Lista utworów

15 kwietnia 2019

Rozdział XLVII


Lysander opadł ciężko na miękki fotel, powoli otwierając oczy. Skronie wciąż pulsowały mu bólem, ale to było niczym w porównaniu z istnym chaosem, który go otaczał. Dobrze, że najpierw teleportował zwiadowcę na zewnątrz, zanim rzucił się ratować pewnego głupiego maga.

Zirytowany spojrzał w kierunku malutkiej sadzawki na środku pomieszczenia. Woda bulgotała, a ponad wzburzoną taflą unosiła się para. Książki już nie stały równo na półkach, tylko walały się po całej sali, kilka wyrwanych kartek dopiero teraz opadało na ziemię. Posadzka w niektórych miejscach była popękana, a wielka szachownica pod wpływem uderzenia pioruna rozleciała się na kawałki, rozrzucając wokół pomieszane pionki. Czarnoksiężnik westchną ciężko. To ja będzie musiał najpierw naprawić. Ale to za chwilę. Poczeka, aż irytujący ból głowy ustąpi lub chociaż stanie się bardziej do zniesienia. Wdarcie się siłą do strzeżonego pilnie umysłu zawsze się tak kończyło, ale nie miał wyjścia.

Zacisnął usta na samą myśl, jak blisko katastrofy się znajdowali. Znalezienie Alarica, który zamknął się w swoim własnym umyśle graniczyło z cudem. Właściwie, to udało mu się w ostatniej chwili. Gdyby czarodziej zdołał dotknąć tej wirującej kuli energii… Lysander nie był do końca pewien czym była, ale miał złe przeczucia. Alaric nie powinien się do niej zbliżać, bo konsekwencje prawdopodobnie byłyby nieodwracalne. Tym bardziej, że ta energia niepokojąco mu się z czymś kojarzyła.

Najpierw Henrik, a teraz to. Miał wrażenie, że przeszłość do niego wraca. Nie mogła. Na pewno nie teraz. Miał już na głowie wojnę z Marcusem, niezadowolonych królów i swoje pionki, które prawie rzucały się sobie do gardła. Do tego wszystkiego dochodził niezwykle uparty czarodziej, który nie wiedział, co dla niego dobre.

– Dwa tygodnie – mruknął wściekły pod nosem. Powinien wrócić teraz. W tym momencie. Lysander nie mógł się rozpraszać i zastanawiać się, co ten dureń wyrabia. Gdyby coś się stało, to nie mógłby nawet się do niego teleportować, ponieważ sam nałożył na Alarica zaklęcie. Chroniło go to przed znalezieniem przez Marcusa, jednak działało jak obusieczny miecz. Nikt nie mógł namierzyć maga.

Wszystko sprowadzało się do tego, że Alaric musiał radzić sobie sam. Mag był silny, wręcz niepokojąco silny. Lysander jeszcze nigdy nie spotkał użytkownika magii o tak wielkich rezerwach własnej mocy. Właściwie Carleton przewyższał w zakresie zarówno czarnoksiężnika, jak i Marcusa. Różnica była taka, że w przeciwieństwie do Alarica, oboje mogli korzystać z energii zgromadzonej w otaczającym ich świecie i nie byli ograniczeni do własnych zasobów. Problem polegał na tym, że Alaric Carleton był magiem natury. Wielki potencjał magiczny i połączenie z samą przyrodą sprawiało, że utrata panowania nad mocą prowadziła do istnego chaosu. Lysander wiedział o tym, bo lata wcześniej, gdy uczył maga zaklęć, podobne sytuacje były na porządku dziennym. Zerwany potężnym podmuchem wiatru kandelabr. Miejscowe trzęsienie ziemi, poprzewracane drzewa. Pewnego dnia ogień prawie pochłonął jego drogocenną bibliotekę. Ogólnie rzecz ujmując, Alaric uosabiał wtedy chodzącą katastrofę. Jednak te nagłe wybuchy magii były na tyle słabe, że Lysander radził sobie z nimi bez mrugnięcia okiem. To było wiele lat temu, przynajmniej taki miał wrażenie. Teraz sytuacja się zmieniła. Nie potrafił przejąć kontroli nad mocą Alarica na odległość. Właściwie to nie był pewien, czy udałoby mu się to, nawet gdyby zjawił się osobiście na miejscu zdarzenia. Natura korzystająca z magii jego przyjaciela była wystarczająco silna, aby wyrządzić zniszczenia w jego domu, chociaż nawiązał tylko słaby kontakt mentalny. Alaric musiał nad tym zapanować. A żeby to zrobić, musiał wrócić do domu, gdzie oboje znajdą jakieś rozwiązanie.

