Lista utworów

21 marca 2016

Rozdział XXVI

Gilan Lancaster był duszą towarzystwa, młodym arystokratą z wiecznym uśmiechem na twarzy, zwykle szczerym. Żył chwilą, nie myślał o przyszłości, bo miał wszystko, czego potrzebował. Nic nie przysparzało mu zmartwień. Nic, z czym nie mógłby się zmierzyć i pokonać. A teraz się martwił. I to bardzo. W swoim umyśle podzielił wszystkich na kilka grup.
Martwił się o swojego ojca, który wciąż znajdował się w niewoli u Genoweńczyków. Nikt nie wiedział, jak brutalni mogą być ci zabójcy, jak obchodzą się z jeńcami. Mógł mieć tylko nadzieję, że sir David, król Duncan i pozostali członkowie rady żyją. Na dobrą sprawę nie miał pojęcia, co się dzieje z jego matką. Jak zniosła porwanie męża? Czy wie, że jej syn uniknął tego smutnego losu? Jak by zareagowała, gdyby zobaczyła go w towarzystwie zabójczyni?
Byli Will i Horace, których także dopadli Genoweńczycy. O ile drżał na samą myśl o losie ojca, to tutaj mógł być odrobinę spokojniejszy. Jego przyjaciele potrafili o siebie zadbać. Jego tatę mogły zgubić duma i honor rycerza. Will natomiast, podobnie jak reszta korpusu, potrafił to wszystko schować do kieszeni zwiadowczego płaszcza i znosić obrazy. Horace, choć Najwyższy Rycerz Królestwa, przebywał ze zwiadowcami tyle czasu, że nauczył się, kiedy trzeba się wycofać i milczeć, a kiedy kłamać.
Halta nie zaliczał do grupy, przebywającej aktualnie w ,,gościnie” w Genovesie. Podczas ucieczki z Araluenu, Gilan natknął się na plotki, według których legenda korpusu mknęła na Abelardzie na zachód. Biorąc pod uwagę umiejętności jego starego mistrza, było to bardzo prawdopodobne. Na zachodzie znajdowało się morze, a dalej kontynent i baza Genoweńczyków. Idealny kierunek, jeśli chcesz, na przykład, uratować Willa i swoich towarzyszy. Znając Halta, który nie bez powodu był nazywany najlepszym zwiadowcą, miał już cały plan i był gotowy do działania. Dodając do tego umiejętności wojowników przebywający w niewoli – ucieczka była już tylko kwestią czasu.
Istniało jeszcze wiele problemów, które przyprawiały go o ból głowy, ale jego największy i aktualny problem pędził na koniu tuż przed nim.
Gilan martwił się o Adrianę.
Odkąd zaczęli uciekać przed kalkarem, nie odezwała się nawet słowem. Nie rzuciła żadnego komentarza na temat jego wcześniejszego zachowania, nawet się nie wściekła, gdy wyprzedzając ją, odgiął niechcący gałąź drzewa tak, że uderzyła ją w twarz. Mruknęła tylko coś pod nosem, nie zwracając na niego uwagi. To nie było normalne. Nic mu nie mówiła, a przecież miał prawo wiedzieć. Już został wmieszany w tą dziwną sytuację, wiedza mu nie zaszkodzi, a może uratuje życie. Jednak najwyraźniej Adriana nie była do tego przekonana. Milczała uparcie, tylko od czasu do czasu popędzała Cazadora.
Ryki kalkara powoli cichły, co oznaczało, że oddalają się od potwora. Szkoda, że nie wiedział, gdzie jadą. Gdyby monstrum ich nagle dopadło i musieliby się rozdzielić… Gilan niekoniecznie chciał zostać sam w sytuacji, w której się nie orientował. Rękę, którą trzymał w kieszeni płaszcza, zacisnął na złotym medalionie, zastanawiając się, co to za przedmiot. Dlaczego miał go chronić nawet za cenę własnego życia? Dlaczego ta ruda wiedźma najwyraźniej chciała go dostać w swoje ręce? Tyle pytań, a żadnej odpowiedzi. Spiorunował wzrokiem plecy Adriany.
