Lista utworów

27 października 2014

Pytanie

Odpowiedźcie mi proszę na pytanie. Co by się stało,gdybym dodała do opowiadania trochę magii? Zepsuło by się czy nie byłoby takiej tragedii? Bo ja sama nie wiem co o tym myśleć. Odpisujcie szybko,bo od tego zależy jak będzie wyglądał następny rozdział. Na razie wiem tylko tyle, ze będzie tam pokazany obóz Genoweńczyków i ich narada.
pozdrawiam, Mentrix 

26 października 2014

Rozdział VI

Ostrze zawirowało w powietrzu i po chwili utknęło w piersi Genoweńczyka, który zbytnio zbliżył się do drzwi kaplicy. Z głuchym łomotem upadł obok pozostałych trupów.
Adriana zniecierpliwiona przygryzła wargę. Musiała zabrać ze sobą zwiadowcę i jak najszybciej wynieść się z zamku. Na jej drodze stało jednak pięćdziesięciu wrogów i choć serce i dusza dziewczyny domagały się ich całej krwi, rozsądek podpowiadał, że zabójczyni nie miała szans. W dodatku odpowiadała nie tylko za siebie, ale też za swoje zwierzęta, Sombrę, Tristana i Cazadora. No i był jeszcze ten przeklęty zwiadowca, którego postanowiła zabrać ze sobą. Ich wszystkich musiała stąd wydostać.
W zamyśleniu rozejrzała się dookoła. Musiała wiedzieć, gdzie ulokował się przywódca tej grupy Genoweńczyków i jakie jest rozmieszczenie wrogich jednostek.
Sombra, chodź! zawołała cicho. Zwierzę miało bardzo czuły zmysł słuchu, więc bez problemu usłyszało głos swojej pani. Po chwili drapieżnik skoczył z dachu, gdzie w tym momencie wysyłał do zaświatów jednego z łuczników wroga i z gracją wylądował obok swojej właścicielki. Tygrysica zwróciła swoje ciemne oczy na Adrianę, jakby pytając o swoje następne zadanie.
Pilnuj, niech nikt tam nie wejdzie – syknęła cicho zabójczyni, wskazując wejście do kaplicy. Tygrys wyszczerzył do niej zębiska na znak, że zrozumiał polecenie.
Zadowolona dziewczyna skierowała teraz swój wzrok na ścianę budynku, który prawdopodobnie był spichlerzem. Mur był gładki, ale na jego powierzchni dało się zauważyć wgłębienia, pozostałe po odpadających kawałkach cegieł. Budynek był wysoki na co najmniej dwadzieścia metrów, więc wspinaczka po nim dla amatora byłaby samobójstwem. Lecz Adriana miała w tej dziedzinie spore doświadczenie.
Sprawnie wspięła się po ścianie spichlerza, zaczepiając palce o wyrwy w murze. W połowie drogi zerknęła na dół. Sombra czaiła się w cieniu czyhając na każdego głupca, który odważy się podejść do kaplicy. Gdzieś z prawej strony, w drzwiach któregoś pomieszczenia dziewczynie mignął skrawek purpurowego płaszcza. Genoweńczyk był jednak daleko, a tygrys z pewnością sobie z nim poradzi.
Chwilę później przykucnęła na dachu. Słońce chyliło się już ku zachodowi, robiło się coraz ciemniej, więc Adriana ubrana w czarną pelerynę była prawie niewidoczna. Zresztą z doświadczenia wiedziała, że ludzie z reguły nie patrzą w górę. Genoweńczycy popełnili ten sam błąd, przez co trzech ich towarzyszy, którzy stanęli na drodze zabójczyni, znajdowało się teraz w zaświatach. Adriana była natomiast uboższa o dwa sztylety, ponieważ nie zdążyła na czas wysunąć ostrzy z ciał zamordowanych, przez co jej własność spadła razem z trupami na ulicę.
Biegła sprawnie po dachach pomieszczeń i budynków gospodarczych, kierując się w kierunku stajni, gdzie zaprowadziła swojego konia. W dole widziała jeszcze niedobitki straży pałacowej walczącej z Genoweńczykami. Było jej jednak niewiele, prawdopodobnie jakiś wyższy rangą rycerz wydał rozkaz do odwrotu, słusznie się domyślając, że ich wrogom nie chodzi o zdobycie zamku.
Zapamiętywała rozmieszczenie jednostek wroga, w myślach układając bezpieczną drogę, jaką mogli się dostać do koni. Zwinnie przeskakiwała z krawędzi jednego budynku na drugi, pokonując rozległe przerwy między nimi, wciąż niezauważona przez ludzi. Najchętniej zeszłaby na ulice i zabiła kilku zabójców, tym samym dając upust gromadzonej przez osiemnaście lat nienawiści i złości, lecz zdawała sobie sprawę, że ma coraz mniej czasu.
Słońce zniknęło już za horyzontem, pogrążając świat w ciemności, gdy postanowiła wracać. Zmęczenie zaczęło jej doskwierać, więc wiedziała, że Sombra także jest wyczerpana bronieniem dostępu do kaplicy. W dodatku, choć porządnie go walnęła, zwiadowca mógł się już ocknąć i narobić problemów, a dokładnie tego chciała uniknąć. Genoweńczycy przyszli właśnie po niego, więc chłopak lepiej by zrobił siedząc cicho jak mysz pod miotłą. Jednak Adriana nie była pewna, czy jego ego zaakceptowałoby taki stan rzeczy.
Widok zamku był ponury. Najeźdźcy jeszcze się z niego nie wycofali, ciągle szukając tego, po którego przybyli. Mieszkańcy twierdzy, którzy przeżyli napad, pochowali się w swoich mieszkaniach, nikt nie zapalił na ulicach pochodni. Jak okiem sięgnąć, wszędzie panowała ciemność i cisza, czasem tylko przerywana nawoływaniami Genoweńczyków. Idealny czas na ucieczkę.
Adriana miękko wylądowała przy drzwiach kaplicy. Były zamknięte na cztery spusty, tak jak je zostawiła. Na placu przed budynkiem leżało o dziesięć ciał więcej niż gdy odchodziła. W rogu, pośród ciemności zauważyła czuwającą i zadowoloną z siebie Sombrę. Oczy zwierzęcia lśniły błękitem w świetle księżyca, a cały pysk był unurzany w zaschniętej już krwi.
Dziewczyna otworzyła drzwi i wślizgnęła się do środka. Za nią jak cień podążył czarny tygrys. Zabójczyni odetchnęła z ulgą, widząc, że zwiadowca jeszcze się nie ocknął. Świeca, którą zapaliła wychodząc z kaplicy, prawie się wypaliła. Rzucała teraz mroczne i przerażające cienie na posadzkę dawnej świątyni.
Chłopak leżał tak, jak go zostawiła, związany sznurami. Gdyby był przytomny z pewnością doskwierałaby mu niewygoda, lecz najważniejsza rzecz to bezpieczeństwo. Adriana podeszła i pochyliła się nad nim. Wciąż zadziwiało ją to, jaki jest młody, najwyżej rok starszy od niej. Na jego twarzy o arystokratycznych rysach, nie było odciśniętego piętna. Ani piętna przerażenia, ani strachu, ani nawet odpowiedzialności. Zupełni nic. Jakby był nietknięty przez życie i jego niesprawiedliwość.
Wiedziała jednak, że to nieprawda. Był zwiadowcą i prawdopodobnie najstarszym, jeśli nie jedynym synem jakiegoś wysoko postawionego człowieka. Jako członek Korpusu musiał być odpowiedzialny i przejść wiele ciężkich i strasznych prób. Zwiadowcy wielokrotnie stawali w obliczu niebezpieczeństwa, co chwila balansując na cienkiej linie oddzielającej życie od śmierci. W Korpusie nie było wyjątków. Każdy doświadczył czegoś takiego.
Adriana domyślała się jednak, dlaczego chłopak wydawał się być nietknięty niegodziwościami świata. Po prostu był optymistą. Zawsze odnajdował jakieś pozytywy w zaistniałej sytuacji, nieważne jak beznadziejna się wydawała. Wciąż radosny, z nadzieją patrzący w przyszłość, wytworzył wokół siebie niewidzialną tarczę, która odpychała od niego wszystkie smutki i zmartwienia. Rozwiązywał problemy, lecz one nie zaprzątały mu cały czas myśli. Zdawał sobie sprawę z tego, jak okrutny jest świat, ale to okrucieństwo chociaż wciąż się do niego zbliżało, to nie potrafiło się przedrzeć przez jego tarczę.
To wszystko dziewczyna wywnioskowała z ich krótkiej rozmowy, szczegółowo analizując zachowanie zwiadowcy. Wiedziała, że była bardzo dobra w ocenianiu ludzi. O ile się nie myliła, chłopak także ją obserwował, wyciągając swoje wnioski.
Westchnęła ciężko, podnosząc z podłogi jego miecz i łuk. Ostrze przypięła sobie do pasa, a drugą broń zarzuciła na plecy. Na jej zawołanie, Sombra podeszła do nieprzytomnego zwiadowcy. Zabójczyni z pewnym trudem podniosła chłopaka i położyła na grzbiecie zwierzęcia. Wiedziała, że tygrys nie zrzuci zwiadowcy. Wiele razy to ona sama, gdy została ranna, była zmuszona korzystać z takiego sposobu ucieczki.
Otworzyła wrota kaplicy. Zwierzę ruszyło za nią, jakby w ogóle nie zważając na dodatkowe kilogramy, które musiało dźwigać.
Czas stąd zwiewać, mi amigo.

