Lista utworów

13 marca 2020

Rozdział XLIX


Lutetia
Wybrzeże Gallii

Jeszcze pięć lat temu Lutetia nie była najlepszym miejscem do życia. Leżące na wybrzeżu Galii miasteczko nie mogło poszczycić się niczym szczególnym. Nie znajdowało się blisko królewskich szlaków, nie miało niesamowitej historii, żaden z jego mieszkańców nie dokonał czegoś istotnego. Nie oferowało nic, a więc i możnowładcy nie mieli mu nic do zaoferowania. Mieszkańcy żyli z dnia na dzień, jakoś łącząc koniec z końcem. Rybacy codziennie rano wypływali na morze, piekarz wyciągał bochenki chleba z pieca, a szewc łatał zniszczone buty.
Zwyczajnie, dość biedne miasteczko.
Nie różniło się niczym od setki podobnych na terytorium wielkiego państwa, jakim była Gallia. Jednak to nie pory roku wytyczały rytm życia w tym nadmorskim miasteczku. Wystarczająco duże, aby być siedzibą miejscowego szlachcica, ale za biedne na zainwestowanie w oddział żołnierzy, stało się naturalnym celem pirackich łupieży. Rzezimieszki przybywały do starego portu średnio raz w miesiącu, rozbiegając się po mieście, rabując domy i sklepy. Początkowo próbowano stawić im opór, ale po paru porażkach mieszkańcy przyzwyczaili się do takiego trybu życia. Cenne przedmioty chować w skrytkach pod podłogą. Zawsze mieć odpowiednie schronienie dla żony i córek. Nie przeciwstawiać się. Piraci brali wszystko, co rzuciło się w oczy i po paru dniach odchodzili, a miasto wracało do normalnego rytmu życia.
Rita Ganthier z goryczą wspominała tamte, chociaż nie tak odległe, czasy. Jako córka zwykłego stolarza nie miała wielkich perspektyw na życie. Wiedziała, że ojciec prędzej czy później wyda ją za mąż za syna leśniczego, aby mieć stały dostęp do drewna z lasu. Francis nie był taki zły, ale nie był też kimś, kogo by samodzielnie wybrała. Był nudny, a ona nienawidziła nudy. Zawsze marzyła, aby porzucić to zapomniane przez wszystkich miasteczko i udać się do stolicy regionu. Mogła by zostać miejscową zielarką – dużo czasu spędzała w lesie z Francisem, który opowiadał jej o roślinach. Rozwinęłaby własny interes i sama wybrała ścieżkę życia. Jednak nie było to możliwe w mieście, gdzie wszystko toczyło się wokół tego, kiedy pojawią się następni piraci. Chciała to zmienić. Jako jedna z niewielu nie pogodziła się z myślą o tym, aby oddawać tym rzezimieszkom to, na co ciężko zapracowała.
Przełom nastąpił pięć lat temu, gdy miejscowy możnowładca – stary Ambristof, jak go nazywali po cichu mieszkańcy – został tajemniczo zamordowany. Wszyscy podejrzewali syna kowala, który od jakiegoś czasu kręcił się wokół córki upadłego arystokraty. Następnego dnia nikt nie potrafił ich znaleźć. Stary Ambristof nie był lubiany w miasteczku – ani razu nie próbował przeciwdziałać napadom piratów, tylko zamykał się w swojej posiadłości i przeczekiwał najgorsze. Bez większych emocji czekano na kolejnego starego tchórza z dobrym nazwiskiem, który przejmie zwierzchnictwo.
