Lista utworów

06 sierpnia 2019

Rozdział XLVIII


– Zaczekaj chwilę, bo się zgubiłem. – Michael wypowiedział na głos opinię wszystkich. Angeline siedziała obok niego ze zmarszczonymi brwiami, ściskając w dłoni zapomniane już jabłko. Adriana opierała się o ścianę i patrzyła na niego, jakby zwariował. A przecież starał się wszystko wyjaśnić w jak najprostszy sposób!
– Zakradłeś się do pilnie strzeżonych pokoi Lysandra, zobaczyłeś ducha, który już kiedyś cię nawiedził. Ten właśnie duch został nazwany przez Lysandra zdrajcą i pochłonięty przez wielką dziurę w ziemi, którą otworzył nasz czarnoksiężnik. Potem myślałeś, że cię zabije, ale ku twojemu zdumieniu, Lysander wyjaśnił ci, że wielka szachownica to plansza, a my jesteśmy pionkami. Do tego wielce szanownego grona zalicza się także twój mistrz i jeszcze jeden zwiadowca. Czy coś pominąłem? – zapytał sceptycznie Genoweńczyk, unosząc jedną brew. Gilan w duchu westchnął ciężko, bo ten gest mimowolnie skojarzył mu się z Haltem. Jego były mistrz będzie wściekły, gdy się o wszystkim dowie.
– Tylko to, że ten cholerny medalion jest bezużyteczny bez paru świecidełek, które są porozrzucane po świecie, gdy mu tu sobie beztrosko siedzimy. Bowiem mamy czas, jak rzekł nasz pan i władca. – Adriana nawet nie starała się ukryć pogardy. O dziwo, Angeline nie zareagowała. Wciąż wpatrywała się zaniepokojona w zwiadowcę.
– Mniejsza o to. Dlaczego cię teleportował? Co się stało? – spytała czarownica, zaciskając pięści. Długie paznokcie wbiły się w czerwoną skórkę jabłka.
– Najpierw go spytałem o figurę, która była poza szachownicą. Nawet nie wiem dlaczego, ale trudno było mi uwierzyć, że ktoś z naszej grupy zginął. Nieszczęśliwy wypadek, tak to nazwał Lysander – mruknął Gilan, wciąż nie mogąc uwierzyć to, że stracili człowieka, zanim jeszcze zaczęli działać. Nawet nie wiedział, jak się nazywał. Jeśli tak dalej pójdzie, to nikt nie dożyje zakończenia tego konfliktu.
– Wiadomo, kto to był? – zapytała Adriana. Prawdopodobnie nie znała tego człowieka, dlatego niezbyt przejęła się jego śmiercią. Jeszcze jedna anonimowa dusza, która opuściła ten świat poprzez wmieszanie się w sprawy, o których nawet nie powinna wiedzieć. Prawdopodobnie. Jednak liczyły się konsekwencje. Stracili członka grupy, mieli o jedną figurę mniej na idiotycznej szachownicy Lysandra. Co prawda Michael zmienił strony, ale zabójczyni wątpiła, aby Marcus czekał ze zwerbowaniem kogoś na jego zastępstwo. Zastanawiała się, dlaczego Lysander tego nie zrobił.
– Nie mam pojęcia. Miałem zamiar się go o to zapytać, nawet byłem bliski wyrażenia swojej opinii na temat jego niezwykle apatycznego podejścia do śmierci człowieka, który teoretyczni był jego podwładnym, ale nie zdążyłem. Najpierw był wielki huk, piorun uderzył w szachownicę, a potem zaczął krążyć wokół dwóch pionków, które zaczęły świecić. Nie pamiętam, jakie to były figury, ale jeden biały i jeden czarny. Lysander wyglądał na naprawdę zaniepokojonego.
Angeline zaalarmowana podniosła wzrok. Piorun? Przejęty Lysander? Jej umysł podsuwał jej pasującą do tego całego bałaganu odpowiedź, ale miała nadzieję, że się myli.
– Możesz coś jeszcze powiedzieć? Jakikolwiek szczegół? – spytała, próbując się zrelaksować. Na pewno się pomyliła.
– Szczegóły? Przecież się na tym nie znam, a on mnie od razu teleportował. Pionki się świeciły. Jeden na ciemnozielono, a drugi… Chwila, jak wy, kobiety, to mówicie… Wiem, turkusowy! – oświadczył dumny z siebie Gilan, jakby określenie koloru miało zmienić porządek świata.
Może tego nie zrobiło, ale z pewnością zaburzyło całkowicie spokój Angeline. Czarownica poderwała się z miejsca z otwartymi z przerażenia oczami. Wiedziała. Alaric wplątał siew kłopoty. Biorąc pod uwagę reakcje Lysandra nie była to wymiana kilku zaklęć. Czarodziej wyruszył w podróż ponad rok temu. Nie miał pojęcia, co się teraz dzieje, ani co mu grozi.
Odprowadzana spojrzeniem zdziwionych towarzyszy wybiegła z pokoju, kierując się w stronę należącego do Lysandra skrzydła domu. Czarnoksiążnik będzie zły, że mu przeszkadza, ale musiała wiedzieć.
Przez chwilę zagapiła się na klamkę. Podświadomie wyczuwała wszystkie zaklęcia, którymi drzwi zostały obłożone. Będzie bolało niemiłosiernie, ale próba ich przekroczenia powinna zwrócić uwagę Lysandra. Zacisnęła zęby i uniosła rękę.
– Mistrzu! Muszę wejść! – zawołała. Jej dłoń prawie dotknęła drewna, kiedy drzwi się otworzyły. Zamarła zaskoczona z pięścią centymetry od twarzy czarnoksiężnika. Nie spodziewała się tak natychmiastowej reakcji. Opuściła rękę w przyjrzała się mu. Wyglądał… normalnie.
– Tak? – spytał, unosząc pytająco brwi. Słyszała za sobą kroki, kiedy do pomieszczenia wpadli Michael, Gilan i Adriana.