***


Bezpieczne dotarli do stajni. Nikt, czy to wróg czy chowający się mieszkaniec zamku, nie stanął im na drodze. Sombra podniecona i zafascynowana nocnym spacerem, lekko przemierzała ulice z nieprzytomnym zwiadowcą na plecach. Adriana z niepokojem spoglądała na niego, gdy od czasu do czasu z ust wyrwał mu się cichy jęk. Nie bała się, że może to ściągnąć do nich Genoweńczyków. Większym problemem byłoby ocknięcie się chłopaka. Z pewnością nie byłby skłonny z nią iść. Na szczęście jej świętej pamięci rodzice nauczyli ją jak przyłożyć komuś mocno w głowę. Skutek zaskoczył nawet ją samą.
Stajnia była długim budynkiem, pokrytym czerwoną dachówką. Zbudowana z drewna, stanowiła idealne miejsce do podłożenia ognia, gdyby ktoś chciał na zamku narobić zamieszania. Prawdopodobnie dlatego też obok znajdował się system kanałów, doprowadzających wodę do twierdzy. Zamek Araluenu był jedyną budowlą na wielkiej wyspie, która posiadała takie udogodnienie.
Wielkie żelazne wrota stały otworem. Z wnętrza było słychać rżenie i parskanie koni. Zwierzęta uspokoiły się, gdy Adriana wraz z Sombrą weszły do budynku. Pachniało sianem i końmi. Ścięta trawa była jednym z ulubionych zapachów dziewczyny. Kojarzyła się z domem i stajnią przy nim, gdzie jako mała dziewczynka godzinami siedziała ze swoją starszą przyjaciółką Lilith, opiekując się Sombrą, która była jeszcze małym kociakiem. Zwykle tak spędzała czas, czekając aż rodzice powrócą z misji i opowiedzą jakąś niesamowitą historię. Każdą opowiadali tylko jeden raz, z jednym wyjątkiem. Później Adriana dowiedziała się jak ważne było, aby znała całą historię na pamięć. Zawierała ona tajemnicę, którą każdy asasyn chronił przez całe swoje życie.
Na samym końcu w drewnianej zagrodzie cierpliwie czekał Cazador. Rumak był już przyzwyczajony do długich, nawet tygodniowych, nieobecności swojej pani. Kiedy sytuacja tego wymagała, potrafił się o siebie zatroszczyć, znaleźć miejsce na nocleg, coś do jedzenia. Teraz wpatrywał się z nieufnością w nieprzytomnego zwiadowcę. Zwierzę wyczuwało, że kiedy ten człowiek chce, to potrafi być bardzo niebezpieczny. Po prostu martwiło się o swoją panią.
Tristan siedział na belce, tuż nad głową konia. Rozglądał się uważnie dookoła, nie zwracając uwagi na zabójczynię. Wypatrywał wśród siana jakiejś nieostrożnej myszy, która mogłoby zostać jego kolacją.
Spokojnie, Cazador – mruknęła Adriana, podchodząc bliżej. Jest nieszkodliwy – zapewniła, spoglądając na zwiadowcę.
,,Przynajmniej na razie” dodała w myślach. Musiała się jak najszybciej wydostać z zamku. Z każdą chwilą niebezpieczeństwo, że natknie się na Genoweńczyków, wzrastało.
W tej samej chwili z boksu położonego pięć metrów dalej, dało się słysząc gniewne parskanie konia. Dziewczyna z ciekawością skierowała się w tamtą stronę. Zwykle zwierzęta przy niej próbowały udawać, że nie istnieją. Nawet najodważniejsze z nich zamieniały się w kupki strachu, gdy przechodziła obok. Natomiast ten koń zachowywał się zupełnie inaczej. Albo był niewiarygodnie odważny albo niewiarygodnie głupi.
Adriana zbliżyła się do boksu i zajrzała do środka. Chwilę później była zmuszona paść na ziemię. Inaczej dostałaby z kopyta w głowę.
Merde!* zaklęła. Nie spodziewała się czegoś takiego. Uspokój się, ty głupi zwierzaku!
Podniosła się i jeszcze raz, tym razem z pewnej odległości, zajrzała do środka. Stał tam czarny koń i patrzył na nią z pogardą. Zdziwiła ją jego wielkość. Po wyczynie, jaki jej przed chwilą zademonstrował, była pewna, że stoi tam jakiś olbrzym. Zwierzę było średniego wzrostu, dziewczyna nie potrafiła określić rasy. Musiała to być jakaś specjalna krzyżówka. Konik miał jednak silne nogi, wyglądał bardzo niepozornie, ale zabójczyni znała się trochę na koniach. Od tego biła pewność siebie, był zdolny do długich biegów i wyczerpujących wędrówek. Musiał być bardzo szybki.
Teraz zwierzę patrzyło gdzieś za nią. W jego oczach widać była zmartwienie i niepokój pomieszany z irytacją. Adriana odwróciła się i stwierdziła, że koń wpatruje się w nieprzytomnego zwiadowcę.
Jego spojrzenie zdawało się mówić: ,,I co? Ostrzegałem Cię. Wiedziałem, że beze mnie nie dasz sobie rady. Ale nie, ty zawsze jesteś mądrzejszy. Na przyszłość słuchaj konia jak ci dobrze radzi!”.
Zabójczyni jeszcze nigdy nie widziała zwierzęcia, które umiałoby wyrazić tyle słów tylko spojrzeniem. W tej samej chwili zauważyła, że na siodle należącym do konia widnieje znak liścia dębu. To był koń zwiadowcy. Jej zwiadowcy.
To tłumaczyło, dlaczego był zaniepokojony stanem chłopaka. Martwił się o swojego pana. To też wyjaśniało jego zachowanie na początku. Odwaga pomieszana z głupotą. I do tego duża dawka sarkazmu i irytacji. Zupełnie jak jego właściciel. Nie ma co, ta dwójka pasowała do siebie jak ulał.
Chcesz jechać ze swoim panem? zapytała cicho. – Nie zaprzeczę, że przydałbyś się.
Koń spojrzał jeszcze raz na zwiadowcę i parsknął cicho. Adriana wzięła to za znak zgody. Cazador był już osiodłany, więc nie pozostało jej nic innego, jak zająć się koniem zwiadowcy.
Tylko mnie nie kopnij. Wtedy naprawdę się wkurzę i zrobię z ciebie końskie sushi – mruknęła pod nosem, obchodząc konia i chwytając siodło. Zwierzę parsknęło pogardliwie w odpowiedzi. Nawet nie zaszczyciło jej spojrzeniem. Bez żadnych przeszkód założyła siodło. Potem chwyciła lejce i wyprowadziła konia z boksu. Gdy chciała przywiązać je do barierki obok Cazadora i wylegującej się na sianie obok nieprzytomnego zwiadowcy Sombry, zwierzę potrząsnęło gniewnie głową.
Nie to nie – stwierdziła z narastającą irytacją. Ten koń był prawie równie nie do zniesienia jak jego właściciel. A jednak chciała zabrać ze sobą rumaka, zamiast zostawić go w stajni. I nie chodziło tu o czysto praktyczne względy. To zwierzę miało sobie... to coś. Zupełnie jak jego właściciel.