Arden Lenoix przybył do Lutetii miesiąc później otoczony oddziałem żołnierzy i wprowadził nowe porządki. Pierwsza załoga piracka, która wpłynęła do portu została wybita co do nogi. Nocą po ulicach krążyły patrole, a Rita mogła bez strachu wyjść na nocną zabawę do przyjaciółki. Handel kwitł, nienarażony już na co miesięczne napady. Ludzie zaczęli wychodzić z domów, śmiać się, działać. Arden Lenoix miał niesamowitą charyzmę, która pociągała młodych mężczyzn, którzy porzucili tawerny, gdzie zalewali swe smutki i podjęli się służby w oddziale u jego boku. Ludzie go uwielbiali. Samej Ricie na usta cisnął się uśmiech, kiedy myślała o trzydziestoletnim, energicznym władcy Lutetii. Gdy dwa lata później król Gallii wprowadził zakaz uprawiania magii, a Lenoix został mianowany głównym komisarzem, nie zawahała się. Wstąpiła w szeregi straży, która strzegła ludzi przed knowaniami boga ciemności, Belethiaza. Wreszcie była przydatna wśród żołnierzy, którymi mogły być także kobiety. Krew buzowała jej w żyłach, gdy ćwiczyła kolejne pchnięcia mieczem, gdy uczyła się, jak odróżnić szarlatana od zwykłego zielarza. Z uśmiechem na ustach i z pełnym entuzjazmem ścigała kolejne czarownice i czarowników.
Jednak po trzech latach była znużona bezustanną walką. Jak nie szarlatan, to znów napad piratów. Jak nie piraci to płatny zabójca. Straż miejska Lutetii miała pełne ręce roboty. Jednak wciąż była dumna, że chroni miasto, w którym przeszła na świat. Oczywiście z pozycją wartownika wiązały się liczne przywileje, których liczba się zwiększyła, gdy tylko została porucznikiem. Teraz inni odwalali za nią ciężką robotę, podczas gdy mogła wyluzować się nad kuflem piwa w pobliskiej karczmie.
Chyba, że miało się do czynienia z sytuacją kryzysową – tak jak teraz.
 ­– Nie mam pojęcia, a co wam chodzi – powtórzył po raz dziesiąty klęczący przez nią w błocie mężczyzna. Poplątane i pokryte krwią włosy opadały na opuchnięte i podbite oczy, ubrania były rozdarte, szczególnie koszula, w której zionęła wielka dziura. Jego bok był pokryty szkarłatną posoką wypływającą z brudnej i paskudnie wyglądającej rany. Wyglądał jakby przeczołgał się przez piekło. Normalnie Rita by mu współczuła i od razu pomogła.
– Ja naprawdę nic nie zrobiłem. Przechodziłem tylko… - Mężczyzna jęknął, gdy jego twarz wylądowała w kałuży błota. Richard, jeden ze strażników, bez wyrzutów sumienia przygniótł całym ciężarem ciała związane ręce podejrzanego. Rita usłyszała chrzęst łamanej kości, któremu towarzyszył pełen bólu krzyk.
– Nie obchodzą nas kłamstwa sługi Belethiaza – warknął Richard, odsuwając się o krok do tyłu, gdy poczuł na sobie znaczący wzrok przełożonej.
– Panuj nad sobą. To ma być publiczna egzekucja – mruknęła cicho do towarzysza, jednak jakimś cudem leżący w błocie mężczyzna usłyszał. Gwałtownie podniósł głowę, a niebieskie oczy rozszerzyły się z zaniepokojenia.
– Chwila… Egzekucja? Jaka egzekucja? O co wy mnie oskarżacie?
Rita spojrzała na więźnia z pogardą. Czy on miał ich za głupców? Myślał, że dadzą zwieść się sprytnym słowom i niewinnemu spojrzeniu? Wszyscy czciciele zła posiadali ten sam repertuar argumentów, a Arden Lenoix zadbał o to, aby jego ludzie zostali dokładnie przygotowani na takie sytuacje.
Punkt pierwszy: całkowite zaprzeczenie.
– O praktykowanie zakazanej sztuki magicznej. Zgodnie z dekretem królewskim wszelcy szarlatani mają zostać naj najszybciej usunięci, aby nie szkodzili bezbronnym ludziom – wyrecytowała zimno kobieta, czekając na kolejne, jakże schematyczne słowa.
– Czary? Skądże przyszło wam to do głowy? Pierwszy raz słyszę o czymś takim. Nie miałem pojęcia, że istnieją. Nie możecie oskarżać mnie bezpodstawnie…
– Mamy świadków, że pojawiłeś się znikąd, przynosząc za sobą zniszczenie. Wy, pomioty Pana Ciemności, nazywacie to teleportacją, prawda? – Oczy mężczyzny rozszerzyły się jeszcze bardziej. Rita musiała przyznać, że były fascynujące. Odcienia głębokiego błękitu, który wyróżniał się na tle ubrudzonej błotem twarzy. Prawdopodobnie ten człowiek był przystojny, gdy nie wyglądał, jakby wyszarpnięto go psu z pyska.