– Ja… Gilan mówił, że Alaric… Wszystko z nim porządku? – spytała niepewnie, robiąc krok w tył. Czarnoksiężnik nie był zaniepokojony, jak to opisywał Gilan. Wydawał się raczej niesamowicie zirytowany. 
– Oczywiście. W końcu to Alaric – odparł czarodziej, jakby to wszystko wyjaśniało. W gruncie rzeczy tak było. Angeline się uspokoiła. Ten głupi mag posiadał nieprawdopodobne szczęście.
– Coś zrobił? – spytała, przesuwając się na bok, aby czarnoksiężnik mógł przejść. Czekała na odpowiedź, obserwując, jak zakłada ściągniętą z wieszaka pelerynę. Rzadko wychodził z domu. A już na pewno głównymi drzwiami, jak na człowieka przystało.
– To Alaric – powtórzył Lysander, najwyraźniej sądząc, że to zdanie jest odpowiedzią na połowę pytań zadawanych na świecie. W tym wypadku się mylił. Możliwości tego, co zrobił Alaric, skromnym zdaniem Angeline, był wręcz nieograniczone.
– Muszę się przejść – dodał czarnoksiężnik, szokując wszystkich. Lysander się nie tłumaczył, nigdy. Obserwowali, jak zniknął za drzwiami prowadzącymi na dwór. Po chwili usłyszeli serię trzasków dochodzących z lewego skrzydła domu, gdy kamienie wracały na swoje miejsce. Jeden problem rozwiązany, będą mieli gdzie spać.
– To było dziwne – powiedziała po chwili Adriana, wciąż gapiąc się w drzwi, które zamknęły się za Lysanderem.
 – Popieram. Moja mama mówi, że idzie się przejść, kiedy ojciec ją niesamowicie zdenerwuje. Chyba się wtedy wyżywa – skomentował zwiadowca, kuląc się chwilę później pod spojrzeniem czarownicy.
– Trochę szacunku – warknęła, niezadowolona z takiego porównania. Wciąż próbowała zabić Gilana wzrokiem. Stwierdził, że przebywanie w towarzystwie Adriany z pewnością nie służy Angeline. Gdy zastanawiał się, co powiedzieć, na pomoc przyszedł mu Michael. Zwiadowca uznał, że tylko prawdziwy przyjaciel miałby odwagę stanąć między rozruszoną kobietą, a biednym, niewinnym mężczyzną. Plus zadał pytanie, które już od kilku minut cisnęło się Gilanowi na usta:
– Kto mi wyjaśni, kim jest ten Alaric?

***

Spiętrzona fala uderzyła o stromy klif, wzbijając w powietrze setki maleńkich kropel. Po chwili zniknęła, robiąc miejsce kolejnej, która przyniosła ze sobą fragmenty statku kupieckiego. Patrzył, jak część burty rozlatuje się na maleńkie drzazgi w zderzeniu ze ścianą klifu. Niebo wciąż było zachmurzone, a chłodny wiatr przynosił ze sobą zapach morza oraz ryb z pobliskiego portu.
Frank stał na zboczu klifu, wpatrując się pustym wzrokiem w przepaść, która rozpościerała się u jego stóp. Być może ojciec, tak jak fragment burty, roztrzaskał się o klif. Może wielkie fale, które pokrywały morze podczas sztormu, nie pozwoliły mu wypłynąć na powierzchnię, sprawiając, że wreszcie zabrakło mu sił i powietrza. Może zginął, zanim jego ciało wpadło do wody, uderzony śmiertelnie w głowę złamanym przez wicher masztem. Frank miał nadzieję, że to była ostatnia opcja, bo wydawała się mu najmniej bolesna.
Nie myślał, gdy godzinę temu dotarły do niego plotki o rozbitym statku ojca. Bawił się wtedy z dziećmi sąsiadów na plaży. Gdy tylko usłyszał o wypadku, od razu pobiegł do portu. Wchodząc do tawerny zobaczył sporej wielkości tłum, zapłakane twarze żon współpracowników ojca, zaniepokojone oblicza miejscowych, które wykrzywiały się w wyrazie współczucia, gdy tylko się zbliżył.
– Tak mi przykro, dzieciaku…
– Spraw, by byłby z ciebie dumny…
– Kochał morze, więc może taka śmierć była dla niego najlepsza…
Nie rozumieli, myślał, biegnąc z dala od wymuszonego współczucia. Był osieroconym dzieckiem – przecież należało mu współczuć. Nic z tego nie było prawdziwe. Nie rozumieli. Został sam. Zupełnie sam. Gdy kilka lat temu jego matka zmarła w epidemii, miał jeszcze ojca. Zabrał go wtedy nad morze i siedzieli razem na plaży, patrząc w zachodzące słońce, aż łzy nie przestały płynąć po ich twarzach. Jej życie się skończyło, lecz ich wciąż trwało i musieli zadbać o to, aby tak pozostało. Dlatego tydzień później Frank stał wyprostowany na pomoście, machać wypływającemu na połów ojcu i próbując wykrzywić usta w cokolwiek, co by przypominało uśmiech. Odszedł do chaty dopiero, gdy statek ojca – Gobernante – zniknął za horyzontem. Wilhelm Guderian był silny dla syna, dlatego Frank będzie silny dla ojca.
Trzy tygodnie później po raz pierwszy zobaczył zwiadowcę. Nie zdążył mu się przyjrzeć, zauważył tylko zielony płaszcz i łuk, a na plecach kołczan ze strzałami. Dwa dni później do miejscowego więzienia trafiła banda rzezimieszków, która przeszkadzała kupcom od jakiegoś czasu. Zwiadowca rozpłynął się w powietrzu, zanim ktokolwiek zdążył mu podziękować. Od tego czasu Frank z zapartym tchem słuchał wszystkich opowieści o zwiadowcach, które znała starsza pani mieszkająca kilka chat dalej. Jawili mu się niczym istoty nie z tego świata, tajemnicze i potężne, władające nieznanymi mocami. Fascynowali go, chociaż wieli wypowiadało się o nich ze strachem. Nie wiedział, co o tym sądzić. Ojciec tylko uśmiechał się, słuchając jego opowieści.
