Lista utworów

27 kwietnia 2017

Rozdział XXXVI

Obrzydliwa blizna na twarzy Isabelle wyglądała jeszcze koszmarniej na trupiobladej twarzy. Zamglone spojrzenie przerażało Jacklyn i tylko świszczący oddech świadczył o tym, że jej towarzyszka wciąż żyje. Przycisnęła mocniej dłonie do rany na jej piersi, a na ciemną sofę spłynęła kolejna strużka krwi. Materiał już dawno przesiąkł szkarłatną posoką, ale tym zamierzała martwić się później. Nie potrafiła zatrzymać krwawienia. Nigdy nie była dobra w magii leczniczej. Zawsze uważała, że jest dla słabych czarowników, którzy tylko dzięki tej umiejętności byli użyteczni. A ona? Nawet Marcus przyznawał, że posiada ogromny talent do magii bitewnej – zarówno ofensywnej, jak i defensywnej. Podczas nauki nie sądziła, aby uzdrawianie kiedykolwiek jej się przydało. Jej tarcza była nie do pokonania, więc po co?
– Błagam – powtórzyła, wpatrując się bezradnie w Marcusa. Czarnoksiężnik stał bezczynnie tuż obok, z fascynacją przyglądając się krwi wypływającej z ciała Isabelle. Gdy pojawiła się w drzwiach komnaty, słaniając się z wysiłku i ledwo podtrzymując Isabelle, nawet nie drgnęła mu powieka. Poprosiła go o pomoc, a on nawet na nią nie spojrzał. Ze spokojem przerzucił kolejną stronicę starej księgi. Jej przyjaciółka umierała jej na rękach, a czarownik był głuchy na jej prośby. Miała ochotę cisnąć w niego piorunem, lecz zakończyłoby się to jej śmiercią.
Zaklęła w myślach, w panice naciskając jeszcze mocniej na ranę. Isabelle jęknęła, czując bolesny ucisk. Krew nie przestawała płynąć, a czarownica była coraz bardziej odrętwiała. Genoweńskie strzały zwykle były nasączone działającą wolno, lecz zabójczą trucizną. Groty Michaela nie stanowiły wyjątku.
– Proszę, zrobię wszystko…
Spojrzała na niego ponownie, ale zaraz odwróciła wzrok, gdy napotkała złote tęczówki ze źrenicą w kształcie klepsydry. Zawsze była ciekawa, czy dzięki nim Marcus widział czasem przyszłość?
– Rozczarowałyście mnie. – Spokojny głos czarnoksiężnika był podszyty idealnie skrywaną wściekłością. Jacklyn wyczuła ją tylko dlatego, że w towarzystwie maga spędziła wiele miesięcy.
– Przepraszam… Błagam, pomóż jej. Jak tylko wyzdrowieje, wszystko naprawimy. Nie zawiedziemy. Będziesz miał u stóp martwego zwiadowcę, zabójcę i Genoweńczyka. Czarownicę też zabijemy. Nawet Lysandra…
Marcus drgnął, słysząc imię wroga.
– Lysander jest mój.
– Oczywiście. Wszystko co zechcesz. Tylko błagam, ocal Issie…
Nienawidziła błagać, ale gdy miała do wyboru życie towarzyszki i własną dumę, nie zastanawiała się ani chwili. Zrobi dla niej wszystko. A Isabelle dla niej.
Coś błysnęło w oczach Marcusa, lecz zaraz zniknęło, a na ustach zagościł kpiący uśmiech.
– Jesteście do niczego. Waszym zadaniem zajmie się ktoś inny.
Jacklyn ledwo złapała niewielką fiolkę, którą jej rzucił. Nie przyglądała się już czarnoksiężnikowi, który chwilę potem opuścił pokój. Pospiesznie wyciągnęła korek i wlała zawartość w usta Isabelle. Ta zakrztusiła się, ale przełknęła miksturę. Rana na jej piersi przestała krwawić i zrastała się powoli. Przyłożyła do niej ręce, przyspieszając zaklęciami proces leczenia. Przynajmniej tyle potrafiła.
– Już dobrze, Issie, już dobrze – wyszeptała, podchwytując zmęczony wzrok przyjaciółki.