– Nie teleportowałem się! Wyszedłem z lasu, a było ciemno i nikt nie zauważył… Napadnięto mnie na gościńcu, ledwo uszedłem z życiem, a tutaj zamiast pomocy otrzymuję kolejne rany. Wasz władca powinien dowiedzieć się, jak straż traktuje potrzebujących…
Uśmiech na twarzy Rity poszerzył się. Tak, to był ten moment, gdy te pomioty ciemności próbowały odwrócić sytuację. Bardzo chętnie przedstawiłaby mu pana Lenoix, ale szlachcic nie miał czasu na przesłuchiwanie każdego czarownika. Zresztą, przesłuchanie nie było potrzebne.
– Nasz przełożony nie ma czasu na kogoś takiego jak ty – warknęła, pochylając się nad więźniem i podnosząc go za kołnierz. Skrzywił się, gdy materiał wbił się w szyję, ograniczając dopływ powietrza, a Rita jeszcze raz podziękowała sobie za codzienne ćwiczenia, dzięki którym zyskała znacząco na sile. – Nie próbuj mnie zwieść, śmieciu. Użyłeś magii do sprowadzenia katastrofy na naszych ludzi i za to pożegnasz się z życiem.
– Nie mam pojęcia, o jakiej katastrofie mówisz… - Nie zdołał dokończyć, bo przerwał mu głośny trzask.
Alaric Carleton przełknął głośno ślinę, po raz pierwszy rozglądając się dookoła. Przynajmniej na tyle, na ile pozwalał mu żelazny uścisk na gardle. Wielka, płonąca gałąź odłamała się od pnia drzewa i runęła na znajdującą się pod nią stodołę, która od razu zajęła się ogniem. Ze środka dobiegły piski zwierząt, które zostały pozostawione na pastwę płomieni. Stojąca kilka metrów dalej kobieta załkała głośno, przyciskając do siebie czwórkę dzieci. Patrzyła, jak płomienie szybko rozprzestrzeniają się i pomimo starań jej sąsiadów, przenoszą się na pobliski budynek. Cały jej dobytek stanął w ogniu.
Z prawej strony grupka pięciu mężczyzn próbowała ratować dwójkę mieszkańców, pod którymi bez ostrzeżenia zapadła się ziemia. Spuszczali linę w głąb rozpadliny, nawołując znajomych. Alaric nie musiał używać mocy, ale wiedzieć, że tamta dwójka już nie żyje.
Nie opanował sytuacji. Po walce z Akarianem pozostało mu wystarczająco mocy na jedną teleportację, nawet nie mógł ustalić celu. Wiedział, że pojawił się w Gallii. Nie przewidział, że siły natury, które unosiły się nad miejscem jego starcia z Akarianem podążą za nim. Właściwie ledwo widział na oczy i prawie nie mógł się ruszać. Do tej pory nawet nie zdawał sobie sprawy z rozmiaru zniszczeń. Ogień, który ze sobą przyniósł powoli zajmował dachy pobliskich domów, pomimo starań mieszkańców, którzy biegali od studni z wiadrami wody. Ziemia rozstąpiła się, a szczelina biegła w kierunku miasta, prawdopodobnie niszcząc fundamenty budynków. Przynajmniej nie było huraganu.
Zacisnął pięści, walcząc o oddech. Kobieta w mundurze obrzuciła go pełnym nienawiści spojrzeniem, ale puściła, gdy przed oczami zaczęły pojawiać się mroczki. Upadł na ziemię, w ostatniej chwili zamykając oczy, zanim dostało się do nich błoto. Właściwie się jej nie dziwił. Pewnie wielu ludzi straciło dom, niektórzy nawet życie. Wszystko przez to, że się pomylił. Nie potrafił tego zatrzymać, bo nie pozostało mu prawie w ogóle mocy. Jednak nawet jakby coś spróbował, to skończyłby z odciętą głową. Jedynym plusem całej tej sytuacji było to, że podczas teleportacji rozdzielił się z Blaidem, który prawdopodobnie teleportował się jakieś sto kilometrów od wioski. Jeszcze by tego brakowało, jakby zaczął gadać do wielkiego, białego wilka.