Dwa lata później Frank stanął oko w oko ze zwiadowcą. Właśnie wtedy zdał sobie sprawę, że wszystkie dziwne plotki to wymysły fantazji, a członkowie Korpusu to zwyczajni, choć doskonale wyszkoleni ludzie. Zrozumiał, że jeśli bardzo się postara, to może stać się jednym z nich, że jego marzenie nie było niemożliwe. Zwiadowca, którego spotkał, był dziwny. Przeczył wszystkiemu, co chłopak o nich wiedział. Miał miecz – nigdy nie słyszał o członku Korpusu, który użyła innej broni niż łuk i noże. Był młody – w głowie Franka tylko starsi, doświadczeni w boju mężczyźni mogli zostać zwiadowcą. Był po prostu zwyczajny – jeśli pominąć grupę miejscowych dziewcząt, która nie spuszczała z niego wzroku i łaziła za nim krok w krok po całej wiosce. Uśmiechał się, śmiał. Nawet zakrztusił się zupą kucharza Gleasa, która słynęła z tego, że mężczyzna dodawał do niej wszystkie ostre przyprawy, jaki miał pod ręką. Zupełnie jak zwyczajny człowiek. Jeśli pominąć to, że gadał do swojego konia. Obozowisko urządził sobie w lesie, chociaż starszy wioski nalegał na nocleg w jego domostwie. Frank nie mógł powstrzymać ciekawości, więc wymknął się z domu, nie budząc śpiącego po całym dniu pracy ojca i zakradł się do obozowiska. A raczej próbował, bo w ułamku sekundy został przyłapany. Zamiast zostać zlany za szpiegowanie, został posadzony przy ognisku, w ręką wciśnięto mu miskę z najpyszniejszą potrawką, jaką w życiu jadł. I słuchał historii o wielkich czynach, o przyjacielu, który uratował królestwo, o dziwnym, ale cudownym mistrzu oraz o licznych wpadkach podczas pracy. Wtedy Frank doszedł do wniosku, że zwiadowcy są niesamowici, ale nie dzięki zakazanym mocom, ale własnej, wewnętrznej sile. Tuż przed powrotem do domu, gdy księżyc był już wysoko na niebie, odważył się spytać. Pytanie, które od ponad roku krążyło mu po głowie.
– Chcesz zostać zwiadowcą? Jasne, że to możliwe, ale musisz się postarać. Jak będziesz trochę starszy, to… Nie, nie powiem ci, co musisz zrobić, bo sam nie wiem czym sobie zasłużyłem, żeby ten burkliwy mistrz mnie przygarnął. Mój ojciec mówi, że jak czegoś pragniesz i starasz się z całych sił, to nie ma nic, co stanie ci na drodze. Po prostu się postaraj.
Młody zwiadowca powiedział to w typowy dla siebie – jak zdążył podczas tej rozmowy zauważyć Frank – nonszalancki i beztroski sposób, jednocześnie przeczesując palcami trochę za długie kosmyki włosów. Jednak te słowa utkwiły w pamięci chłopaka. Z pomocą ojca zrobił łuk, zaczął biegać po lesie, czasem przyglądał się ćwiczącym na rynku więziennym strażnikom. Miał marzenia.
Teraz wydawały mu się głupie i nic nie znaczące. Został sam. Bez matki, bez ojca, bez wsparcia. Musiał wziąć się w garść i zacząć myśleć. Zbliżała się zima. Mróz, chłód, brak jedzenia. Już z tatą było ciężko przetrwać, więc teraz, gdy był za młody, aby przyjęli go na jakikolwiek kuter rybacki, powinien się martwić. Jednak było mu to obojętne. Stał, patrzył się na rozbijające się o klif fale i malutką zatoczkę z powoli zalewaną przez przypływ falą. Robiło się coraz zimniej. Właściwie zbyt zimno jak na panującą porę roku. Zerknął na ciężkie chmury, które wyglądały jak te w zimie, gdy za chwilę miał zacząć sypać śnieg.
– Dziwne – mruknął do siebie, rozglądając się niepewnie. Klif był dość daleko od wioski. Powinien szybko wracać, zanim rozpęta się jakaś burza, bo te chmury nie wzbudzały w nim zaufania. Zerknął po raz ostatni w dół, zastanawiając się, gdzie znajduje się ciało ojca. Wiedział, że Wilhelm Guderian wolałby być pochowany na dni morza niż dwa metry pod ziemią, ale to nie wypełniało pustki. Nie miał nawet czego pogrzebać.
Jego oczy się rozszerzyły, gdy na plaży, znajdującej się pomiędzy klifami, zauważył ciemny kształt. Frak widział kilka razy rozbitków, wyrzucanych na brzeg przez fale. Większość z nich była martwa. Jednak niektórzy żyli. Dlatego bez zastanowienia rzucił się w kierunku stromego zejścia, które prowadziło na plażę. Próbował zgasić płomyk nadziei, który zapłonął w jego sercu. Jego ojciec przepadł jakiś tydzień temu, ale wieści dotarły dopiero teraz. To nie mógł być on. Ale może jednak…
Zbiegał na malutką, piaszczystą plażę, przewracając się w połowie drogi po stromej, skalnej ścieżce. Kolano, na które upadł, było zdarte aż do krwi, ale nie myślał o tym. Starał siew ogóle nie myśleć. Ledwo utrzymał równowagę, gdy jego stopy dotknęły mokrego piasku. Wiatr coraz bardziej się zmagał, a fale stały się niesamowicie wysokie. Jeszcze dziesięć minut i matulka plaża przestanie istnieć pochłonięta przez morze.