***
– Dwie sztuki srebra – powtórzył twardo sprzedawca, krzyżując ręce na piersi. Spod dziwnego kapelusza w wielkim rondem wystawały siwe włosy, spięte na karku zgodnie z panującą ostatnio w Galii modą. Miał na sobie gruby fartuch, a na ladzie obok towarów leżały rękawice. Zwykle kowale nie sprzedawali swoich wyborów osobiście, wysyłając synów lub czasem nawet żony. Jednak mężczyzna najwyraźniej uznał, że małżonka na broni się nie zna i dobrego interesu nie ubije, zaś syna, zgodnie z obyczajami w Lutetii, posłał kilka miesięcy temu do klasztoru, by tam uczył się czytania, pisania oraz filozofii.
– Pan raczy sobie żartować. To nawet pięćdziesięciu miedziaków nie jest warte – warknął Akarian, wymachując sztyletem przed nosem sprzedawcy. Broń od razu wpadła mu w oko, gdy tylko pojawił się przy straganie kowala. Wśród zwykłych mieczy wyróżniała się srebrną rękojeścią z wielkim rubinem, a przy tym wyglądała bardzo delikatnie. To nie był sztylet do poderżnięcia gardła – go się wbijało w serce, bo tylko na to pozwalało ostrze podobne do rapiera.
– Cudzoziemcze, nie wiem, jakie u was panują zwyczaje, ale ja klientów nie obrażam ani się z nich nie naśmiewam. Sztylet wykonano na zamówienie, jednak zleceniodawca zmarł i nie zdążyliśmy dokonać transakcji. Cena, którą ci podałem, jest i tak już bardzo zaniżona.
– Bzdura. To ostrze zaraz się złamie. A z czego jest zrobiony? To nie srebro, tylko jakaś tania podróbka. To samo z rubinem. To cacko tylko ładnie wygląda i nic więcej. Czterdzieści miedziaków – zaproponował Akarian. Zobaczył w oczach sprzedawcy błysk zwątpienia. Tak, nie był pewny autentyczności kamienia ani czystości srebra. Sam się na tym nie znał, użył tego, co mu klient dostarczył.
– Jestem pewien, że mam rację. Znam się na tym. Mój ojciec był właścicielem kopalni, więc ze szlachetnymi kamieniami spotykałem się każdego dnia. Ten jest po prostu czerwony, a powinien mieć kolor krwi. Podróbka i to kiepska. Trzydzieści pięć miedziaków.
Sprzedawca poczerwieniał na twarzy. Włożył w ten przedmiot wiele pracy, a sam stop, z którego wykonano ostrze też do tanich nie należał. Normalnie wykłócałby się z klientem lub nakazał mu odejść, lecz to mogło spowodować zamieszanie. Cudzoziemiec nie wyglądał na takiego, co łatwo odpuści. Kapelusz z czerwonym piórem, włosy dziwnego koloru i drogi płaszcz – typowy paniczyk z bogatego domu na południu. Mężczyzna nienawidził takich ludzi – zapatrzeni w siebie, przekonani, że wiedzą wszystko, a świat powinien paść im do stóp. Jednak ten klient zdawał się być groźny. Rzemieślnik nie miał pojęcia dlaczego, ale coś kazało mu z nim nie zaczynać.
– Trzydzieści miedziaków za sztylet – to moje ostatnie słowo. Dokonujemy transakcji albo idę po najbliższego strażnika. Jestem pewien, że ktoś zainteresuje się człowiekiem, który próbuje oszukać biednego wędrowca. Tym bardziej, że nie ma zapewne pozwolenia na handel w tym miejscu.
Sprzedawca chciał się roześmiać, słysząc tak niską cenę, ale zamarł, gdy Akarian skończył wypowiedź. Nie miał pozwolenia. Stanowiska na rynku głównym w Lutetii należały do najdroższych w całym mieście. W poprzednich latach było go stać na ustawienie straganu w tym miejscu, lecz tego roku spotkało go pasmo nieszczęść. Tej wiosny deszcz nie padał często, więc część zboża uschła, a kupiec, który według umowy miał sprzedawać jego owoce na dalekim wschodzie po niezwykle wysokiej cenie został zabity przez zbójców. Kowal dowiedział się o tym za późno, a zbiory zdążyły zgnić. Głównym źródłem utrzymania stał się wyrób broni, a jeszcze musiał opłacić nauki syna. Nie było go stać na wykupienie stanowiska w tak popularnym miejscu, lecz nikt tego nie sprawdzał, a inni sprzedawcy i strażnicy byli przyzwyczajeni do jego obecności. Dopóki nikt na niego nie doniósł, wszystko byłoby w porządku.