– Och, jakoś przestałeś zaprzeczać. Czyżby wielkość zniszczeń wprawiła cię w taki zachwyt, że zapomniałeś języka? – zakpiła, kiwając głową w kierunku Richarda. Mężczyzna poruszył się niespokojnie, nie chcąc pozostawiać przełożonej samej z szarlatanem, jednak po chwili odbiegł w kierunku miasta.
– Niech pani posłucha, to nie było moim celem… – zaczął Alaric, decydując się to załatwić w sposób cywilizowany. Nie, żeby miał inną opcję.
– Czyli się przyznajesz? – Uśmiech, jakim obdarzyła go Rita, wprawił go w osłupienie. Krwiożerczy – innego słowa nie mógł znaleźć, ab go opisać.
– To nie tak. Nigdy bym nie skrzywdził niewinnych ludzi. Naprawdę. Może moglibyśmy się dogadać? – spytał, uśmiechając się do kobiety i wkładając w to cały swój urok osobisty. Jednak najwyraźniej takie zagranie nie działało, gdy było się od stóp do głowy obklejonym błotem i krwią. Alaric nawet nie chciał myśleć, jakie zakażenia wdadzą się w jego rany. W tej chwili przeklinał swoje dobre serce, które kazało zostawić część eliksiru uzdrawiającego Akarianowi. Inaczej byłby już daleko stąd.
– Ależ oczywiście, że możemy porozmawiać – oświadczyła Rita, po raz kolejny pochylając się w jego kierunku. Kobieta chyba lubiła napawać się zrezygnowanym wyrazem twarzy.
Zasapany wartownik wyłonił się z miasta, przynosząc ze sobą ciężkie kajdany. Alaric był ciekawy, czy ci niedorobieni łowcy czarowników wiedzieli, że kawałek metalu nie powstrzyma go, kiedy odzyska chociaż odrobinę mocy. Nie miał nawet zamiaru się szarpać.
– Możemy porozmawiać o tym, czy wolisz płonąć zwrócony twarzą do ludu czy może plecami. Mam dobry humor, więc pozwolę ci wybrać – zakpiła wartowniczka, zakładając mu kajdany. Alaric przeklął w duchu, gdy ciężkie klamry zatrzasnęły się na nadgarstkach.
Czuł pustkę. W miejscu, gdzie w jego ciele i duszy buzowała magia, czuł pustkę.
Zamierzał zabić czarodzieja, który zaopatrzył tych szaleńców w blokujące magię kajdany. Pożałuje, naprawdę tego pożałuje.
– Aresztujemy cię za uprawianie magii i wyrządzenie krzywdy rodzajowi ludzkiemu, pomiocie Belethiaza. Masz szczęście – nie będziesz musiał długo czekać. Spłoniesz o świcie razem z tym cholernym piratem – wywarczał jeden ze strażników, szarpnięciem stawiając go na nogi. Nie czekając, aż czarodziej złapie równowagę, popchnął go w kierunku miasta.
Spłonięcie na stosie?
Alaric przełknął przerażony ślinę, gdy ledwo powłócząc nogami ruszył we wskazanym kierunku. Czy to był moment, w którym wzywa na pomoc Lysandra?

***
Światło księżyca wpadało przez zakratowane okno, oświetlając kilkumetrową celę, do której go wrzucili. Na początku ucieszył się, bo nie każde pomieszczenie miało okno. Po jakiś dwóch godzinach zrozumiał, że wolałby mieć wokół siebie lite ściany, przez które przynajmniej nie wpadałoby chłodne nocne powietrze. Kamienna podłoga była pokryta niewielką ilością słomy, rozrzuconą w losowych miejscach. Siano w żadnym wypadku nie chroniło mieszkańca celi przez zimnem ciągnącym od ziemi. Alaric przypuszczał, że właściwie to wcale nie miało takiego zadania.