Zerknął na Blaze’a, a potem na Cazadora. Konie zaczynały się już męczyć, ostatnio dużo przeszły, a nie mogli znaleźć żadnego źródełka bądź jeziorka. Koń zwiadowcy mógłby biec jeszcze pół dnia, ale Gilan wolał go nie przemęczać, jeśli nie było takiej potrzeby. Tym bardziej, że Cazador zaczynał ciężko oddychać, a na sierści pojawiły się krople potu. Czarny wierzchowiec był niebywale wytrzymały, jeśli brać pod uwagę konie tej wielkości. I w przeciwieństwie do Blaze’a, nadawał się do tratowania ciężkozbrojnych żołnierzy.
– Powinniśmy się zatrzymać, choć na chwilę! – krzyknął w stronę dziewczyny, próbując przebić się przez wycie wiatru. Niebo było zakryte chmurami, słońce dawno zniknęło za horyzontem, a temperatura drastycznie spadła. Zwiadowca po raz dziesiąty dziękował Crowley’owi za ocieplany płaszcz. Las, przez który przejeżdżali, skrywał mrok, przyprawiając go o ciarki. Zwykle o tej porze siedział już przy ognisku, uprzednio zbadawszy teren na wypadek nagłego ataku. Nie powinno się jeździć po zmroku, konie tak łatwo mogły się potknąć o wystający korzeń i zwichnąć nogę, natomiast jeździec złamać sobie kark.
Nie oczekiwał odpowiedzi, ale, o dziwo, ją dostał.
– Za pięć minut powinna pojawić się polana. Na niej odpoczniemy godzinę, jest też sadzawka, o ile dobrze pamiętam – poinformowała go zabójczyni, wreszcie się do niego odwracając. Widząc jego uporczywe spojrzenie, uniosła pytająco brwi.
– Jakieś uwagi, wasza wysokość?
– Ależ żadnych, madame – odpowiedział szybko. Tak, miał wiele uwag i wiele pytań. Jednak tym mogą zająć się rano, gdy już wyjadą z ciemnego lasu i znajdą się w bezpiecznym miejscu.
Okazało się, że Adriana dobrze pamiętała. Chwilę później wjechali na niewielką polanę, skąpaną w blasku księżyca, który właśnie wyłonił się zza chmur. Po prawej stronie błyszczała tafla wody w sadzawce. Nad nimi przeleciała sowa, pohukując cicho. Odgłosy nocnego życia dobiegały z każdego zakątku gąszczu drzew, który otaczał polanę. Wszystko było takie spokojne, jakby wyjęte w innego świata.
Od razu skierowali konie w kierunku wody, aby mogły się napić i odpocząć. Adriana ukucnęła obok, czyszcząc sztylety z krwi. Od spotkania z Lilith nie miała na to czasu, a metal mógł pokryć się rdzą, jeśli nie zajęłaby się nim odpowiednio.
– Jest za cicho. Kalkar nie powinien tak łatwo odpuścić. To piekielnie dobry łowca, nie zgubiłby naszego śladu – mruknął Gilan, rozglądając się niespokojnie dookoła. W ręce wciąż trzymał naciągnięty łuk, tak na wszelki wypadek. Lepiej zakładać, że niebezpieczeństwo jest tuż, tuż, najwyżej się pomylisz i czeka cię miła niespodzianka w postaci spokojnie spędzonej nocy.
– Ciesz się tym, co masz. Może to nie o nas mu chodziło – powiedziała cicho dziewczyna, całkowicie skupiona na swoim zadaniu. Myślami była daleko stąd, zastanawiała się, jak na ich wizytę zareagują Lysander i Angeline. Kobieta pewnie się ucieszy, a mag… Nigdy nie potrafiła go rozszyfrować, więc dlatego nie pałała do niego sympatią.
– Naprawdę w to wierzysz?
– Nie.
– Dziwnie się ostatnio zachowujesz.
Proszę, powiedział to. Ciekawe, jak zareaguje. Jakoś nie miał ochoty mieć styczności z ostrzami, które właśnie czyściła. Podniosła głowę, patrząc na niego uważnie.
– Co masz na myśli?