Frank podbiegł do ciemnej sylwetki leżącej na piasku. Już z oddali wiedział, że to nie jego ojciec. Wilhelm był dużo szerszy w barkach, jego mięśnie zostały wyrobione przez lata ch pracy na statku i w porcie. Na początku pomyślał, że to kobieta z racji dość szczupłej sylwetki i bardzo długich włosów, które oplatały nieruchome ciało. Chciał podejść jeszcze bliżej, sprawdzić, czy rozbitek oddycha, lecz zatrzymał się na chwilę trafiony dziwnym przeczuciem. Spojrzał na kosmyki włosów, który zdążyły już trochę wyschnąć i teraz poruszały się pod wpływem wiatru. Były śnieżnobiałe. Tak białe, że przypominały barwę śniegu, który przed chwilę spadł z nieba. Jakby w odpowiedzi na jego myśli, wiatr stał się jeszcze zimniejszy. Wręcz mroźny. Frank potarł ramiona, próbując odnaleźć odrobinę ciepła i podejmując decyzję. Kimkolwiek był leżący przed nim człowiek, potrzebował pomocy. Dodając sobie odwagi pomyślał, że zwiadowca by się nie zawahał. Uklęknął obok ciała i wyciągnął rękę. Wszystko w jego głowie krzyczało, że powinien odejść w tym momencie, że powinien zapomnieć, że cokolwiek widział. Jednak nie tego nauczył go ojciec.
Nie wiedział, czy chciał, aby ten człowiek był żywy, czy żeby okazał się martwy. Los zdecydował za niego, bowiem ręka nieruchomej dotąd postaci drgnęła. Frank z pełnym zaskoczenia okrzykiem odchylił się do tyłu, po czym stracił równowagę i upadł na mokry piasek, gdzie został, przyglądając się podnoszącej się istocie.
Istocie, bo z pewnością nie była człowiekiem. Pierwsze, co rzuciło się w oczy synowi Wilhelma Guderiana, to niezwykle blada skóra. Chłopak chciałby pomyśleć, że to przez długie przebywanie w wodzie, a następnie na lodowatym wietrze. Jednak wiedział, widział na własne oczy, że skóra rozbitków była odrobinę niebieska i opuchnięta. To była po prostu pozbawiona wszelkich innych kolorów. Jak marmurowych posagów, które widział w pałacu miejscowego pana ziemskiego, gdy razem z ojcem na dostarczali do kuchni świeżych ryb. Włosy stojącej przed nim istoty były dużo dłuższe, niż się spodziewał. Chociaż była wysoka i stała wyprostowana, one wciąż dotykały piasku. To wszystko dało się rozumnie wyjaśnić. Jednak tym, co sprawiło, ze głos Franka zamarł w gardle były uszy i oczy nieznajomego. Chłopakowi wydawało się, że krwistoczerwone tęczówki, otoczone śnieżnobiałymi rzęsami, prześwietlają go na wylot, gdy nie mógł oderwać wzroku o uszu istoty. Zasłaniały je co prawda włosy, ale poprzez podmuchy mroźnego wiatru mógł zobaczyć ich kształt. Lekko szpiczaste. Jak w baśniach, które opowiadała mu babcia.
Frank przełknął głośno ślinę, gdy istota oderwała od niego wzrok, kierując go na piasek. Brwi na zbyt idealnej twarzy zmarszczyły się w wyrazie zaniepokojenia, gdy czegoś ewidentnie szukała. Chłopak starał się nie ruszać. Może uzna, że zwykły człowiek nie jest warty jego uwagi. Może zapomni o kimś tak nieistotnym. Gdy nieznajomy oddalił się od niego o kilka kroków, Frank spojrzał na wzburzone morze i zaczął rozważać ucieczkę. Nie wiedział, jak ta istota zareaguje. Może większe szanse miałby wśród rozszalałych fal.
Przerwał swoje rozmyślania, gdy istota schyliła się, aby wyciągnąć coś z piasku. Blade wargi wygięły się w pełnym satysfakcji uśmiechu. Pomiędzy palcami nieznajomego znajdował się srebrny pierścień. Frank zastanawiał się, po co komuś takiemu jakaś błyskotka, gdy ozdoba zaczęła się świecić, a on musiał zamknąć oczy. Gdy je otworzył, poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Nieznajomy nie trzymał już pierścienia. W jego ręku znajdowała się wielka, wyglądająca na niesamowicie ostrą kosa. Wykonana z dziwnego czarnego metalu, miała w sobie jakieś przerażające piękno. Szczególnie, jak się doda biały szkielet, który oplatał uchwyt i część ostrza oraz zdobiące je dziwne wzory. Istota wpatrywała siew nią wzrokiem, którym według Franka, powinno się obdarzyć długo niewidzianego przyjaciela. Nieznajomy delikatnie przesunął palcami po rękojeści, a na jego ustach błąkał się uśmiech, który można było uznać za czuły.
– Więc co mam teraz z tobą zrobić, ludzkie dziecię? – zapytała istota dźwięcznym głosem, odwracając się do Franka z zamyślonym spojrzeniem. W tym momencie pożałował, że nie rzucił się do morza, gdy miał jeszcze okazję.

***

Setki kilometrów dalej na tym samym nadbrzeżu król Duncan postawił nogę na ziemi swojego królestwa po raz pierwszy od kilku miesięcy. Poczuł niesamowity spokój, którego nie mogły zaburzyć nawet nie do końca zagojone rany. Chociaż ludzie robili wszystko, co w ich mocy, podróż morska z okazjonalnymi burzami nie sprzyjała całkowitemu dojściu do zdrowia byłych więźniów.
Jednak to nie wydawało się władcy wielką przeszkodą. Nieważne, ile go nie było. Teraz on i jego ludzie powrócili i byli gotowi z powrotem zaprowadzić porządek w kraju. Genoweńczycy nie będą się tu już dłużej panoszyć.