Ależ nie, oczywiście, że nie. Uparty mag nie mógł porzucić swojego idiotycznego celu, jakim było znalezienie sposobu na nieśmiertelność. Lysander już dawno przestał mu mówić, że wieczne życie nie jest wcale takie piękne, jak się wydaje. Przestał się nawet irytować, gdy Alaric bez słowa znikał na kilka miesięcy. Ponieważ wracał, zawsze wracał. Co prawda czasem wykończony, czasem poobijany. Jednak to nie było nic, z czym Lysander nie mógłby sobie poradzić. Tym razem jednak mag przesadził. Dwa tygodnie. Przecież on się ledwo trzymał na nogach, prawie wykrwawił się na śmierć, a mocy starczy mu na jedną teleportację, a potem będzie nieprzytomny przez co najmniej dobę. Wróg bez problemu będzie mógł go zabić. W takim wypadku zadaniem Lysandra było sprowadzenie go do domu, czy Alaricowi się to podoba czy nie.

Jednak skończyło się tak jak zawsze. Alaric powiedział: proszę, a Lysandrowi nie pozostało już nic innego, niż się zgodzić. Jakoś nigdy nie potrafił odmówić temu durnemu magowi.

– Jestem głupcem – podsumował zmęczony czarnoksiężnik, zaczynając naprawiać szkody, które wyrządziła sama Matka Natura.

***

Adriana już od kilku minut nie wiedziała, co zrobić. Jak zareagować, co powiedzieć. Wycofać się? Uciec? Czy może wejść z podniesioną głową? Nie miała pojęcia, więc stała jak skamieniała w wejściu do komnaty z czerwonymi policzkami, niezauważona przez nikogo. Po prostu patrzyła, gdy jej umysł próbował przyswoić to, co widzi.

            Michael siedział na kanapie wygodnie rozparty, jedno ramię przerzucił przez oparcie. Przed nim stała Angeline. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie wiele małych, a niezwykle istotnych szczegółów. Nogi zabójcy były rozchylone, a czarownica stała między nimi – zdecydowanie za blisko. Palce jednej ręki zaciskała na oparciu kanapy, tuż przy ramieniu Michaela. Druga dłoń spoczywała w zagłębieniu między barkiem a szyją. I najważniejszy szczegół. Głowa zabójcy była odchylona do tyłu, aby jego usta mogły połączyć się z wargami Angeline. Oboje wyglądali na bardzo zadowolonych i zaangażowanych, jeśli kropla krwi spływająca z rozciętej wargi Michaela coś znaczyła. I z jakiegoś powodu Adriana nie mogła odwrócić wzroku.

Doświadczenia w takiej sytuacji nie miała właściwie żadnego. Nigdy nie patrzyła na żadnego mężczyznę w romantyczny sposób, nigdy nie miała ochoty pogłębiać znajomości. Ta dziwna bliskość i zależność, jaka wiązała dwie kochające się osoby, przerażała ją. Powodowała, że człowiek staje się bardziej podatny na zranienie i manipulacje, a czasem sprawiała, że ludzie robili rzeczy, na które o zdrowych zmysłach nigdy by się nie zdecydowali. Kilka lat temu dostała zlecenie zabójstwa jakiegoś hrabiego. Zleceniodawcą była jego żona, zraniona dogłębnie po tym, jak mężczyzna zdradził ją z jej młodszą siostrą. Zabij szybko i bezboleśnie – mówiło polecenie napisane drżącą ręką. Prawdopodobnie ta kobieta wciąż kochała tego potwora, chociaż nie mogła znieść jego obecności. Adriana przyszła po niego pewnej nocy, kiedy księżyca nie było na niebie. Cel opuścił swój dwór i zatrzymał się w podmiejskim zajeździe. Miał się tam spotkać z kolejną kochanką, jak dowiedziała się Adriana, gdy przypadkowo pomylił ją z tą kobietą. Wielki hrabia, właściciel wielu majętności i parszywy zdrajca wykrwawiał się o wiele dłużej i boleśniej niż życzyła sobie tego biedna kobieta, która wyszła za niego za mąż.

Patrząc na Genoweńczyka i czarownicę, Adriana zastanawiała się, na ile sposobów Michael mógł skrzywdzić Angeline, gdy ta już się zaangażowała emocjonalnie. Nie było bowiem wątpliwości, że kobieta czuła cos do zabójcy – Angeline nie była osobą, która całował się z każdym napotkanym po drodze mężczyzną. Przynajmniej tak ją Adriana postrzegała.