– Czterdzieści miedziaków – spróbował ratować sytuację handlarz. Akarian zmarszczył gniewnie brwi, gromiąc go wzrokiem. Otworzył usta, ale zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, zaskrzypiały wielkie drzwi biblioteki. Budynek był naprawdę imponujący – coś takiego trudno było spotkać w Galii. Był pozostałością po zdobywcach z południa, którzy w przeszłości podbili większość znanego świata. Po setkach lat wycofali się jednak na swoje tereny, które później zaczęli nazywać Toscano. W Galii pozostały tym masywne i piękne budowle, będące świadectwem potęgi dawnego imperium.
Do wnętrza biblioteki prowadziły wielkie wrota, mające za zadanie strzec zbiory przez pospolitymi rabusiami. Długo nie oliwione, skrzypiały okropnie przy każdym ruchu. Akarian był za to wdzięczny, bo nie chciał zgubić swojego celu. Od razu skupił na nim wzrok, jakby bał się, że mag zaryzykuje teleportację pośród tego wielkiego tłumu. Głupota.
Alaric przystanął na szczycie schodów, rozglądając się wokół. Akarian odwrócił się do niego tyłem i rzucił na ladę trzydzieści miedzianych monet. Zanim kowal zdążył zareagować, chwycił sztylet i oddalił się pospiesznie. Nie miał ochoty na konfrontację, podążanie tropem maga na razie mu wystarczyło. Miał nadzieję, że nadarzy się sytuacja, aby zdobyć te cholerne błyskotki. Był dzień drogi od karczmy, gdy zorientował się, że Alaric go oszukał i zamiast kamieni, które pragnął Marcus, ma przy sobie podróbki. Początkowo zamierzał dopaść maga i siłą zabrać kryształy, ale kilka dni później zmienił zdanie. Obserwowanie, jak czarodziej miota się z jednego kraju do drugiego w poszukiwaniu jakiegoś zaklęcia, sprawiało mu dziwną przyjemność. Może i on na tym jakoś skorzysta?
Skręcił w jedną z bocznych uliczek i wychylił się zza rogu, szukając wzrokiem Alarica. Mag zdążył wmieszać się w tłum, ale niewyczuwalna dla zwykłych ludzi magia zdradzała jego lokalizację. Akarian przylgnął do ściany, gdy mężczyzna przeszedł tuż obok niego. Ludzie zazwyczaj nie spoglądali w ciemne, boczne uliczki, ale on nie był normalny, więc najemnik wolał mieć się na baczności. Na szczęście mag nie odrywał spojrzenia od stronic starej księgi, którą trzymał w ręku. Akarian nigdy nie rozumiał ludzi, którzy postępowali podobnie.
To tylko książka – przecież nie ucieknie, a siedząc w gospodzie znacznie lepiej się czyta – pomyślał, obserwując, jak Alaric przeprasza straszą kobietę, na którą wpadł.
Już miał opuścić zaułek, gdy zatrzymał go znajomy głos. Skrzywił się wewnętrznie, lecz jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Skoro Marcus może z nim rozmawiać, będąc tysiące mil stąd, to czemu nie mógłby go zobaczyć?
– Nie wywiązałeś się ze swojego zadania. – Chłodny głos czarnoksiężnika sprawił, że ręka najemnika automatycznie powędrowała do rękojeści sztyletu. Instynktownie wyczuwał niebezpieczeństwo – w tym momencie nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego chciał mieć cokolwiek wspólnego z Marcusem. Ten facet go przerażał, ale do tego nawet przed samym sobą było się mu ciężko przyznać.
– Zaszły pewne komplikacje…
– A twoim zadaniem było się upewnić, że owe komplikacje ci nie przeszkodzą. Dlaczego nie otrzymałem od ciebie tych kamieni?
Akarian przełknął ślinę i przylgnął go muru, gdy z mlecznobiałej chmury, z której dobiegał głos, wynurzyła się widmowa ręka. Uchylił się przed ostrymi szponami i wycofał w głąb uliczki. Wolał nie wiedzieć, jakiego zaklęcia użył Marcus i do kogo należała dłoń. Obstawiał jakiegoś nieboszczyka, który niegdyś podpadł czarownikowi, a po śmierci służył jako jeden z elementów wywoływania presji na odległość.