Zmierzył wzrokiem drugi koniec jego małej celi, gdzie coś leżało pod słomą. Nie miał czasu się temu przyjrzeć, kiedy strażnicy wrzucili go do środka i zatrzasnęli kraty, ale był prawie pewien, że to martwy szczur. Próbował po raz kolejny wszystko wyjaśnić, ale kapitan miała to oczywiście gdzieś. Zaklął głośno, a jego głos odbił się od ściany i rozszedł po całym więzieniu.
Musiał przyznać, że miał problem. Gigantyczny problem. Mag, który stworzył metalowe kajdany najwyraźniej nie był laikiem, bo zaklęcia było potężne. Nie tylko nie mógł używać magii – był od niej zupełnie odcięty, a tym samym nie miał możliwości, aby chociaż poprosić Lysandra o pomoc. Powoli zastanawiał się, jak bardzo boli płonięcie żywcem.
Skulił się jeszcze bardziej w kącie, przyciągając kolana do piersi i próbując wytworzyć choć odrobinę ciepła. Nie wiedział, czy gorsze były krople wody, spadające od czasu do czasu z sufitu, czy wszechobecny smród. Czuł odór moczu, wymiocin, stęchlizny i czegoś, co po prostu nazwał śmiercią. Z sąsiednich cel dochodziło to pochrapywanie, to jęki lub przekleństwa. W odległym końcu więzienia stary, zachrypnięty głos śpiewał jakąś sprośną piosenkę. O ile dało się to nazwać śpiewaniem.
– Ty masz o wiele większy talent. – Zaskoczony Alaric podniósł wzrok, słysząc młody, kobiecy głos. Był trochę zachrypnięty – niczego innego się nie spodziewał po spędzeniu chwili w takich warunkach, jednak miał w sobie coś znajomego. Mag przechylił głowę, przyglądając się kobiecie w sąsiedniej celi.
Nawet mimo warstwy brudu pokrywającego jej twarz mógł stwierdzić, że była dość ładna i młoda. Zbyt młoda na siedzenie w brudnej celi. Blond włosy były przetłuszczone i potargane, jednak dało się zauważyć kilka małych warkoczyków, zakończonych kolorowymi koralikami. Była ubrana w luźną, rozdartą na rękawie koszulę i dość przylegające spodnie. Alaric zamrugał oczami. Duża czasu minęło odkąd po raz ostatni widział kobietę w spodniach.
– Obawiam się, że nie rozumiem – odparł, wciąż próbując znaleźć w swojej pamięci jej twarz o arystokratycznych rysach. 
– Cóż, ja też nie mam pewności, ale chociaż wyglądasz zupełnie inaczej, twój głos jest identyczny. Mam dobry słuch i pamięć, panie Notelrac – powiedziała, wykrzywiając usta w szerokim uśmiechu. Odepchnęła się od ściany, o którą się opierała i podeszła do krat dzielących ich cele.
Notelrac. Teraz Alaric był pewien, że gdzieś ją spotkał. Użyła jednego z nazwisk, którymi się przedstawiał, gdy chciał zrobić coś nie do końca zgodnego z prawem. To było najprostsze – po prostu odwrócone litery jego prawdziwego nazwiska. Jeszcze raz spojrzał w zielone oczy, starając się sobie przypomnieć. Na jego nieszczęście chociaż miał doskonałą pamięć do zaklęć, to nowopoznane osoby od razu zostawały zapomniane.
– Nie pamiętasz mnie? Przecież to nie było tak dawno temu, Diren. Chociaż pewnie tak się nie nazywasz, prawda? – prychnęła, przykucając kilka metrów od niego. – Muszę przyznać, że chociaż wyglądasz okropnie, to ciemne włosy bardziej ci pasują. Tamte blond wydawały się trochę nie na miejscu.
– Z całym szacunkiem, panienko, ale jakbyś mogła mi przypomnieć, gdzie się spotkaliśmy, byłbym wdzięczny – poprosił niezręcznie, czując się głupio. Wiedział, że musiał ją spotkać, gdy miał na sobie jedną z iluzji. Rozpoznała go po głosie, a on wciąż nie wiedział, kim jest. Godne pożałowania, Alaricu, doprawdy żałosne.
– Och, chyba nie wyryłam ci się tak mocno w pamięci, jak ty w mojej. Zabrałeś mi coś bardzo cennego. Zrobiłeś już użytek z tego klejnotu, bardzie?