Natychmiast odrzuciła tę myśl. Wzdychając ciężko skierowała się do stołu na końcu stajni, gdzie leżał zeszyt z danymi koni. Jak widać biurokracja dotarła nawet tutaj. Zerknęła na numer boksu, w którym stało interesujące ją aktualnie zwierzę i przekartkowała zeszyt. Pismo w większości było niestaranne, jakby zapisujący nie przykładał zbyt wielkiej wagi do tego, czy da się je rozszyfrować. Jednak w kilku miejscach imiona koni zostały zapisane z większą starannością. Na przykład rumak króla Ducana i księżniczki Cassandry, sir Davida i sir Horacego. I zwiadowców. Czyli wszystkich ludzi, do których zapisujący to stajenny musiał czuć szacunek. Jednak przy imionach koni zwiadowczych, oprócz liścia dębu nie było danych właściciela.
Szkoda, chciałaby poznać przynajmniej imię chłopaka, którego zabierała z zamku bez jego zgody. Według prawa z pewnością byłoby to uznane za porwanie, ale ze strony Adriany wyglądało to na ratowanie życia. Nie wiadomo, co zrobiliby zwiadowcy Genoweńczycy, gdyby dostali go w swoje ręce.
Wreszcie znalazła odpowiednią kartkę.
Blaze.
Z jakiegoś niewiadomego powodu to imię pasowało do tego konia. Zamyślona rzuciła z powrotem zeszyt na stół. Wyraz twarzy zmienił się w ciągu sekundy, gdy usłyszała zbliżające się głosy dwóch Genoweńczyków. Obróciła się i stwierdziła, że zwiadowcę i jej zwierzęta idealnie skrywa cień. Przylgnęła do ściany i nastawiła uszu.
Michael zaraz dostanie białej gorączki, jeśli nie znajdziemy chłopaka. Nie wiem, dlaczego mu tak bardzo na tym zależy. Mamy króla i księżniczkę, doradców i zwiadowców. Wszystkich którzy mogliby rządzić krajem, a on się upiera na znalezieniu chłopaka. Wiem, że jest zwiadowcą, ale jedna osoba nie stanowi wielkiego zagrożenia...
Też tak myślę. Ale sądzę, że chodzi mu o coś więcej. W Celtii porwaliśmy władców i przenieśliśmy się do Araluenu. W tym momencie według planów powinniśmy być w drodze do Galii, gdzie mieliśmy dopaść króla. Ale rozkazy niespodziewanie się zmieniły. Niby planem Michaela jest likwidacja wszystkich władców i całej inteligencji na świecie, a później przejęcie władzy nad nim. Ale myślę, że od początku chodziło o co innego.
Masz na myśli, że on czegoś szuka?
Tak, i znalazł to tu, w Araluenie. Ale mamy być posłuszni rozkazom.
Racja, nie zastanawiajmy się nad tym. W końcu zabijamy, a o to nam chodziło. Jednak niepokoi mnie ta dziewczyna, którą widziano tam, gdzie chłopaka. Myślisz, że...
Jest was w stanie zabić? O tak. Tego jestem pewna. powiedziała Adriana, wychodząc z cienia. Usłyszała już wystarczająco. Ten cały Michael... To on był jej głównym wrogiem. Jego musiała się pozbyć. Ale to potem.
Ty... syknął jeden z Genoweńczyków, wyciągając sztylet. Na kuszę było już za późno.
Dziewczyna podbiegła do niego z nienawiścią w oczach. Aby go zdekoncentrować, wbiła mu kolano w krocze. Szybko odchyliła się do tyłu, unikając ostrza starszego z zabójców. Młodszy zwijał się na ziemi, jęcząc głośno. Nie ważne jakiej narodowości, każdy mężczyzna reagował tak samo na podobny cios. Starszy wydał bojowy okrzyk, rzucając się na dziewczynę. Ta przez kilka chwil blokowała sztyletem jego ciosy, wczuwając się w rytm. W pewnym momencie zrobiła wypad do przodu i cięła Genoweńczyka w szyję. Ten bulgocząc krwią wylewającą się z jego ust, padł na ziemię.
Wycierając zakrwawione ostrze o swój czarny płaszcz, zbliżyła się do na razie ocalałego wroga. Ten wiedział już, że przed śmiercią nie ma ucieczki. Gdy Adriana podniosła go za poły purpurowego płaszcza, wykrzywił twarz w ohydnym grymasie.
Jesteś dobra w swoim fachu, maledetto** syknął. – Ale ta suka Michaela jest jeszcze lepsza. Nie dasz jej rady, zgniecie cię jednym palcem. Zarżnie jak...
Nie zdążył dokończyć swojej tyrady. Padł na brudną ulicę bez jakichkolwiek oznak życia. Na jego piersi zaczęła rosnąc w zastraszającym tempie czerwona plama krwi.
Chyba czas się zbierać – zaśmiała się Adriana, zupełnie nieprzejęta groźbami wroga. Nikt na świecie nie miał od niej lepszego szkolenia z bronią i w sztuce zabijania. Tego była pewna. Jak każdy uległaby przewadze liczebnej wroga, ale nikt nie miał szans pokonać jej w pojedynkę. Chyba, że zaszantażowałby ją. Niestety, na świecie nie istniał już nikt, na kim by jej zależało, za kim by tęskniła. Z wyjątkiem jej pupili, lecz one potrafiły uciekać i jeśli zabójczyni wyda takie polecenie, nic ich nie zatrzyma.
Spokojnie wróciła do stajni. Nie obyło się bez komplikacji, ale w końcu udało się jej usadzić nieprzytomnego zwiadowcę na siodle Blaze'a. Swoją drogą dziwne było to, że tak długo się nie budził.
Dziewczyna zdumiona tym faktem, dokładnie przyjrzała się jego twarzy. Chwilę późnej parsknęła stłumionym śmiechem. Zwiadowca spał! Tak mocno, że nawet walka, która rozegrała się kilka metrów dalej go nie obudziła.
Spojrzała smutno na chłopaka. Musiał być bardzo zmęczony. Zwiadowcy to ludzie znani z tego, że potrafił ich obudzić nawet najmniejszy hałas. Najwyraźniej młody arystokrata był tak wyczerpany wydarzeniami ostatnich dni, że zmęczenie wzięło górę nad pięcioletnim szkoleniem.
Ruszamy – powiedziała cicho, wsiadając na Cazadora. Na jej komendę Tristan wzbił się w powietrze obserwując okolicę, a konie ruszyły z miejsca. Blaze szedł niechętnie, ale pewnie zdawał sobie sprawę, że najlepiej dla jego pana będzie, jeśli pojedzie z dziewczyną. To, że nie przypadła ona do gustu zwiadowczemu rumakowi to już zupełnie inna sprawa.
Sombra niczym cień podążała za nimi. Z zamku wyjechali bez problemu, tajnym przejściem znanym tylko asasynom, którym Adriana weszła na zamek.
Za nimi Genoweńczycy wciąż przeszukiwali twierdzę w poszukiwaniu chłopaka, nie zdając sobie sprawy, że ich cel odjeżdża wraz z ich największym wrogiem, w kierunku znanym tylko dziewczynie.
  