Oberjarl Erak podzielił swoją flotę na kilka części, aby jak najszybciej dowieźć poszczególnych władców do ich królestw. Skandianie wysadzili ich w Araluenie jakąś godzine temu i już znikali za horyzontem. Ich dowódca zdecydował się towarzyszyć przyszłej królowej Iberionu w powrocie do domu, ponieważ nie miała przy sobie zbyt wielu rycerzy. Nadchodziły niespokojne czasy i Skandianie jak najszybciej chcieli znaleźć się przy boku ich oberjarla, a potem wrócić do kraju. Zdaniem Duncana to był doskonały pomysł, bo pod nieobecność władców sąsiadujące państwa z pewnością zaczęły przygotowywać się do zajęcia ziemi pozbawionej królów. Z Lyonem, który władał Celtią, pożegnali się trzy dni temu. Z tego do mówił, w państwie panował pokój nawet pod jego nieobecność. Może miało to coś wspólnego z tym, że nie wszyscy doradcy zostali porwani. Właściwie tylko ten dziwny młody człowiek z niepokojącym znamieniem wokół prawego oka. Duncana zawsze przechodził dreszcz niepokoju, gdy na niego patrzył.
Cedric, król Teutonii, odłączył się od nich wraz ze swoim Zakonem rycerzy już trzeciego dnia podróży. Ogłosił, że właśnie w tej chwili schodzi na ląd, a jego ludzie zabrali swój dobytek, wsadzili młodą narzeczoną swojego władcy na jedynego konia, którego Skandianie znaleźli i tyle ich widziano. W gruncie rzeczy droga lądowa do Teutonii była o wiele krótsza niż ta morska, lecz także bardziej niebezpieczna. Duncan miał nadzieję, że Cedric i jego ludzie bezpiecznie dotrą do kraju. Młody król wydawał się w gorącej wodzie kąpany, ale nie głupi. Przynajmniej miał przy sobie doświadczonych rycerzy.
Wysadzili Syriala w samej Galii, więc raczej nie będzie miał problemu dotarciem do swojej stolicy, która znajdowała się niecałe pięćdziesiąt kilometrów od morza. Prawdopodobnie stary król siedział już w swoim zamku i wygrzewał się przy kominku. Duncan dużo by za to dał. Ten wiatr był wyjątkowo mroźny.
Szkoci pod dowództwem Angusa ukradli łodzie w pierwszym porcie, do jakiego zawitali. Reszta nawet nie miała siły ich powstrzymywać. Szkot na zawsze pozostanie Szkotem.
Eryk, król Sonderlandu zabrał się z Svengalem, który dostał rozkaz, aby wcześniej wrócić do Skandii. Podobno znów jakiś wyjątkowo zapatrzony w siebie jarl myślał, że może zabrać przywileje Eraka. Ogólnie większość kontynentu wydawała się być w rozsypce, co było naturalne, gdy pozbawi się państwo silnego ośrodka władzy. Jednak nie było to nic, czego nie dałoby się naprawić.
– Dobrze jest wrócić do domu – rzekł z uśmiechem na ustach sir Dawid, przystając obok swego władcy i przyjaciela. Wyglądał już o wiele lepiej, aż Duncan zazdrościł mu umiejętności szybkiego powrotu do zdrowia. Dowódca Wojsk wyglądał, jakby nie spędził miesięcy w niewoli. Właściwie wyraz jego twarzy świadczył o tym, że ledwo powstrzymywał się od zabrania miecza i dosiądnięcia konia i rzucenia się do akcji.
– Jestem pewny, że nic mu nie jest – pocieszył przyjaciela król, doskonale odczytując zmartwiony wyraz twarzy. Kraj krajem, lecz Duncam nie miał wieści o synu od miesięcy. Nawet Halt nie miał pojęcia, gdzie podział się jego uczeń.
– Nawet nie wiem, czy on wciąż…
Duncan skrzywił się. Oczywiście, w kraju panował chaos, więc Gilan, jako jedyny zwiadowca, którego Genoweńczykom nie udało się złapać, miał wielkie szanse na śmierć z ręki zabójców. Przez chwilę władca miał nadzieję, że chłopak schronił się na dworze Aralda i razem z nich próbuje powstrzymać wrogów. Jednak ostatni kruk, który przybył do niego jeszcze na statku, rozwiał ją w proch. Arald w swoim sprawozdaniu ani razu nie wymienił młodego zwiadowcy.
– Przestań jęczeć. Nie po to szkoliłem tego idiotę przez tyle lat, żeby teraz dał się głupio zabić – wymruczał burkliwie Halt, przechodząc obok dwójki rozmawiających mężczyzn. Zignorował oburzone spojrzenie sir Dawid i uśmiechnął się promiennie, o ile to było możliwe w jego przypadku, do nadchodzącej Pauline. Na szczęście jego żona nie słyszała tego komentarza, bo bez wątpienia by go okrzyczała. Traktowała Gilana i Willa jak własne dzieci, więc nazywanie któregokolwiek z nich idiotą w jej obecności nie było mądrym posunięciem.
– Wasza wysokość, dowódco – zaczęła kobieta, kłaniając się wdzięcznie. Jej suknia nie wyglądała najlepiej, ponieważ Skandianie nie mieli na pokładzie zbyt wielu dodatkowych ubrań. W gruncie rzeczy król, jego doradcy, dany dworu i zwiadowcy wyglądali jakby wyszarpnięto ich z paszczy dzikiem bestii. Ci ostatni przynajmniej mieli te swoje cholerne wytrzymałe płaszcze, pomyślał z zazdrością Duncan. Jego następny strój będzie z tego samego materiału.
– Wszyscy o tym myślą, więc postanowiłam wziąć na siebie tę odpowiedzialność i po prostu zapytać. Czy mogłabym wiedzieć, jaki mamy plan? – zapytała grzecznie dyplomatka, jednak pod pozorem uprzejmości władca dostrzegł w jej oczach stalowy błysk. Lady Pauline chciała wiedzieć i nie odpuści, póki nie otrzyma odpowiedzi. Jeśli nie od króla, to Duncan był pewny, że w najbliższym wolnym czasie Halt zostanie szczegółowo przesłuchany. Nie wątpił w lojalność jednego z najbardziej zaufanych zwiadowców, lecz wiedział, że Halt w starciu z Pauline nie miał szans. Starszy zwiadowca w kontakcie z żoną, a także z byłymi uczniami, choć do tego nigdy by się nie przyznał, był niezwykle miękki. Lady Pauline będzie wiedziała wszystko przed zachodem słońca. W dodatku jej potrzebowali. Potrzebowali każdego. Tym bardziej, że połowa Korpusu potrzebowała mnóstwa czasu, aby stanąć na nogi po niedawnych torturach.