Klejnot? W pamięci Alarica pojawił się czerwony rubin, księżyc zasłonięty burzowymi chmurami i przytulna komnata z młodą dziewczyną w balowej sukni siedzącą na fotelu.
– Lucinda Vermount, toż to zaszczyt panienkę spotkać, chociaż umieram z ciekawości, jak szlachcianka znalazła się w takim miejscu. – Zbliżył się do krat oddzielających ich cele i skłonił się na wpół kpiąco.
Zmierzył ją wzrokiem, wciąż nie mogąc pojąć, jak córka ze szlacheckiego rodu znalazła się w odległym miasteczku Gallii, całkiem sama, w szatach zupełnie nieodpowiadających jej pochodzeniu. W dodatku z szerokim uśmiechem na ustach, tak innym od wytwornych dam, które starały się za wszelką cenę nie pokazywać zębów. Ona zdawała się tym nie przejmować.
– Powiedziałabym, że miło jest zobaczyć znajomą twarz w takich okolicznościach, ale skłamałabym. Jak się tak naprawdę nazywasz, panie Notelrac?

***

Nie żałowała. Ani razu, odkąd kilka miesięcy temu opuściła posiadłość swojego ojca, nie pomyślała, że popełniła błąd. Na początku było trudno – wychowana na dworze, w otoczeniu służby i pokojówek, Lucinda nie wiedziała, jak o siebie zadbać. Już trzeciego dnia podróży skradziono jej sakiewkę zabraną z domu. Była zmuszona sprzedać konia, aby mieć co zjeść i gdzie spać przez następne tygodnie. Teraz wiedziała, że miała niesamowite szczęście, że trafiła na uczciwego człowieka, który jej nie oszukał podczas transakcji. Musiała chować się przez strażami ojca, które jej szukały oraz przed żołnierzami niedoszłego męża. Jednak nigdy wcześniej nie czuła się szczęśliwsza. Nawet w brudnej sukni, wałęsając się po ciemnych uliczkach, tylko z suchym chlebem w torbie była bardziej wolna niż kiedykolwiek. Mogła wybrać gdzie się uda, w którą stronę skręci.
Wiedziała, że musiała znaleźć pracę. Pieniędzy ze sprzedaży konia i ozdób nie wystarczyłoby jej na długo. Przypuszczała, że mogłaby pracować jako pomoc kuchenna albo szwaczka. Jej matka nauczyła ją pięknie wyszywać. Jednak stała praca wiązałaby się z pobytem w jednym miejscu, a tego nie chciała. Dopiero wyrwała się spod kurateli ojca i chciała zwiedzić świat, który z każdą chwilą wydawał się być jeszcze bardziej fascynujący. Chciała spełnić swoje marzenia, choć jeszcze nie wiedziała dokładnie jakie były. Pragnęła dreszczyku emocji, niesamowitej przygody. Możliwości, aby samej ukształtować swój los.
Nie wiedziała, co skłoniło ją do wejścia do portowej tawerny. Zwykle unikała takich miejsc, pełnych podpitych marynarzy i ich niewybrednych żartów. Nie miała wtedy nawet pieniędzy na zakupienie posiłku. Uważała, że pokierowało ją przeznaczenie. Wchodząc do środka spodziewała się codziennego widoku – mężczyzn przy kuflu piwa, siedzących im na kolanach prostytutek i fałszowanych szant przy wtórze beznadziejnego minstrela. Znalazła to wszystko, ale i więcej. Atmosfera była wręcz szampańska, jakby wszyscy cos świętowali. Różnicą było to, że tawerny nie zajmowały stare wilki morskie. Wystarczył rzut oka, aby zdać sobie sprawę z tego, kim byli. Zadziwiająca mieszanka kobiet i mężczyzn o różnej urodzie i wieku, ubranych w stroje, które nie miały z sobą nic wspólnego. Nie było miejscowych – nawet panny lekkich obyczajów wiedziały, że trzeba się wycofać, gdy w grę wchodzą piraci.