Dlatego stała w miejscu, cała zażenowana i czerwona. Powinna się ruszyć: albo do przodu albo do tyłu. Nie ważne jak zawstydzona była, jak mało wiedziała o podobnych relacjach…

– Dlaczego tutaj stoimy? – wyszeptał jej Gilan do ucha, a ona ledwo powstrzymała się, aby nie wrzasnąć. Przełknęła ślinę i przesunęła się odrobinę w bok, zerkając na zwiadowcę kątem oka. Nie słyszała jak nadchodził, ale powoli się po tego przyzwyczajała. Jeśli Gilan chciał się zjawić bezszelestnie, to nic mu w tym nie przeszkodzi, choćby wytężała wszystkie zmysły, aby go znaleźć. Teraz stał oddalony od niej o centymetry i z pewnością widział jej czerwone policzki, bo spoglądał na nią zaskoczony.

– Co się stało? – spytał, lustrując ja wzrokiem. Według niego zabójczyni miała przekomiczny wyraz twarzy, ale nie mógł znaleźć źródła tych emocji. Pod wpływem impulsu zajrzał ostrożnie za uchylone drzwi komnaty, przed którymi stała Adriana. Widziała, jak oczy zwiadowcy rozszerzają się z zaskoczenia, gdy ujrzał Angeline i Michaela. A potem z przerażeniem zauważyła, że w zielonych oczach pojawia się błysk zadowolenia i zwykłej dziecięcej radości.  

To się nie skończy dobrze, pomyślała, chcąc stąd zniknąć.

Gilan zamierzał coś zrobić i dobrze się przy tym bawić.

***

Angeline tego nie planowała. Przyszła tutaj z zamiarem dość dosadnego wyrażenia swojej opinii na temat tego, jak Genoweńczyk zachowywał się w stosunku do Adriany. Nie mogli tak funkcjonować na dłuższą metę. Te wszystkie kłótnie, sprzeczki i brak zaufania były jeszcze do zaakceptowania w bezpiecznym miejscu, jakim był dom Lysandra. Jednak czarownica nie miała złudzeń, że niedługo będą musieli go opuścić i zacząć działać, nawet jeśli czarnoksiężnik nie dawał im tego do zrozumienia. Przeciwnicy stanowili tak potężną grupę, że najmniejsze zawahanie doprowadzi do porażki. Natomiast Michael i Adriana walczący ze wspólnym wrogiem jak na razie stanowili przepis na katastrofę i dwa trupy więcej niż potrzeba.

To wszystko zamierzała powiedzieć Michaelowi. Adriana była uprzedzona do Genoweńczyków, w końcu wybili jej rodzinę. To Descouedres musiał zakopać topór wojenny, przeprosić i pokazać zabójczyni, że mają ten sam cel i można mu ufać. Naprawdę miała mocne postanowienie, aby zakończyć ten cyrk tu i teraz. Była nawet pewna, że zaczęła wygłaszać swoja przemowę. Z pewnością pamiętała zmęczone i zirytowane spojrzenie Michaela i drobinki błękitu w szarości jego oczu.

Dlatego nie miała pojęcia, jak skończyła pochylając się nad zabójcą i całując go już od pięciu minut. Prawie miała pewność, że wszystkiemu był winny Michael. Przecież ona by tego nie zaczęła, prawda? Teoretycznie powinna zakończyć pocałunek zaraz po tym, jak się zaczął, ale była tylko słabą, podatną na pokusy kobietą. Nikt nie musi wiedzieć, co czuje. Nikt się nie dowie i…

– Nie wiedziałem, że upominanie w wykonaniu magów tak wygląda. Powinnaś mi powiedzieć, Angeline. Wtedy nie zastanawiałbym się długo przed popełnieniem jakiegoś głupiego błędu. – Irytująco rozbawiony głos sprawił, że odskoczyła do tyłu. Zwiadowca opierał się o framugę drzwi z uniesionymi brwiami. Za nim stała Adriana z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę i czerwoną twarzą, którą próbowała zasłonić ciemnymi włosami.

Czarownica przeklęła w myślach. Nie zauważyła ich, nie wyczuła. Nie posiadali co prawda silnej mocy magicznej, która sprawiłaby, że zmysły Angeline wrzeszczałyby o nadchodzącym możliwym zagrożeniu, jak za każdym razem, gdy przebywała w pobliżu Lysandra, ale zawsze była dobra w wykrywaniu nawet zwykłych ludzi. Musiała być bardziej rozproszona, niż myślała.