– Właściwie bardzo prosty – odparł król Duncan, starając się wyglądać na pewnego siebie. – Udajemy się do zamku barona Aralda. Stolica jest zajęta przez Genoweńczyków, więc to tam zgromadzili się możnowładcy. Tam zdobędziemy szczegółowe informacje, o ile to będzie możliwe. Twój mąż, lady, twierdzi, że chodzi tutaj o cos więcej niż napaść Genoweńczyków, więc musimy się temu przyjrzeć. Następnie się przegrupujemy, odbijemy stolicę, wypędzimy najeźdźców i znów będzie jak dawniej – zakończył optymistycznie władca.
– I znajdziemy mojego syna – wyszeptał do siebie sir Dawid, jednak pozostali go usłyszeli. Lady Pauline rzuciła mu współczujące spojrzenie. Halt westchnął. I tak miał zamiar to zrobić. Poradzą sobie przez chwilę bez niego.
– Ja to zrobię. Mój uczeń, moja odpowiedzialność – ogłosił, decydując się pominąć fakt, że Gilan już lata temu skończył szkolenie. Jednak uczeń na zawsze pozostanie uczniem.
– Jesteś potrzebny ma miejscu. Możesz mi to zostawić. W końcu nie powinieneś się przemęczać w swoim wieku, Halt – zaproponował podszyty rozbawieniem głos. Każdego innego Halt próbowałby zamordować, ale teraz tylko zgromił wzrokiem Willa.
– Ty ledwie chodzisz, dzieciaku. – To była przesada. Młody zwiadowca już prawie wydobrzał po niewoli, w końcu znajdował się w niej trochę krócej niż inni.
– Podołam temu, wasza wysokość – nalegał Will, decydując się zignorować dawnego mistrza, co spowodowało groźne zmarszczenie brwi na jego twarzy, a u żony jego mistrza wywołało cichy śmiech.
– W porządku. Możesz…
Halt odwrócił się od rozmówców, tknięty przeczuciem. Na drzewie, niecałe trzy metry od nich, siedział kruk. Jeszcze pół roku temu Halt nie zwróciłby na niego uwagi. Jednak ostatnie wydarzenia wyczuliły go na pewne sprawy. Szczególnie na kruki. Tym razem sienie pomylił. Czarny ptak wyglądał normalnie z wyjątkiem błyszczących jak diamenty oczu. Lysander obserwował. Starzy zwiadowca zmarszczył brwi, rozważając przez chwilę opcje. W końcu podjąć decyzje i odwrócił się do rozmówców.
– Informacje – powiedział głośno, przerywając ożywioną dyskusję, do której pod jego nieuwagę dołączyło parę osób. Crowley, opierający się na ramieniu Stewarta spojrzał na niego z niezrozumieniem.
– Potrzebujemy tylu informacji, ile to możliwe – powtórzył, widząc zmieszane spojrzenia.
– To oczywiste. Nie zaczynasz wojny bez informacji. Dlatego właśnie… - zaczął sir Dawid.
–Wybacz, ale informacji, których potrzebujemy nie posiada Arald. Z pewnością ma niesamowicie istotne wieści o stanie, w jakim znajduje się królestwo, ale jak mówiłem, przed wyjazdem zaatakowała mnie wiedźma. Wątpię, aby baron parał się ukradkiem magią i miał potrzebna wiedzę. Dlatego sugeruję podzielić się na dwie grupy. Większość uda się do lenna Redmont i spotka się baronem Araldem.
– A druga?
– Pójdzie ze mną spotkać się z najbardziej irytującym człowiekiem, jakiego miałem nieszczęście spotkać. I czy ktoś może pomóc mi złapać tego kruka?

***

Słońce schowało się już za horyzontem, a Lysander wciąż nie wrócił. Chyba był bardziej zirytowany, niż im się wydawało. Albo się mylili i po prostu miał coś do załatwienia. Gilan zmarszczył brwi zaniepokojony, ale po chwili próbował się rozluźnić. Siedząca w rogu pokoju Adriana i tak patrzyła na niego jak na idiotę, a ponieważ jednocześnie czyściła swoje noże, to zwiadowca naprawdę czuł, że powinien się obawiać. W porządku, mógł przyznać, że martwienie się o jednego z dwóch najpotężniejszych czarnoksiężników na planecie nie było normalne, ale przecież niedawno był świadkiem tego, że Lysander nie panuje nad wszystkim tak idealnie, jak udawał.
– Idę spać – oświadczyła zabójczyni, wstając z krzesła i chowając wszystkie ostrza do specjalnej torby. Obdarzyła zwiadowcę kolejnym spojrzeniem, które mówiło, że postradał zmysły, po czym bez zbędnych słów wyszła z pokoju. Angeline i Michael opuścili pomieszczenie już dobrą godzinę temu. Genoweńczyk mamrotał coś o rozwiązanym problemie, swoim geniuszu i truciźnie, która tym razem na pewno nie wybuchnie. Gilan miał nadzieję, że po prostu będzie miał gdzie spać. Raczej wątpił, aby Lysander po raz drugi naprawił zmiecione z powierzchni ziemi mury.