Jej przybycie nie zwróciło niczyjej uwagi, za co była niesamowicie wdzięczna. Wciąż obserwując towarzystwo zrobiła krok w tył, planując jak najszybciej opuścić tawernę. Nie spodziewała się, że wpadnie na grupę ludzi, którzy właśnie weszli do środka. Ktoś chwycił ją za ramię, a stojąca za nią kobieta o czarnych włosach ozdobionych setkami koralików i ogromnym kapeluszu uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając dwa złote zęby. Była wtedy przerażona.
Teraz z uśmiechem na ustach wspominała moment, który zmienił jej życie. Spotkała Kirleen, poznała Agnes, Tirę i Jacka. Stanęła oko w oka z niesławną załogą Śmierci Północy i odnalazła miejsce, które mogła nazwać domem bardziej niż dworek jej ojca, odnalazła ludzi, którzy stali się jej bliżsi niż rodzina, która pozostawiła za sobą.
Kirleen była odważną kobietą, która nie wahała się przed niczym, a najbardziej ryzykowny plan wykonywała z uśmiechem na ustach. Lucinda nauczyła się walczyć, gotować i myć pokład. Uwielbiała czuć morską bryzę we włosach, jej nową luźną koszulę i spodnie, tak odległe od eleganckich sukni, które nosiła jeszcze kilka miesięcy temu. Co noc marzyła o nowej przygodzie, nowych potyczkach.
Szkoda tylko, że jedno z takich spotkań doprowadziło ją do miejsca, w którym się teraz znajdowała. Nie docenili straży miejskiej i plan się posypał. Anton, Maia i Chris zostali zabici, ale reszcie udało się uciec na statek. Kilka miesięcy temu skuliłaby się w kącie i płakała, błagając o łaskę. Jednak sytuacja była inna. Wiedziała, że po nią wrócą.
A tymczasem miała okazję spotkać człowieka, który co prawda wyglądał inaczej, ale wciąż był tym samym bardem, którego słowa napełniły ją odwagą i popchnęły do zdecydowanego kroku, jakim było opuszczenie domu.
– Alaric Carleton do usług, chociaż nie sądzę, abym się do czegoś przydał w tym stanie.
Już wcześniej pomyślała, że było z nim coś nie tak. Kiedy strażnicy wrzucili go do celi, nie był w stanie ustać na nogach. Dopiero teraz, w słabym świetle księżyca zauważyła ranę na jego boku. Wydawała się głęboka, a do tego zupełnie nie opatrzona. Skrzywiła się. Widziała już takie rany na statku. Dave oberwał kiedyś w udo i nie udało im się go uratować. Umierał w męczarniach, gdy zakażenie przedostało mu się do krwi, póki Jack nie zdecydował się ukrócić jego cierpień. Stojący przed nią mężczyzna miał nie więcej niż tydzień życia przed sobą. Chociaż z tego, co mówili strażnicy, szybciej wykończą go płomienie niż rana.
– Usiądź, zanim się wywrócisz – mruknęła, rozważając opcje. Miał zostać stracony razem z nią. Wiedziała, że załoga Śmierci Północy nie zostawia swoich w rękach władz, ale zdawała sobie sprawę także z tego, jak kapitan odniesie się do praktycznie półmartwego człowieka. Niepotrzebny, dodatkowy ciężar utrudniający ucieczkę, a potem marnujący zapasy żywności, póki nie wyzionie ducha. Zagrożenie dla jej rodziny.
– Wybacz, dawno nie byłem w takim stanie. Właściwie, to chyba nigdy – odparł z zakłopotanym uśmiechem na ustach, osuwając się ostrożnie na brudną posadzkę. – Lysander chyba by mnie za to zabił.
– Lysander? – spytała, chociaż nie była zbytnio ciekawa. Nie przywiązuj się do ludzi, którzy zaraz cię opuszczą, mówiła Kirleen. To tylko bardziej boli.
– Mój… przyjaciel. Tak, chyba tak mogę go określić.
– Do dla niego zabrałeś mój rubin? – Jednak była ciekawa, nic na to nie mogła poradzić. Zastanawiała się już nad tym wcześniej i doszła do wniosku, że kradzież tak wielkiego kamienia nie mogła być podyktowania chęcią sprzedaży i uzyskania pieniędzy. Wbrew pozorom nie tak łatwo było się pozbyć ogromnej błyskotki. Stawiała raczej na jakiegoś kolekcjonera.