W jego ręku pojawił się miecz, choć wątpił, aby był on w stanie zniszczyć zjawę. Ta pojawiła się już prawie w całości, a przez Akarianem stało widmo wikińskiego wojownika. Zaklął cicho – walczył kiedyś z jednym z nich i nie wspominał tego dobrze. To był jeden z niewielu momentów, gdy prawie przegrał.
– Chcesz mnie zabić? – warknął w jego kierunku, mając nadzieję, że Marcus wciąż go słucha.
– Nie, nic z tych rzeczy. Nawet daruję ci niepowodzenie, jeśli wrócisz i zajmiesz się sprawą, którą spartaczyły twoje wspólniczki.
Akarian powstrzymał się przed wytknięciem czarownikowi, że zawsze, ale to zawsze pracuje sam. Nie miał nic wspólnego z resztą idiotów, którzy pracowali dla Marcusa. Ich łączyły interesy i nic więcej.
– Za ile?
– Za ile? – powtórzył Marcus, jakby nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. – Daruję ci plugawe życie. Zapomnę o twych niepowodzeniach. A ty chcesz jeszcze pieniędzy?! Nie irytuj mnie, najemniku. Jesteś przydatny, ale nie aż tak, bym znosił twoją arogancję.
Wiking drgnął, jakby wyczuwając złość w głosie czarownika. Palce zacisnęły się na toporze, a z gardła wydobyło zwierzęce warknięcie. Teoretycznie nie chciał tak skończyć - był pewien, że Marcus nawet po śmierci nie dałby mu spokoju. Jednak nawet Akarian Rosserau posiadał zasady, których się trzymał. Nie było ich wiele i z pewnością nie takie, jakie powinien mieć zwyczajny obywatel, ale zawsze się z nimi liczył. Zasada pierwsza: nie pakuj się w układ, który nie przyniesie ci korzyści. Nie ma zadowalającej sumy pieniędzy bądź innej formy zapłaty – Akarian nie wykonuje zlecenia. Proste i często ratuje od kłopotów.
– Cóż, Marcusie, z pewnością miło się współpracowało. Jednak jeśli tak stawiasz sprawę…
– Powtórzę jeszcze tylko raz, psie – warknął czarnoksiężnik. – Wracasz, zabijasz zabójcę, wiedźmę i Genoweńczyka, a potem wykonujesz kolejne polecenia. Żyjesz. Lub odmawiasz mi i giniesz.
– Jestem pewny, że jeśli zapłacisz, to dojdziemy do porozumienia. Innym razem, oczywiście. Teraz jestem odrobinę zajęty.
Kopał sobie grób. Teoretycznie. W praktyce był pewien, że będzie potrafił uciekać przed gniewem czarownika przez jakiś czas. A potem Marcus dojdzie do wniosku, że jednak by się przydał i mu zapłaci. Wtedy wykona swoje zadanie, jakie by nie było.
– Ścierwo.
Energia czarnoksiężnika zniknęła, gdy przerwał zaklęcie. Pozostało tylko widmo, które najwyraźniej miało zamiar zabić najemnika.
– Ja też cię kocham – warknął Akarian, mrucząc pod nosem formułkę, której nauczył się w wieku pięciu lat. Poczuł przyjemny dreszcz, gdy w powietrzu zmaterializowało się kilkadziesiąt ostrzy. Uwielbiał to uczucie, wiedział, że w tym momencie jest warty tyle, co oddział rycerzy.
Zmierzył wzrokiem zjawę, która nadal nie odważyła się zaatakować. Prawdopodobnie zwykłe miecze nie zrobią jej krzywdy. Mógł jednak odwrócić nimi jej uwagę i przemknąć obok. Jeśli wbiegnie w tłum, będzie miał szansę uciec bez zbędnego pojedynku. To nie tak, że był tchórzem. Kochał walkę, ocieranie się o śmierć, śmianie się jej w oczy, jednak preferował zwykłych ludzi jako przeciwników. Magów w ostateczności – w końcu czym jest życie bez wyzwań? Natomiast zdecydowanie nie miał ochoty na starcie z kimś, kto już umarł. Miał asa w rękawie na wypadek takiej sytuacji, ale użył go niedawno, więc wolał nie ryzykować.
Wiking ryknął i rzucił się na niego, unosząc topór. Akarian machnął ręką, posyłając na widmo lśniące ostrza. Broń przeleciała przez wojownika, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Odbiła się od kamiennej ściany i zniknęła. Najwyraźniej pupilek Marcusa różnił się od Nosferatu, którym przynajmniej można było odciąć głowę.