* merde – (wł.) cholera
**maledetto – (wł.) przeklęta

*********************************************************************************
Wstawiam rozdział u koleżanki. Więc mam nadzieję że się spodoba, Nie wiem kiedy następny. Życzę miłego czytania :)
Mentrix

21 października 2014

informacja

Chciałam poinformować, że nowy rozdział ukarze się dopiero około 5 listopada. Jest to spowodowane wyczerpaniem limitu na internet, więc nie będę miała do niego dostępu. Postaram się napisać dwa rozdziały naprzód, ale niczego nie obiecuję. Nie będę także mogła odwiedzać waszych blogów ani nic. Jeśli możecie poinformujcie mnie o nowych rozdziałach w zakładce spam. Gdy będę mogła postaram się to nadrobić
A więc do zobaczenia za ponad dwa tygodnie.
Pozdrawiam, Mentrix  

16 października 2014

Rozdział V

Adriana stała pośrodku kaplicy, ściskając mocno miecz. Sprawy przybrały obrót, jakiego się nie spodziewała. I nie było jej to na rękę. Przybyła tu, aby spotkać się z jednym z ocalałych zwiadowców, a nie irytującym arystokratą. Spodziewała się, że na zamku spotka osoby wysoko urodzone, ale nie miała zamiaru nawet na nie spojrzeć. Chciała tylko informacji o miejscu pobytu Genoweńczyków. Wtedy mogłaby ich znaleźć. I się zemścić.
Zabójczyni miała kilka ważnych zasad. Jedną z nich było to, że jeśli jakiś głupi szlachcic piekielnie ją zdenerwuje, to go zabije. Arystokracja z pewnością wiedziała o tym, że Genoweńczycy chcieli zamordować całą jej rodzinę. Ale nic nie zrobili, bo pozbycie się płatnych zabójców, którzy na zlecenie mogli czyhać na ich życie, było im na rękę. Dlatego też Adriana zabijała każdego z nich z błahego powodu, gdy tylko miała możliwość. A teraz okoliczności z pewnością były sprzyjające.
Mimo to czuła niezdecydowanie. Możliwe, że spowodowane tym, iż chłopak stojący po drugiej stronie sali, mógł mieć potrzebne informacje. A może faktem, że jeszcze nigdy w życiu nie zabiła tak młodej osoby. Jej ofiary prawie zawsze miały skończone trzydzieści pięć lat, ponieważ dopiero w takim wieku miały szanse się komuś narazić. Adrianę powstrzymywał też wyraz twarzy zwiadowcy. Arystokrata stał wyprostowany z pewnym siebie uśmiechem na twarzy. Bardzo irytującym uśmiechem.
Ze złością zacisnęła zęby. Nie wiedziała, co robić. Niepewnie spojrzała na chłopaka, jednak starannie ukrywając niezdecydowanie. Ale zwiadowca i tak je zauważył.
– Wahasz się? – zapytał ze śmiechem, opuszczając miecz trochę niżej.
– W twoich snach. Jeśli jesteś taki ciekaw, to wiedz, że właśnie wyobrażam sobie twoją głowę oddzieloną od ciała.
– I jaki to widok? – Przechylił zaciekawiony głowę, wpatrując się w Adrianę soczyście zielonymi oczami.
– Satysfakcjonujący – wypaliła zabójczyni. Nie była to jednak prawda. Ten obraz sprawił, że ciarki ją przeszły po plecach.
– Więc co zrobisz? – Teraz już był poważny. Na jego twarzy malowało się skupienie i gotowość do odparcia niespodziewanego ataku. Jednak dziewczyna nie potrafiła go wyprowadzić. Ciągle się wahała.
Zwiadowca podniósł pytająco jedną brew.
– Ja... – Adriana nie zdążyła wymyślić odpowiedzi, która by ją zadowoliła. Problem sam się rozwiązał. Przed kaplicą usłyszeli wrzaski przerażenia. I jęki umierających od strzał z kuszy. Zabójczyni pamiętała ten zatrważający dźwięk. Zamarła w bezruchu, próbując opanować powstający w głowie chaos.
Wtem drzwi, mocno już nadwyrężone od uderzeń, otworzyły się i wpadł przez nie rycerz, cały w cudzej krwi. Przerażony objął wzrokiem wnętrze kaplicy. Gdy zauważył młodego zwiadowcę, uspokoił się, wróciła chłodna kalkulacja.
– Panie! Proszę uciekać, proszę się ratować! Przyszli po was. Halta, Willa i najjaśniejszego rycerza księżniczki już złapali! Teraz idą po ciebie, zwiadowco! – wysapał.
– Kto? – zapytał zdziwiony chłopak. Wciąż nie potrafił pojąć, kto potrafiłby pokonać jego przyjaciół. Jednak po chwili zastanowienia zrozumiał. Nie potrzebował już odpowiedzi rycerza, aby poprawnie wskazać sprawców starcia mającego miejsce na zamku.
– Genoweńczycy! – wykrzyknął mężczyzna. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nie zdążył. Coś świsnęło w powietrzu i rycerz upadł na ziemię. Jego oczy były pełne bólu i zdziwienia. Adriana zauważyła strzałę, tkwiącą w jego plecach. Zalała ją fala nienawiści i wściekłości.
W tym momencie w drzwiach stanęła postać otulona purpurową peleryną. Na głowie miała czarny kapelusz z rondem, bardzo popularny wśród mieszkańców Genowesy. Gdy zauważył zwiadowcę, na jego ustach pojawił się cień uśmiechu.
– Ach, więc to tu się ukrywasz. Dość długo cię szukaliśmy.

***

Rodrigo Machiavelli był z siebie dumny. To on, a nie Leonardo, znalazł poszukiwanego chłopaka. Między dwoma Genoweńczykami od lat trwała zacięta rywalizacja. Obaj starali się o tytuł zastępcy ich dowódcy. Leonardo zaskarbił sobie przyjaźń wodza tuż po tym, jak pomógł zlikwidować wszystkich asasynów z Czarnej Wieży. Dlatego Rodrigo był przedtem na przegranej pozycji. Lecz teraz to właśnie on, a nie nikt inny, znalazł poszukiwanego młodego zwiadowcę. Zabójca nie wiedział, do czego Michael potrzebował tego chłopaka, ale był posłuszny rozkazom władcy i liczył na nagrodę.
Najpierw trzeba było jednak cel ogłuszyć, ponieważ nie sprawiał wrażenia chętnego do współpracy. Trzymając w ręce sztylet, Rodrigo z bojowym okrzykiem rzucił się w kierunku zwiadowcy.
Nie przebiegł nawet połowy dystansu. Niespodziewanie zabójca poczuł ostrze zagłębiające się w jego brzuchu. Nic nie rozumiejąc, resztkami sił spojrzał za siebie, aby zobaczyć wpatrujące się w niego bezlitosne zielone oczy.