Zmęczony przetarł oczy i wrócił do czytanej książki. A właściwie próbowania zrozumieć, co w niej jest napisane. Księgę wybrał z nudów – kurzyła się w tym pokoju wypełnionym książkami, który znalazł pierwszego dnia ich pobytu we dworze. Wydawało mu się, że jest napisana w staroceltyckim. Kiedyś uczył się tego języka, więc chciał spróbować swoich sił, skoro i tak nie miał nic lepszego do roboty. Rzeczywistośc okazała się niezbyt kolorowa – albo to nie był staroceltycki albo Gilan nie znał tego języka tak dobrze jak myślał, bo nic nie rozumiał. Może powinien znaleźć coś w toscano? Nigdy nie wiadomo, kiedy będzie musiał rozmawiać z Genoweńczykami w ich ojczystym języku. Powinien poszerzyć słownictwo, aby przynajmniej wiedzieć, kiedy go obrażają, a kiedy pytają o godzinę.
Już miał wybrać się na poszukiwanie kolejnej pozycji wartej przeczytania, gdy jego uwagę przyciągnął dziwny stukot od strony okna. Niewiele myśląc otworzył drewniane okiennice, wpuszczając do środka czarne ptaszysko. Kruk wyglądał na oburzonego i brakowało mu kilku piór. Zwiadowca prawie się zaśmiał, bo zirytowane oczy ptaka wyglądały identycznie jak te Lysandra, które widział kilka godzin temu. Kruk usiadł na krawędzi krzesła, napuszył pióra i wyciągnął przed siebie nóżkę, do której był przywiązany skrawek pergaminu. Zaciekawiony Gilan odwiązał i rozwinął papier.
Poczuł, jak łzy gromadzą mu się pod powiekami, gdy rozpoznał znajome pismo. Uśmiech powoli pojawiał mu się na ustach, gdy zapoznawał się z krótka treścią listu.
Wrócili.
Halt, Will, król i rycerze.
Jego ojciec.
Wreszcie byli w Araluenie. Wolni.
Zamarł, przez chwilę zastanawiając się, co robić. Logicznie rzecz biorąc, powinien pozostać tutaj i czekać na Halta. W końcu jego mistrz zmierzał w kierunku dworu Lysandra. Z drugiej strony, jego ojciec prawdopodobnie uda się razem z królem. To mogła być jedna z niewielu okazji, aby zobaczyć go w najbliższym czasie. Nie wiadomo, jak się sytuacja rozwinie.
Jako, że zwiadowca był osobą wyznającą zasadę, że to, co masz zrobić jutro, najlepiej zrobić dzisiaj, nie myślał długo. Zostawił pergamin na środku stołu, aby Lysander, do którego był adresowany, mógł go znaleźć. Zabrał z pokoju łuk i noże, a ze spiżarni trochę chleba i wody. Czarnoksiężnik nawet tego nie zauważy.
Halt pisał, że przybili do brzegu w okolicach Wrzosowisk Hackham. Jeśli zwiadowca wyruszy teraz, powinien spotkać się ze starym zwiadowcą w połowie drogi, najpóźniej jutro wieczorem. Zaoszczędzi trochę czasu, a do tego wprowadzi towarzyszy w sytuację, w jakiej się znaleźli, zanim znajdą się u Lysandra. Jakoś wątpił, aby mag próbował łagodnie uświadomić przybyłych, że magia istnieje. Lepiej, jak on sam się tym zajmie.
Poklepał Blaze’a po szyi, wyprowadzając go ze stajni. Cazador obserwował ich z ciemności, ale pozostał cicho. Gilan odetchnął z ulgą, bo gdyby musiał zmierzyć się teraz ze zbawioną rżeniem konia Adrianą, nie skończyło by się to dobrze.
– Nie o takich godzinach jeździliśmy, co nie, Blaze? – wyszeptał do konia, zakładając mu siodło. Zwierzę zastrzygło uszami, jak najbardziej chętne do nocnej przejażdżki. Właściwie, to zaczynało mu się  nudzić stanie w stajni i wybieranie się co jakiś czas na spokojne wycieczki krajoznawcze. Blaze nie miał nic przeciwko szybkiemu galopowi w ciemnościach. O ile na drodze nie leżały żadne konary.
– No, przyjacielu, w drogę. Czeka tam na nas nasza rodzina i przyjaciele. Jestem pewny, że Will da ci nawet jabłko w nagrodę, jak Halt nie będzie patrzył – oświadczył zwiadowca,  wskakując na grzbiet konia. Cicho przejechali obok dworu, a gdy tylko wjechali w las, Blaze rzucił się z radością do galopu. Normalnie Gilan by na to nie pozwolił, ponieważ rumak w ciemności łatwo mógł złamać nogę o wystający korzeń, ale chodził tą drogą wystarczająco często, aby wiedzieć, że to mu nie grozi. Las wokół domu Lysandra był wymarły. Liście znajdowały się na drzewach, ale nie spadały. Żadnych wystających korzeni na drodze, żadnych przebiegających zwierząt. Las był cichy, doskonale uporządkowany i chłodny – zupełnie jak jego właściciel.
Zwolnił do kłusu, gdy księżyc był wysoko na niebie, oświetlając im drogę, a oni wyjechali z  terenów znajdujących się pod władzą Lysandra. Od razu poczuł różnicę. Powietrze było lżejsze, pachniało prawdziwym lasem, a wokół wreszcie było słychać pohukiwanie sowy, piski myszy i szelest liści. Zwiadowca zaśmiał się cicho pod nosem. Nawet nie wiedział, że poczuje taka ulgę. Tamta puszcza sprawiała, że powoli wariował. Las był jego ukochanym miejscem, pełnym życia i pozytywnej energii, a ten u Lysandra wyglądał, jakby miał wieczną depresję.
– Wreszcie – wymruczał w szyję konia, a Blaze zarżał radośnie, jakby na potwierdzenie tych słów. Ruszył raźnym kłusem w kierunku, w jakim skierował go zwiadowca.
Po około dwóch godzinach drogi Gilan poczuł, że zaczyna przysypiać. Przyjemne, a jednoczenie niesamowicie znajome bujanie się w siodle sprawiło, że jego oczy zaczęły się powoli zamykać. Przecież nic się nie stanie, jeśli trochę się zdrzemnie. Blaze był niezwykle inteligentnym koniem, z pewnością sam da radę jechać prostą ścieżką.