– No cóż… - mruknął do siebie, wyczarowując kolejne ostrza. Mógł to robić w nieskończoność, lecz co mu po tym, jeśli zjawa była niematerialna? Spróbuje jeszcze raz, a potem się zobaczy. Albo ucieknie albo…
Nim zdążył rzucić kolejne zaklęcie, Wiking wrzasnął, pod jego nogami pojawiła się pięcioramienna gwiazda, a po chwili nie było po nim śladu. Akarian podniósł wzrok, napotykając niebieskie oczy Alarica.
– Nawet nie wiesz, jak się stęskniłem – wyszczerzył się do niego, z radością rozkopując popiół, jaki pozostał po zjawie.
– Przedziwne, biorąc pod uwagę, że obserwujesz mnie prawie cały czas – odparł mag, uśmiechając się sarkastycznie. Oczywiście, wiedział, że jest śledzony. Musiał jednak przyznać, że Akarian znał się na rzeczy. Zdołał wyczuć jego magię, lecz samego najemnika ani razu nie zauważył. Jeśli nauczyć by go ukrywania aury, były nie do wykrycia. Na razie Alaric nie zamierzał dawać wrogowi dodatkowej broni do ręki.
– W nadziei, że doprowadzisz mnie do reszty klejnotów, które potem ci zabiorę. Jako zapłatę za moją fatygę, oczywiście.
– A może ja je zatrzymam. W końcu właśnie uratowałem ci życie – przypomniał mu czarodziej. Akarian od razu stracił dobry humor. Zdenerwował przeklętego Marcusa. Teraz będzie musiał uważać na każdym kroku. I znaleźć jakieś źródło pieniędzy.
– Nie potrzebowałem pomocy – syknął, mrużąc oczy ze złości. Alaric spojrzał na unoszącą się jeszcze w powietrzu broń.
– Wybacz, ale tym zjawy nie pokonasz, najwyżej rozzłościsz.
– Zdaję sobie z tego sprawę. To miało odwrócić jego uwagę, podczas…
– Gdy będziesz uciekał? W tłum? – dokończył mag, patrząc na niego rozbawiony.
– Oczywiście. Czy kiedykolwiek twierdziłem, że jestem honorowy i za żadną cenę nie narażę innych osób na niebezpieczeństwo?
– Faktycznie. Honor nie powinien występować z tobą w jednym zdaniu. Jedno zaprzecza drugiemu.
– Oto ja. Cudowny, niesamowity i potężny. – Ukłonił się, teatralnie wywijając kapeluszem. Zaraz jednak spoważniał. – Dlaczego Marcus przywołał sobie zmarłego na posyłki? On widzi przyszłość. O ile się orientuję, nekromantą jest Lysander. Dlaczego na to pozwala?
– Marcus nie powinien bawić się duszami. Nie jest Królem Duchów, więc nie ma prawa. A Lysander… Chyba nie sądzisz, że będę rozmawiał o przyjacielu z wrogiem?
Akarian prychnął i rozłożył ręce.
– W tej chwili jestem bezstronny. Wielki Czarnoksiężnik nie płaci, nie kiwnę dla niego nawet palcem. Więc jeśli chcesz się wyżalić, to jestem tuż obok. Za odpowiednią cenę oczywiście.
Kpiące spojrzenie maga mówiło wszystko, co myśli o tym pomyśle. Najemnik wzruszył ramionami. Nie to nie. Przydałyby się mu teraz informacje, jeśli ma jakimś cudem unikać Marcusa, ale nie będzie o nie żebrał. Wbrew temu, co sądził Alaric, miał swój honor. Lub jego resztki.
– Mniejsza o to. Wracam co gospody. Idziesz?
– Ja? – Zdziwiony Akarian nie za bardzo rozumiał, o co chodzi magowi.
– A kogo innego mam ograć w karty?

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Bardzo przepraszam za tak długą nieobecność. Postaram się teraz w miarę regularnie pisać. Rozdział niesprawdzony, bo chciałam się zmieścić w terminie (do piątku). Jest krótki i nudny, ale po prostu jestem wybita z rytmu i muszę się z powrotem przyzwyczaić, bo ostatnio pisałam tylko wypracowania.
Pozdrawiam, 
Mentrix
Mia LOG