***

Adriana z pełnym samozadowolenia uśmiechem na ustach spoglądała na upadające na zimną posadzkę ciało wroga. Jeszcze nigdy nie zabiła Genoweńczyka. Nigdzie nie potrafiła ich znaleźć. A teraz jeden z nich broczył obficie krwią u jej stóp, czyli tam, gdzie było jego miejsce.
– To nie było konieczne – stwierdził ozięble chłopak, ze spokojem patrząc na martwe ciało.
– Co się stało, to się nie odstanie – prychnęła zabójczyni. Chwilę później, przyglądając się mu uważniej, dodała:
– To mógłbyś być ty, gdybym go w porę nie zlikwidowała.
– Dziękuję za troskę, ale sam bym sobie poradził. Co oni ci zrobili? – zapytał. Adriana miała wrażenie, że jego zielone oczy prześwietlają jej duszę na wylot.
– Sprawa osobista. Nawet nie próbuj pytać, bo będę musiała cię zabić.
Chłopak przewrócił oczami i podszedł bliżej ciała Genoweńczyka. Uklęknął przy nim i z łatwością znalazł noże, sprytnie poukrywane w kieszeniach nieboszczyka.
– To cię nie przeraża, prawda? – spytała z ciekawością. Przypatrywał się trupowi z chłodną kalkulacją, nawet się nie krzywiąc. Z pewnością był ciekawym człowiekiem.
– Musimy stąd iść, zanim pojawią się jego towarzysze – mruknął cicho, z niepokojem zerkając na otwarte drzwi. Podszedł do nich nie wydając żadnego dźwięku i dosłownie stapiając się z mrokiem. Po chwili zniknął dziewczynie z oczu.
Adriana była pod wrażeniem, nie spotkała jeszcze nikogo, kto potrafiłby się schować przed jej wzrokiem. Znudzona usiadła na jedynej pozostałej w całości ławce i pogrążyła w myślach.
Wiedziała, że zwiadowca wróci. Żaden człowiek z Korpusu nie zostawiłby kobiety samej, zdanej na łaskę wrogów. Nawet jeśli ta kobieta była płatnym zabójcą. Dziewczyna była także pewna, że zwiadowca wróci nie tylko z tego powodu. Wiedziała, że podoba mu się, a tym bardziej fascynuje. Ona zresztą w stosunku do niego czuła to samo. Nie, żeby kiedykolwiek miała się do tego przyznać.
W dodatku interesowali się nim i chcieli dorwać za wszelką cenę Genoweńczycy. Adriana nie przywykła jednak do przegranej. Koniecznie chciała pokrzyżować im szyki jak tylko mogła. W takim wypadku pozostawała jej tylko jedna opcja.
Z westchnieniem podniosła się z ławy i nie wydając żadnego dźwięku podeszła do drzwi. Po drodze złapała kawał drewna, prawdopodobnie pochodzący ze starego krzesła. Na szczęście materiał nie był spróchniały i wciąż nadawał się do swojego zadania. Zabójczyni ustawiła się za drzwiami i w spokoju czekała.
Kilka chwil później wrócił zwiadowca. Nie zauważyła go, raczej wyczuła. Przylgnęła do ściany, starając się nie oddychać.
Zaniepokojony chłopak rozejrzał się po kaplicy, uważnie badając każdy kąt wzrokiem w poszukiwaniu kobiecej sylwetki.
Już odwracał się w stronę dziewczyny, gdy ta wyskoczyła z ukrycia i bez wahania uderzyła drewnem w jego głowę. Zaskoczony zwiadowca nie zdążył się nawet odwrócić, ponieważ padł nieprzytomny na ziemię.
Adriana przykucnęła obok niego z uśmiechem na ustach. Z pewnym trudem obróciła jego bezwładne ciało na plecy. Zza pasa wyjęła zwój liny i okręciła wokół jego nadgarstków. To samo zrobiła z nogami.
Odchyliła się na piętach do tyłu, aby podziwiać swoją pracę. Po chwili przykucnęła przy głowie chłopaka, odgarniając brązowe włosy, które opadły mu na twarz. W zamyśleniu przejechała palcem po jego policzku. Był naprawdę przystojny. Tak miło się na niego patrzyło...
Zdziwiona swoimi myślami, Adriana szybko się otrząsnęła. Na jej twarzy ponownie zagościł uśmiech. Nie do końca przyjazny uśmiech.
– Wybacz, skarbie. Po prostu jeszcze cię potrzebuję i nie mogę pozwolić ci uciec.
Po tych słowach, skierowanych do nieprzytomnego chłopaka, dziewczyna wstała i skierowała się do drzwi. Gdzieś za nimi czaiła się Sombra. Tygrys był bardzo skuteczny, jeśli chodziło o likwidowanie wrogów.
W drzwiach Adriana jeszcze raz spojrzała na leżącego na kamiennej posadzce chłopaka.
– Mam nadzieję, że nie uszkodziłam ci twarzy, gdy cię uderzyłam – mruknęła do siebie, po czym wyszła przed kaplicę z mieczem w ręku i ze złowieszczym uśmiechem na ustach.

Wreszcie miała okazję, aby się zemścić. Przynajmniej częściowo, zabijając kilku z Genoweńczyków.

*********************************************************************************
Rozdział jest, ale krótki. Gdy go pisałam miałam wrażenie, że jest dłuższy. Nadzieja, jak widać, umiera ostatnia. Wstawiam go teraz, bo nie wiem czy będę miała jeszcze internet w tym miesiącu, a wolę nie ryzykować. Znów wrzucam go zaraz po napisaniu, więc prawie na pewno pojawią się błędy. Takie życie.
Proszę o komentarze i poprawę błędów.
Pozdrawiam,
Mentrix