Prawie spadł z siodła, gdy zwierzę zatrzymało się gwałtownie. Podniósł się gwałtownie, puszczając grzywę, której chwycił w desperackiej próbie złapania równowagi. Jego ręka automatycznie powędrowała do pasa, dotykając rękojeści miecza. Blaze nie zatrzymywał się nigdy bez powodu.
Skierował wzrok w kierunku, który wskazywał koński łeb. Ścieżka, którą podążali była niezwykle wąska, prawie niknęła w otaczającym ich lesie. Blaze zastrzygł uszami, a wtedy zwiadowca usłyszał cichy jęk. Ktoś tam był i to chyba w nie najlepszym stanie.
– Poczekaj tutaj – mruknął Gilan, zeskakując na ziemię i kierując się w stronę, z której nadszedł dźwięk. Musiał przedrzeć się przez gęste zarośla, więc narobił trochę hałasu, na co skrzywił się z niesmakiem. Jednak już po drugiej stronie mógł iść bezszelestnie, przemykać między drzewami, jakby był tylko cieniem. Właściwie to po raz pierwszy od dłuższego czasu czuł się naprawdę sobą.
Nie zdążył przejść nawet dwudziestu metrów, gdy usłyszał kolejny, tym razem wyraźniejszy głos. Nie potrafił rozróżnić słów, ale ewidentnie pomiędzy nie wkradały się jęki bólu. Po chwili dostrzegł schylaną sylwetkę człowieka, opierającego się o drzewo. Wydawało mu się, że trzyma się za brzuch. Zrobił jeszcze kilka kroków, nie wiedząc, czy zdradzać swoją obecność. Co ten człowiek robił sam w lesie w środku nocy? Może go napadnięto?
– Niech go szlag… Pieprzony korzeń… Jak go znowu zobaczę, to zabiję… I jego też zabiję. Co on sobie myśli, ten cholerny…
Następnie nastąpił niesamowicie długa wiązanka przekleństw, z których Gilan znał tylko połowę. Niektóre były chyba w innym języku, ale stojący przed zwiadowcą mężczyzna niewątpliwie życzył kilku osobom niezwykle bolesnej śmierci.
– Czy wszystko w porządku? - spytał w końcu, decydując się zdradzić swoja obecność. Ten człowiek bez wątpienia był ranny. Zwiadowca utwierdził się w przekonaniu, gdy księżyc wyłonił się zza chmury i oświetlił las. Ubranie mężczyzny było niesamowicie poszarpane, a przód koszuli cały we krwi. Jego własnej, jeśli wielka dziura w materiale była jakąś podpowiedzią. Nieznajomy był w dość opłakanym stanie, nawet jego ciemne włosy nie przypominały już warkocza, w który kiedyś były chyba związane.
Mężczyzna podniósł wzrok, słysząc głos zwiadowcy. Na początku na jego twarzy malowało się całkowite zdumienie. Pewnie nie spodziewał się spotkać nikogo w środku nocy. Gilan zmarszczył brwi. We wzroku rannego nie było zaufania, co było całkowicie zrozumiałe.
– Nazywam się Gilan Lancaster, jestem zwiadowcą. Jeśli powiedziałbyś mi, co się stało, to z pewnością mógłbym ci pomóc, zająć ranami… - przedstawił się, próbując zyskać jego zaufanie. Zmarszczył brwi, gdy twarz mężczyzny wykrzywiła się w jeszcze większym zdumieniu, a potem ten wybuchnął śmiechem. Wyjątkowo chrapliwym, więc zwiadowca zaczął się zastanawiać, czy aby tamten nie ma złamanych żeber. Gdy nieznajomy się zachwiał pod wpływem śmiechy, Gilan bez wahania wyciągnął rękę i podtrzymał go, ratując przed upadkiem. Może nieznajomy wariował z powodu upływy krwi?
– Posłuchaj, nie wiem…
– Zająć się moimi ranami! Gratuluję, dawno mnie nikt tak nie rozśmieszył… Właściwie to od dwóch dni, ale to szczegół. Mag był zabawny, póki nie zwariował… A teraz ty… - Mężczyzna znów zatrząsnął się ze śmiechu.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi – odparł zmieszany Gilan.
– Och, oczywiście, że nie – westchnął nieznajomy, jeszcze bardziej się o niego opierając. To było dziwne. Zwiadowca nie zauważył żadnej otwartej rany. Natomiast jego instynkt wył na alarm.
– Chodzi mi, panie zwiadowco, o twój zupełny brak szczęścia. Araluen jest taki wielki. Jest środek nocy. A ty musiałeś wyjść właśnie teraz z bezpiecznego miejsca, gdzie się przez tyle czasu ukrywałeś, a w dodatku trafić właśnie tutaj, gdzie zostałem przed chwilą przeniesiony…
Gilan próbował się instynktownie cofnąć, jednak palce mężczyzny wbiły się w kołnierz jego koszuli. Z pewnością nie był już taki osłabiony, jakiego przed chwilą udawał.
– Bo wiesz, Gilanie Lancaster… - Nieznajomy podniósł wzrok, a zwiadowca wciągnął głośno powietrze na widok czerwonych tęczówek. – W przeciwieństwie do ciebie, ja, Akarian Rosserau, jestem niesamowitym szczęściarzem.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
W zamian za tak długie oczekiwanie macie trochę dłuższy rozdział :D
Miałam wstawić go wcześniej ,ale zdecydowałam, że jeszcze fragment dopiszę. Oczywiście niesprawdzany, więc z całą masą literówek. Jakby komuś jakaś w pamięć zapadła, to proszę dać znać.
Następny rozdział jeszcze w tym miesiącu, jako, że są wakacje, a ja siedzę w domu :)
Proszę o komentarze i wyrażanie swojej opinii. Dziękuję też tym, którzy czytają i którym chce się tyle czekać. Ja bym już dawno dała sobie spokój :D
Pozdrawiam,
Mentrix Hadley
Mia LOG