– Tak. Bo wiesz, on próbuje wszystko sam zrobić. A tak się nie da. Czy to naprawdę takie uwłaczające godności poprosić przyjaciela o pomoc? – Ostatnie słowa powiedział tak cicho, że Lucinda podniosła zaalarmowana głowę. Wyciągnęła rękę, dotykając jego czoła. Gorące.
– Oj, bardzie, nie odpływaj mi tu. Od jak dawna masz tę ranę? – Odpowiedziało jej tylko spojrzenie trochę zamglonych oczu. Wykrzywiła usta w grymasie, gdy uderzyła go w policzek. Ocknął się dosłownie na chwilę.
– Kilkanaście godzin.
Nie powinien być w takim stanie po tak krótkim czasie. Chyba, że ostrze, które spowodowało ranę było zatrute, a ruch spowodował szybsze rozprzestrzenienie się trucizny po organizmie.
– Nie możesz czegoś z tym zrobić? Potrafisz różne rzeczy, prawda? Jak się spotkaliśmy wyglądałeś zupełnie inaczej. I to nie było przebranie. – Nie chciała, aby ten człowiek umarł. Była mu coś winna, ale także ją ciekawił. Ze swoimi umiejętnościami mógł reprezentować świat, który był tajemnicą nie tylko dla niej, ale także dla całej załogi. Piraci uwielbiali wyprawy w niezbadane.
Alaric potrząsnął rękoma, aż zabrzęczały łańcuchy na jego nadgarstkach. Kajdany były większe niż te Lucindy, a do tego ozdobione dziwnymi znakami, które przypominały runy z książki, którą kiedyś czytała.
– Czy jeślibym je jakoś zdjęła, to nas stąd uwolnisz? Sprawisz, że ta rana zniknie? – spytała, chociaż nie wiedziała, jak miałaby tego dokonać.
– Nie. Muszę odzyskać siły, jakiś dzień lub dwa…
Nie miała serca uświadamiać mu, że nawet jeśli nie zostanie stracony o świcie, to za dwa dni będzie w najlepszym przypadku nieprzytomny z bólu, o ile nie martwy. Nie było sensu go ratować. Żadnego. Jednak… Wielokrotnie słyszała, że śmierć w płomieniach jest najbardziej bolesna, że nic nie może się z nią równać. Jak mogłaby skazać na nią kogoś nieznajomego, a już na pewno kogoś, kto kilkoma słowami zmienił jej sposób postrzegania świata?
Piraci żyli dla niebezpieczeństwa, dla adrenaliny buzującej w żyłach. Czym było zabranie z sobą ledwo żywego mężczyzny, jak nie kolejnym wielkim wyzwaniem?
Zacisnęła dłoń na jego ramieniu, podejmując decyzję. Najwyżej Kirleen będzie jej kazała czyścić pokład przez najbliższy miesiąc. Nie zostawi go.
– Gotowy na ucieczkę w pirackim stylu, Alaricu?


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Bardzo przepraszam za te pół roku przerwy, ale wzięłam sobie drugi kierunek i chyba przeceniłam swoje siły. Będę się starała co jakiś czas dodawać rozdział, ale chyba o regularności możemy zapomnieć.
Z racji tego, że mam zamknięty uniwersytet do połowy kwietnia, a więc więcej czasu, to w tym okresie możecie się pewnie jakiś dwóch rozdziałów spodziewać.
Lucinda była w rozdziale 25, jakby ktoś chciałby sobie przypomnieć (to było w 2016 roku - nie mogę w to uwierzyć). A Alaric musiał spotkać piratów, bo w mojej głowie tak bardzo pasuje do nich charakterem. W następnym rozdziale wciąż Alaric, może pod koniec Gilan, który w sierpniu spotkał Akariana i wciąż przez moje lenistwo musi biedny chłopak uciekać :)
Mam nadzieję, że rozdział się podobał, chociaż wiem, że wyszłam z wprawy.
Mam nadzieję, że lektura trochę wam osłodziła siedzenie w domu :D Jeśli ktoś jeszcze to czyta, to byłabym wdzięczna za wyrażenie opinii.
Pozdrawiam,
Mentrix 
Mia LOG