08 października 2014

Rozdział IV

– Więc co robimy? - zapytał po raz dziesiąty Gilan.
Odpowiedziała mu cisza, przerywana płaczem Horacego. Dziewiętnastoletni rycerz księżniczki Cassandry i jej narzeczony był w rozsypce. Wiadomość o porwaniu króla była szokiem, a gdy dowiedział się, że jego ukochana także dostała się w ręce wroga, załamał się całkowicie. Ktoś powinien zarządzać królestwem pod nieobecność króla i jego doradców, a Horacy nadawał się do tego najlepiej. Ludzie go szanowali i uwielbiali. Ale rycerz nie był teraz w stanie nic zrobić. W tym momencie był bezużyteczny. Podobnie jak Halt i Will.
Wysoki zwiadowca sądził, że chociaż oni zachowają zimną krew. Tak się też stało, ale do czasu, aż Horacy przez przypadek powiadomił ich, że królowi towarzyszyli przedstawiciele Służb Dyplomatycznych. Tak się składało, że była to lady Pauline, żona Halta oraz Alyss, ukochana Willa.
Po tej wiadomości obaj zwiadowcy nieobecnym wzrokiem wpatrywali się w ścianę, co chwila mamrocząc imię swojej pani serca.
Gilan westchnął. Miłość to dziwna rzecz, niebezpieczna. Z jego obserwacji wynikało, że przez nią człowiek dosłownie odchodził od zmysłów, stając się bezużyteczny.
Gdyby sytuacja nie była tak dramatyczna, może nawet by się roześmiał. Stanowili dla innych iście zabawny widok. W komnacie siedziało czterech bohaterów królestwa. Znajdowali się tam tak długo, że powinien już powstać plan odbicia jeńców z rąk Genoweńczyków. Jednak żaden z nich nie był w formie.
Will, który wychowywał się w domu dziecka, pokonał kalkary, uratował tysiące ludzkich istnień, dowodził armią w zwycięskiej bitwie mając tylko osiemnaście lat, teraz poległ. Leżał na jedynym łóżku w tej komnacie, gapiąc się w sufit i nucąc pod nosem jakąś głupią melodyjkę.
Halt, mistrz zwiadowców, najlepszy z najlepszych, przeżył pięć zamachów na swoje życie, w tym trzy z rąk swojego brata, który miał chrapkę na tron królestwa Cromelu. Mężczyzna musiał uciekać z kraju, którego był władcą. Pomógł królowi obalić tyrana i zreformować Korpus Zwiadowców.  A teraz siedział pod ścianą, bardziej podobny do ledwo żywej rośliny niż człowieka, o którym krążą legendy.
Horacy, mistrz miecza, wychowany w sierocińcu, przyjaciel Willa i ukochany księżniczki, za którą popłynął na koniec świata. Uratował życie cesarzowi Nihlon-ja, a już w wieku szesnastu lat zabił największego wroga królestwa w rycerskim pojedynku. Teraz pił już dziesiąty puchar wina, a wzrok miał mętny.
Każdy człowiek stwierdziłby, że to Gilan powinien być najbardziej wstrząśnięty dokonaniami Genoweńczyków. Wychowany na jednym z najbogatszych dworów jako jedyny syn sir Dawida, dowódcy wojsk królewskich, z dala od śmierci, niedostatku, chorób i niegodziwości. Był rozpieszczany przez matkę i opiekunki, nauczyciele tolerowali każdy jego wybryk. Służba spełniała każdą zachciankę. Gilan był oczkiem w głowie sir Dawida, choć ten nigdy by się do tego nie przyznał. Jednak właśnie dzięki wychowaniu przy szkole rycerskiej i uczęszczaniu do niej, potrafił teraz zachować zimną krew. Postanowił zostać zwiadowcą, ale nauki najznakomitszych nauczycieli nie poszły na marne.
– Halt, litości! Ile ty masz lat, że tak się zachowujesz? Siedemnaście?! Weź się w garść i coś zrób!
– Przecież coś robię – mruknął Halt, nie podnosząc nawet głowy. Gilan miał dość.
– Oczywiście! Siedzisz i rozczulasz się nad sobą. Wiesz, kogo mi to przypomina? Starego dziada, który myślał tylko o sobie! Spotkałem takiego w Arydii. Tylko, że on przynajmniej nic dla nikogo nie znaczył. A na ciebie, ty stary idioto, liczy całe królestwo! Więc weź łaskawie podnieś swoją dupę z podłogi i przestań robić z siebie durnia! Co ty masz?! Kryzys wieku starczego?!
Te słowa przynajmniej wywołały jakąś reakcję u mrukliwego zwiadowcy. Nienawidził on bowiem, jak ktoś, a już tym bardziej były uczeń, wypominał mu wiek. Chwiejnie podniósł się z podłogi. Gilan cofnął się na bezpieczną odległość. Wiedział, że powiedział za dużo, ale co się stało, to się nie odstanie. A po drugie nie widział powodu, aby nie mówić prawdy. Przynajmniej Halt zareagował.
Mistrz zwiadowców zacisnął palcie w pieść, przygotowując się do uderzenia.
Wtem drzwi do komnaty otworzyły się z hukiem i wbiegł zasapany żołnierz. Zatrzymał się zdezorientowany, ale szybko się opamiętał.
– Panie, zwiadowco, zwiadowco... – powiedział kłaniając się po kolei Horacemu, Haltowi i Willowi, który podniósł się z łóżka. Zatrzymał niepewnie wzrok na Gilanie – Zwiadowco czy panie?
– Zdecydowanie zwiadowco – westchnął chłopak. Nienawidził, gdy ludzie zwracali uwagę na jego pochodzenie. Nigdy też nie zniżył się do tego, aby posługiwać się nazwiskiem w celu ułatwieniu drogi do celu. Według Gilana obnoszenie się z tym, że pochodziło się z arystokracji, było po prostu chore i haniebne.
– O co chodzi, żołnierzu? – zapytał ponuro Horacy ze swojego fotelu.
– Jakaś wariatka panie! Wzięła jednego człowieka za zakładnika i żąda, aby któryś z panów przyszedł i udzielił jej jakiś informacji! Mówi, że wtedy nikomu nic się nie stanie!
– Ja pójdę – mruknął Gilan. Widząc zdziwione spojrzenia towarzyszy, wyjaśnił. – I tak nie wytrzymam ani chwili dłużej w tym pokoju, nie rozwalając głowy któremuś z was. Zobaczę, o co chodzi z tą wariatką, a wy się jakoś ogarnijcie.
Przyjaciele pokiwali głowami. Powoli wracali już do siebie.
– Prowadź – rozkazał wartownikowi.
Po pięciu minutach marszu znaleźli się przed murami kaplicy. Wyglądała bardziej jak jakaś obronna warownia, niż Dom Boży. Właśnie tym się stała, gdy dziesięć lat temu wybudowano nowy kościół. Została odświęcona i przygotowana do obrony w razie ostateczności. Do środka prowadziły tylko jedne drzwi, tak solidne, że jeśli się je zamknęło na wszystkie zasuwy, nic nie potrafiło ich wyważyć, a okien nie było. Wewnątrz zawsze panował mrok.
– To tutaj? – zdumiał się Gilan, widząc siedmiu żołnierzy przy drzwiach.
– Tak, zwiadowco. Trzeba jej przyznać, że wie gdzie się schronić. Nie radzę tam wchodzić, zwiadowco. Strzały na nic się zdadzą w tej przeklętej ciemności.
Gilan uniósł brew, spoglądając na miecz przytroczony do pasa. Drugi mężczyzna dopiero teraz go zauważył. Zrobił się czerwony na twarzy ze wstydu.
– Poradzę sobie, dziękuję za troskę. Nie wtrącajcie się, jeśli można.
– Tak jest.
Wysoki zwiadowca pewnym ruchem otworzył ciężkie, żelazne drzwi i wszedł w mrok. Z boku rozległ się przerażony krzyk i obok niego przeleciał żołnierz, który jak najszybciej chciał się wydostać na słońce, jak najdalej od zła czającego się w kaplicy.
Gdy tylko człowiek wybiegł, drzwi zatrzasnęły się, a wszystkie zasuwy zasunęły. Gilan mocniej zacisnął rękę na mieczu. W tym pomieszczeniu było coś, co prawie całkowicie mąciło jego zmysły.       
Nagle poczuł ruch z lewej strony, ale zanim zdążył zareagować, ktoś uderzył go w nadgarstek, wytrącając miecz z ręki. W następnej sekundzie, wciąż oszołomiony, został popchnięty na ścianę, Ktoś przycisnął go do niej i przystawił ostry sztylet do gardła. Otoczył go zapach jaśminu i lawendy. Poczuł ciepły oddech na gardle.
Po chwili w ciemności rozległ się cichy, melodyjny głos.
– No to się teraz zabawimy, co nie, zwiadowco?

***

Adriana starała się skupić. Ale nie za bardzo jej to wychodziło. Zapach mięty zmieszany z wonią czekolady bijący od chłopaka przed nią, mącił zmysły.
Zła na siebie potrząsnęła głową. Była płatnym zabójcą, a teraz polowała na Genoweńczyków. Musiała tylko się od kogoś dowiedzieć, gdzie zmierzają. Dlatego przybyła do zamku, chociaż roiło się tutaj od szlachty. Nienawidziła jej. Symbolizowała wszystko, czego ona nie posiadała. Niezmierzone bogactwo, pozycję i szacunek ludzi. Niedotknięci śmiercią, zniszczeniem, myślący tylko o sobie arystokraci. Ich dzieci dostawały pozycję i ważne funkcje na dworze królewskim po rodzicach, nie musząc na nie zapracować. Nie mogła się rozpraszać w takiej chwili.
– To zależy, co uważasz za zabawę – syknął zwiadowca, starając się nie skaleczyć o sztylet, przystawiony do jego gardła.
– Zabawnie byłoby ci poderżnąć gardło, nie uważasz? – prychnęła zabójczyni. Ten zwiadowca ją wkurzał. Nie wiedziała nawet ile ma lat, ani jak wygląda. Przed zatrzaśnięciem drzwi na cztery spusty zdążyła zauważyć tylko zielono-szary płaszcz.
– W takim razie mamy zupełnie inne definicje zabawy – odpowiedział spokojnie zwiadowca.
– Mamy różne cele, pragnienia, pomysły, emocje. To chyba normalne, że definicje też się u nas różną.
– Fakt, jestem pewien, że myśli wariatki zdecydowanie różnią się od myśli zdrowego psychicznie człowieka.
Adriana zasyczała. Każda jej ofiara już dawno klęczałaby przed nią, błagając o życie. A ten dupek się z nią droczył.
– Mogłabym cię zabić – syknęła.
– I znów mówisz prawdę. To zadziwiające, że tak inteligentne rzeczy przychodzą do głowy osobie niezrównoważonej psychicznie. Ale wtedy nie zapytasz mnie o to, co chciałaś.
Dziewczyna westchnęła, chowając sztylet do pochwy. Zwiadowca nie miał zamiaru uciekać, więc spokojnie mogła zapalić pochodnie i zobaczyć jak wygląda. Nawet jeśli rzuciłby się do drzwi, one były zamknięte, a ona szybsza.
– Nie jestem wariatką.
– Więc uważasz napadanie na ludzi w starej kaplicy za normalne? – zapytał kpiąco.
– Jeśli chodzi o moje życie, to zdarza się to codziennie. A teraz zamknij się, idioto. Próbuję zapalić pochodnię. I zanim zapytasz, to nawet wariatka potrafi to zrobić.
– Tego akurat byłem pewien, bo w jaki sposób wariaci podpalaliby budynki pełne ludzi?
– Zamilcz albo skrócę o głowę! – wrzasnęła Adriana. Była wściekła, ale w jakiś sposób ta głupia kłótnia sprawiała jej przyjemność. Czuła się teraz taka... normalna.
– Jaka krwiożercza... – mruknął cicho zwiadowca, dbając jednak o to, aby słowa doleciały do uszy zabójczyni. Dziewczyna rzuciła w stronę, skąd dobiegał jego głos świecznikiem. Nie trafiła.
– Czy ty masz zawsze na wszystko odpowiedź? – zapytała zirytowana.
– Szczerze mówiąc, to tak.
Pochodnia wreszcie się zapaliła, oświetlając ich twarze.
– Płatny zabójca – syknął na oko dwudziestotrzyletni chłopak, cofając się i chwytając miecz leżący na podłodze. Znak na płaszczu kobiety mówił sam za siebie.
– Arystokrata. – Twarz Adriany zrobiła się czerwona ze złości. Nie wiedziała, do kogo należał herb przedstawiający złotego lwa, ale to nie miało znaczenia. Po kilku sekundach syknęła:
– Szkoda.