– Spadaj, Gilan. Przeszkadzasz – mruknął Michael, wpatrując się w Angeline zawiedzionym wzrokiem smutnego szczeniaka. Poczuła, że robi się tak samo czerwona jak Adriana.

– Nie, mój nowy drogi przyjacielu. Jeśli chodziłoby o mnie, nie mrugnąłbym nawet okiem. Lecz nie mogę pozwolić, byście siali wokół siebie powszechne zgorszenie i wprawiali w szok i zażenowanie takie niewinne dusze jak nasza Adriana – zaoponował ze zbyt szerokim uśmiechem zwiadowca, kładąc dłoń na ramieniu zabójczymi i wciągając ją do pokoju z ciemnego korytarza.

– Ręce przy sobie, zwiadowco – warknęła, a Gilan zapobiegawczo zabrał rękę. Wyglądała, jakby mogła go ugryźć plus zamordować spojrzeniem.

– Oj, Adriano, nie ma się czego bać. Popatrz na Angeline, wydaje się w pełni usatysfakcjonowana i zadowolona. Widzę, że jesteś zupełnie nieuświadomiona w sprawach związków, więc byłbym zaszczycony, mogąc… - Gilan zamilkł, gdy dwa niezwykle mordercze spojrzenia skupiły się na jego skromnej osobie. Już widział swoje ciało pozbawione głowy, jeśli wypowie jeszcze jedno nierozważne słowo.

– Angeline, myślałem, że miałaś rozmawiać z Michaelem o jego karygodnym zachowaniu – zaczął w dramatyczniej próbie zmiany tematu.

– Właśnie, on mnie obraził – poparła go Adriana, z chęcią podchwytując nowy kierunek rozmowy. Do tamtej części nie będą wracać. Nigdy.

– Rozmawialiśmy, prawda, Michael? – spytała czarownica, spoglądając na Genoweńczyka i szukając u niego potwierdzenia dla swoim słów. On spowodował problem, więc niech go rozwiąże. Jak się głębiej zastanowić, to nic się nie stało, a Adriana jak zawsze robi problem ze wszystkiego, co dotyczy Michaela. A Gilan, jak to ma w zwyczaju, nie pomaga.

– Oczywiście. To była długa przemowa, pełna słów, które miały spowodować moje wyrzuty sumienia. Była też niezwykle nudna, dlatego byłem zdesperowany ją przerwać za wszelką cenę – oznajmił zadowolony z siebie Genoweńczyk, zupełnie nie przejmując się atmosferą, która panowała wokół. Angeline prawie jęknęła z bezsilności i zrezygnowania. Panowie najwyraźniej świetnie się bawili, ale ona była niezmiernie zażenowana, a Adriana coraz bardziej zła na cały świat. Musiała to przerwać.

– Skupmy się na rzeczach istotnych…

– To jest istotna sprawa – przerwała jej Adriana. Angeline spojrzała na nią zaskoczona. Była pewna, że ona też chciała zakończyć ten cyrk. – Przecież on cię skrzywdzi. Nim się obejrzysz zdradzi cię, zostawi, wykorzysta do własnych celów. To Genoweńczyk. Jak możesz być taka naiwna?

Czarownica zamrugała zdziwiona. Myślała, ze zabójczyni nie chciała poruszać tych tematów, bo nie miała w nich żadnego doświadczenia. Martwiła się. Adriana się o nią martwiła. To było takie w jej stylu podejrzewać Michaela o wbicie sztyletu w plecy przy najbliższej możliwej okazji. Przecież niejednokrotnie zabijała mężczyzn, którzy bili żony, zdradzali je, uprowadzali córki farmerów, którzy potem byli gotowi oddać płatnym mordercom cały swój majątek, aby ponownie ujrzeć swoją pociechę w domu, a pana ziemskiego martwego. Świat był pełen potworów. Mężczyzn i kobiet, bogatych i biednych. Niektórzy mogliby powiedzieć, że w tej komnacie znajdują się same potwory. Ale przecież byli też dobrzy ludzie. Czasami potwory nie były wcale potworami. Powinna jej powiedzieć, że nie wszystko jest czarne. Podobno rodzice Adriany bardzo się kochali – taki wniosek wyciągnęła z nielicznych opowieści, którymi dziewczyna się z nią podzieliła. Jednak zapomniała o tym, a jej umysł podsuwał jej najczarniejsze scenariusze, z którymi miała przecież do czynienia na co dzień. Martwiła się o nią. To było…

– Adriano, to jest absolutnie urocze. – W tym momencie Angeline była gotowa uwierzyć, że zwiadowca posiada moc czytania w myślach. Z wyrazem współczucia na twarzy obserwowała, jak ręka Adriany unosi się i zaciska w pięść, a potem spotyka się z nosem Gilana. Cóż, zabójczyni musiała w końcu wybuchnąć.