– Faktycznie, szkoda.


*********************************************************************************
Rozdział jest bardzo krótki, bo nie miałam pomysłu jak go przedłużyć. Na następny też nie mam pomysłu, więc nie wiem, kiedy się pojawi. Kolejne rozdziały postaram się pisać dłuższe, ale będą się pojawiały rzadziej.
Zwyczajowo proszę o pisanie w komentarzach, jeśli gdzieś w tekście znaleźliście błędy.
Pozdrawiam,
Mentrix :)

04 października 2014

Rozdział III

Było już długo po północy, gdy Garret Mousy usłyszał stukot kopyt. Zaciekawiony niespodziewanym hałasem wstał z łóżka. Cicho, aby nie zbudzić żony, podszedł do okna.
Tej nocy księżyc świecił jasno. Była pełnia, oświetlał on zarys mrocznej puszczy. Jednak nawet on nie potrafił sięgnąć swoim światłem pomiędzy ten niezbadany gąszcz. Ciemność była częścią puszczy, jak na razie nietkniętej przez ludzi. Nikt nie miał odwagi się tam zapuszczać. Było kilku śmiałków, lecz ich ciała znaleziono dzień później rozszarpane przez dzikie zwierzę. Nikt nie wiedział, czym była bestia. Jedni nawet twierdzili, że to Lewiatan, najstraszliwszy demon, zamieszkał w pobliskiej puszczy. Było jednak pewne, że potwór strzeże dostępu do lasu. Mieszkańcy wioski Garreta nawet nie wzywali zwiadowcy. Wszyscy lubili i szanowali członków korpusu, więc przez myśl im nie przeszło, aby narażać któregokolwiek na pewną śmierć. Poza tym, jeśli nie wchodziło się do lasu, bestia nie atakowała.
Chłop dokładnie wybił dzieciom z głowy pomysł wędrówek po puszczy. Nie było to jednak potrzebne. Każdy, kto zbliżył się do drzew, wyczuwał wszechogarniające go przerażenie i niepokój. I jak najszybciej stamtąd odjeżdżał.
Osiemnaście lat temu dokonała się w lesie rzeź. Żaden mieszkaniec nie wiedział kogo, lecz odgłosy z lasu i wszechobecna krew mówiły same za siebie. Wielu ludzi widziało tej nocy sylwetki w purpurowych płaszczach, przemykające pomiędzy drzewami. Nikt nie znał jednak mieszkańców lasu, więc nie pofatygował się ich o tym powiadomić. Nikt też nic o nich nie wiedział. Krążyły pogłoski o wielkiej, czarnej wieży pośrodku puszczy. I mieszkających w niej rodzinach. Dziadkowie, rodzice, dzieci. Nie byłoby żadnego problemu, gdyby nie to, czym się trudnili. Mieszkańcy byli pewni, że ludzie z wieży to asasyni. Płatni zabójcy. I to najlepsi z najlepszych.
Tamtej pamiętnej nocy wybito ich co do nogi. Wszyscy byli bardzo wdzięczni nieznanym wybawcom. Matki znów mogły puszczać dzieci na spacery, mężczyźni przestali zamartwiać się o rodziny. Jednak sielanka nie trwała wiecznie.
Jakieś sześć lat temu, gdy księżyc całkowicie zakryły chmury, pojawiła się bestia.
Garret otrząsnął się ze wspomnień i wyjrzał przez okno. Przez chwilę nie mógł w to uwierzyć. Po drodze w ciemności jechała postać. Była wysoka i odziana w czarny płaszcz. Wiejący mocno tej nocy wiatr odsłonił na chwilę poły peleryny. Chłop był pewien, że zobaczył błysk co najmniej dziesięciu noży do rzucania. Przerażony cofnął się i schował za firanką, wciąż jednak obserwując przybysza. Z gulą w gardle czekał, aż ciemna sylwetka przejedzie pod jego oknem. Dosiadała konia o tak ciemnej sierści, że wraz ze swoim właścicielem zdawał się stapiać z otaczającym ich mrokiem.
Następnie jeździec zrobił coś, na co żaden sprawny umysłowo człowiek by się nie poważył. Skierował pewnie konia w stroną ziejącej mrokiem puszczy. Zwierzę szło zdecydowanie, nie zdradzając strachu. Po chwili oboje zniknęli w lesie.
Garret czekał na przerażający ryk bestii, który słyszał za każdym razem, gdy jakiś śmiałek zapuszczał się do puszczy. Wokół panował jednak cisza.
Wrócił do łóżka z dziwnym przeczuciem, że nie tylko jego małej wiosce w hrabstwie Whitby grozi niebezpieczeństwo. Groza rozprzestrzeniała się na cały Araluen.
To były tylko jego przypuszczenia i obawy. Z niepokojem zerknął na mroczną puszczę. Nic już nie będzie jak dawniej.
Z tą ponurą myślą położył się do łóżka. Pięć minut później zapadł w sen pełen koszmarów.
Nie usłyszał już zadowolonego pomruku bestii, która z radością przyjęła powrót swojej pani.

***

– Sombra, fácil!* – krzyknęła Adriana, próbując odpędzić wielkiego czarnego tygrysa, łaszącego się koło jej nóg.
Cazador, jej wierny wierzchowiec, parsknął szyderczo, widząc swoją panią w takiej sytuacji. Z wojskami radziła sobie bez problemu, ale odganianie się od pupila, który nie widział jej trzy lata, to co innego...
– Gdzie Tristan? – spytała. Jej koń parsknął cicho. Nie miał dobrego doświadczenia, jeśli chodziło o sokoła Adriany. Nie spodobał się drapieżnikowi, więc jego pani musiała siłą oddzielać jedno zwierzę od drugiego.
Wtem nad lasem pojawił się czarny kształt, krążący po niebie. Zwierzę wydało przeraźliwy pisk na powitanie swojej właścicielki. Piękny sokół o jasnobrązowych skrzydłach spłynął z nieba, siadając na ramieniu zabójczyni. Ptak był doskonałym szpiegiem i doręczycielem listów. Latał dziesięć razy szybciej niż gołębie, docierał do adresata bez problemów, a także był całkowicie lojalny wobec swojej pani.
Dziś także przynosił wiadomość. Przyczepiony do nogi pełnej ostrych szponów, biały pergamin był doskonale widoczny w ciemności.
Adriana rozpoznała pieczęć jej szpiega z hrabstwa Araluen. Trzeba było przyznać, że sześćdziesięcioletni mężczyzna był najlepszy w swoim fachu. Niepozorny, słaby staruszek nie zwracał niczyjej uwagi, co pozwalało mu z łatwością zbierać informacje. A te zawsze okazywały się prawdą. W ten sposób zabójczyni znajdowała klientów. Po dostaniu wiadomości od jednego ze swoich szpiegów, jechała do właściwego lenna na spotkanie z zdesperowanym lub żądnym zemsty człowiekiem. I zwykle wykonywała zadanie.
Zabójczynię zdziwiła mała powierzchnia pergaminu. Zwykle dostawała dokładne, szczegółowe informacje na temat potencjalnego celu, więc doniesienia zajmowały co najmniej dwie kartki. Na tej można było zmieścić nie więcej niż jedno zdanie.
Adriana westchnęła. Zajmie się tym później. Najpierw chciała wrócić do domu i zjeść kolację. Od dwóch dni nie miała nic w ustach.
To nie tak, że nie starczyło jej pieniędzy. Miała ich aż za dużo. Po prostu chciała jak najszybciej znaleźć się w swoim domu, tej starej, masywnej i ponurej wieży.
Zmęczona przedzierała się przez krzaki, które zarosły w ciągu trzech lat ścieżkę. Zwierzęta posłusznie ruszyły za nią. Poszłyby za nią nawet do piekła. Była dla nich wszystkim. Dla dziewczyny one były rodziną, jedyną jaka jej została po tej strasznej nocy.
Do dziś budziła się z krzykiem z koszmarów, w których prześladowały ją purpurowe peleryny. Wyraźnie pamiętała wrzask swojej matki, która kazała jej uciekać, krew na piersi ojca. Rude włosy brata umurzane we krwi, głowa leżąca metr od jego ciała. Swoją przyjaciółkę w kałuży krwi. Mordercy nawet jej, niegroźnego dziecka, nie oszczędzili. Wciąż czuła ciepłe ręce matki, sadzające ją na czarnym, ledwie żywym koniu i dziadka walczącego na miecze. Pamiętała, jak bez chwili namysłu ona, jako mała dziewczynka, zawróciła konia w stronę stajni i chwyciła zawiniątko z małym tygrysem i pisklę, do których była tak bardzo przywiązana. Przynajmniej je uratowała. Swojej rodziny i przyjaciół nie potrafiła.
Odjechała galopem z miejsca rzezi, niezauważona przez morderców. Gałęzie raniły jej twarz, darły ubranie. Małe zwierzątka wtuliły się w nią, szukając pocieszenia. Ich rodzice też tam zostali. Za sobą słyszała okrzyki wojenne, świst strzał wypuszczanych z kuszy. Jęki umierających. Jej rodziny. To było jak muzyka, koszmarny utwór, którego nie umiała zapomnieć.
Dziesięć minut później jej stara klacz zdechła. Z powodu rany po kuszy. Wykrwawiła się na śmierć. Adriana pamiętała zrozpaczone rżenie źrebaka, który niezauważony podążał za nimi. Mały był cały rozdygotany, kiedy przycisnął się do boku swojej matki. Dziewczynka głaskała go po głowie, rozglądając się uważnie dookoła. Po jej policzkach spływały łzy. Słone, gorące łzy. Łzy smutku, nienawiści, bezradności. Tej nocy polana przed Czarną Wieżą, siedzibą asasynów, spływała krwią jej rodziny. Wciąż pamiętała wszystko, jakby zdarzyło się wczoraj.
Nie zapomniała. Wróciła cztery lata później, choć wspomnienia wciąż były żywe. Bo gdy uciekała, coś sobie obiecała. Nie zapomni. Nie zapomni i się zemści.
Adriana otrząsnęła się gwałtownie ze wspomnień. To wciąż bolało. Jak świeża rana posypana solą. Wspomnienia były bolesne, ale nie mogły przyćmić potęgi budowli, która pojawiła się przed nią.
Gdy wróciła tu po raz pierwszy, nic nie wyglądało tak, jakby w tym miejscu śmierć poniosło ponad pięćdziesięciu ludzi. Zabójcy dokładnie po sobie posprzątali. Nie zostawili żadnych śladów. Ale to nie było potrzebne. Adriana doskonale zapamiętała ich purpurowe peleryny.
Przekroczyła fosę otaczającą wieżę, uważając, aby nie spaść. Z pewnością zginęłaby wtedy. Ciężkie, mosiężne drzwi uchyliły się przed nią, jakby witając ponownie swoją właścicielkę. Przestąpiła próg, a jej oczom ukazały się dwa ponure korytarze i schody na piętro. Na ścianach wisiały przeróżne bronie z wyjątkiem łuku. Tylko on jeden sprawiał jej trudności. Nie potrafiła z niego strzelać. Ćwiczyła u najróżniejszych mistrzów, ale żaden nie potrafił jej tego nauczyć. To po prostu było nie możliwe. Zabójczyni straciła już rachubę, ile łuków i strzał połamała i ile cięciw pękło za jej sprawą. Z tego powodu nienawidziła wszystkich, którzy umieli strzelać.
Wchodząc schodami na górę usłyszała hałas obok drzwi. Kątem oka zauważyła czarny ogon wystający zza futryny. Westchnęła cicho. Jej matka wprowadziła zasadę, że zwierząt nie wpuszcza się do domu. Niestety, nie mogła jej dotrzymać towarzystwa w przeciwieństwie do nich.
Cóż, matka z pewnością nie miałaby jej tego za złe.
– Widzę cię Sombra, wchodź do środka. Jest przeciąg.
Drzwi się otworzyły i wmaszerował tygrys. Na nim przykucnął sokół. Zaraz po zamknięciu drzwi Tristan wzbił się w powietrze, krążąc pod sufitem.
– Chodź, mi amigo ** – powiedziała, kierując się w stronę sterty drewna.
Po chwili w kominku trzaskał wesoło ogień, a Adriana wyciągnęła jedzenie, które kupiła popołudniu. Woda na herbatę gotowała się nad ogniem. Dziewczyna zdjęła pelerynę, przewieszając ją przez oparcie fotela, na którym usiadła. Ciepło powoli rozchodziło się po jej ciele, a chleb z miodem smakował wspaniale. Zrelaksowana i gnana ciekawością zabójczyni sięgnęła po jeszcze nieotwarty list. Długimi, szczupłymi palcami powoli rozwinęła pergamin.

,,Genoweńczycy w Araluenie. Porwali króla”

Ręka trzymająca kartkę zacisnęła się. Postać w czerni zerwała się z fotela. Wiatr na zewnątrz wzmógł się i wdarł do komnaty. Kominek zupełnie zgasł. Cazador w stajni podniósł zaniepokojony łeb. Sokół zerwał do lotu wrzeszcząc przeraźliwie, a czarny tygrys wyszczerzył kły. Nic nie mówiąc, zabójczyni skierowała się do wyjścia. Zwierzęta podążyły za nią, zabierając dla siebie resztki zjedzenia. Po chwili drzwi zatrzasnęły się, a słychać było tętent oddalającego się konia.
Jedynym znakiem, że ktoś odwiedził ten ponury dwór, był brak licznej broni na ścianach, spakowanej w pospiechu.
I kawałki podartej na drobne kawałeczki kartki, walające się po całej komnacie.

*fácil– spokojnie (hiszp.)
**mi amigo – mój przyjacielu
*********************************************************************************
To jak widać jest kolejny rozdział. Przepraszam za czcionkę, ale nie potrafię jej ogarnąć. Raz za duża, raz za mała. Koszmar.Mam już napisaną 1/4 kolejnego rozdziału, więc może się on pojawić za tydzień.Proszę o komentarze i poprawę błędów,
Buziaki


Mia LOG