– Cóż za brutalna kobieta. Współczuję ci, zwiadowco – podsumował Michael ze sztucznym współczuciem. A potem poniósł rękę.

Adriana nie zdążyła nawet pomyśleć o tym, aby się ruszyć. Rzucony przez Genoweńczyka sztylet utkwił w drzwiach, centymetry od jej szyi.

Tak blisko, pomyślała, sięgając po swój nóż, podczas gdy Gilan i Angeline jeszcze nie wyrwali się z oszołomienia. Jednak spokojny wyraz tworzy Michaela i to, że nie ruszył się z miejsca sprawiło, że zerknęła kątem oka na ostrze. Była na nim kartka papieru. Wciąż mając na oku przeciwnika, sięgnęła po nią. Otworzyła szerzej oczy, wpatrując się z zapisane na niej słowa.

– Jak? – spytała nieświadomie, wciąż wpatrując się w tekst. Podniosła wzrok na Genoweńczyka. Spojrzenie szarych oczu było poważne, tak samo jak jego głos.

– Jestem człowiekiem wielu talentów. Czy to wystarczy?

Spojrzała jeszcze raz na kartkę. Tak. Zdecydowanie.

– Ten jeden raz – mruknęła i ignorując zaskoczone spojrzenia pozostałej dwójki, opadła na pobliski fotel całkowicie rozluźniona. Gilan i Angeline spojrzeli po sobie. Żadne z nich nie rozumiało.

– Przejdźmy to istotnych rzeczy. Zwiadowco, chyba miałeś nam coś do powiedzenia. – Adriana spojrzała na niego znacząco, a mężczyzna westchnął. Przekaz był jasny: nie drąż tematu. Dlatego pokiwał głową i z westchnieniem opadł na kanapę obok Genoweńczyka. Angeline wzruszyła ramionami i chwyciła jedno z leżących na półmisku jabłek. Jakoś nagle zgłodniała.

– Już mówię. Chciałbym tylko jeszcze zaznaczyć, że jeśli kiedykolwiek będziesz chciała mnie upomnieć, to nie musisz się powstrzymywać, Adriano.

– Przykro mi, zwiadowco. Ostatni trening udowodnił, że na twoje nieszczęście nie mam za grosz zdolności magicznych – odparła złośliwie Adriana. Była spokojna. Wreszcie była spokojna. Zacisnęła palce na białej kartce, którą schowała do kieszeni.

Minęło wiele czasu od kiedy po raz ostatni miała do czynienia ze swoim rodzimym językiem. Nieważne, skąd pochodzili, zabójcy byli ludźmi czynu. Rzadko kiedy używali słów. Odpychały ich długie przemowy, które próbowały ukryć prawdę. Woleli mówić krótko, prosto. A gdy już to mówili, nie było w tym kłamstwo i obłudy.

Zacisnęła palca na papierze. Słowa wyryły się jej w pamięci.

Lo siento mucho. Perdoname.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Bardzo przepraszam, że tyle musieliście czekać, a ten rozdział jest żałośnie krótki. Muszę powiedzieć, że dobrze mi się go pisało do momentu, w którym musiałam napisać jak to się Adriana na tą dwójkę natknęła. Ni sądziłam, że będę miała problemy z opisaniem zwykłego pocałunku, sporo opisy walk i zabijania przychodzą mi łatwo. A tu taka niespodzianka. Dlatego przepraszam, bo reszta rozdziału jest bardzo sztuczna. Ja się chyba po prostu nie nadaję do pisania romansów :(
W następnym rozdziale obiecuję, że zacznie się jakaś akcja. Dziękuję też wszystkim, którzy tu jeszcze wchodzą, pomimo częstotliwości z jaką dodaję rozdziały. Dziękuję też Anonimowi, który tak zawzięcie komentuje :D
Rozdział oczywiście niesprawdzany, zapraszam do komentowani i wyrażania swoim opinii.
Pozdrawiam, 
Mentrix Hadley
P.S. Jako, że został tylko tydzień - WESOŁEJ WIELKANOCY, SMACZNEGO JAJKA, ZAJĄCA I PORZĄDNEGO ŚMINGUSA-DYNGUSA! Chociaż pewnie pogoda jak zawsze będzie nieciekawa :D
Mia LOG