– Przez większość czasu mnie ignorujesz, albo zbywasz krótkimi odpowiedziami. Jesteś nieobecna duchem, a w sytuacji takiej jak ta, nie jest to dobre rozwiązanie. Każdy może nas podejść. Nie chcesz mi powiedzieć, gdzie idziemy, z kim chcesz się spotkać. O medalionie wiem tylko tyle, że mam go chronić. Ale dlaczego? Nie, bo przecież to za dużo wiedzy dla mnie. Ta ruda baba, która chciała mnie zabić, znała cię i rzucała kulami ognia? To z pewnością cyrkowiec! A dlaczego ja w ogóle z tobą idę? Wiesz może? – prychnął zirytowany jej wyrazem twarzy. Spokojny, bez cienia uczuć, nawet w oczach nie dało się nic wyczytać. Nie wiedział, czy się bała, czy była wściekła. Chciał ją rozumieć.
– Po prostu mnie lubisz.
– Najłatwiej tak odpowiedzieć! Jasne, idźmy po najmniejszej linii oporu…
– Coś jeszcze? – przerwała mu, unosząc jedną brew do góry. Nie wiedział, że to potrafiła. Halt był w tym mistrzem. Gilan próbował przed lustrem tysiące razy, ale nigdy nie wychodziło. Wtedy uznał, że Halt jest niezwykły i jedyny w swoim rodzaju i istnieją rzeczy, które tylko on potrafi zrobić.
– Tak, ktoś się do nas zbliża – warknął. Dopiero po kilku sekundach zdał sobie sprawę z tego, co powiedział. Odwrócił się w stronę skraju polany, unosząc łuk. Adriana pojawiła się metr od niego, sztylety błyszczały w jej dłoniach. Słyszał to, słyszał już od jakiegoś czasu. Jednak był tak zirytowany rozmową, że nie zwracał uwagi na to, co zarejestrowały jego zmysły.
Szelest był coraz wyraźniejszy, gdy niespodziewany gość zbliżał się do polany. Zwiadowca ucieszył się, gdy usłyszał ciche przekleństwa. Przynajmniej to nie był kalkar. Z człowiekiem spokojnie sobie poradzi, tym bardziej, że najwyraźniej była to tylko jedna osoba. Krzaki, oddzielające ich od gęstwiny lasu, poruszyły się. Najpierw pojawił się łeb karego konia, potem cała reszta. Na końcu wyszła jego właścicielka. Widząc skierowane w swoją stronę sztylety i łuk, podniosła ręce i powoli zsunęła kaptur peleryny z głowy.
Adriana westchnęła ciężko, widząc włosy połyskujące fioletem. Ciemnozielone oczy, które patrzyły na nią ze zdumieniem, nie zwracając uwagi na zwiadowcę ani na jego łuk. Co ona tu robi? Na twarzy gościa pojawił się lekki uśmiech.
– Opuść łuk, zwiadowco – zarządziła zabójczyni, chowając swoje sztylety pod peleryną. Spotkanie Angeline w takim miejscu i w takim czasie z pewnością nie było dziełem przypadku. Mogło być dziełem, pomyślmy… Lysandra? Tak, to bardzo prawdopodobne. Ciekawe, czy na tych jego czerwonych włosach pojawiły się jakieś siwe kosmyki. Adriana chętnie by to skomentowała.
– Żarty sobie robisz? A jeśli nas zaatakuje?
– Nawet gdybyś wypuścił strzałę w jej kierunku, to i tak by nie doleciała. Znam ją, to czarownica.
Cichy śmiech uniemożliwił Gilanowi zadanie całej serii pytań. Fioletowowłosa zasłoniła wdzięcznie dłonią usta i stanęła obok Adriany. Ku zdumieniu zwiadowcy, położyła jej rękę na ramieniu, która nie została odcięta ani nawet złamana.
– Oj, Adriano, nie przedstawiasz mnie twojemu zwiadowcy w najlepszym świetle. Słowo czarownica, wiedźma źle się kojarzy.
– Tak jak i ty, Angeline.
– To nie było miłe…
– Mogę coś sprostować? – przerwał im Gilan, bojąc się, że zaraz się na siebie rzucą. Nie z morderczymi intencjami, ale aby udowodnić swoje racje. Rozumiały się aż nazbyt dobrze, co przyprawiało go o zdumienie, ale też przerażało. Zachowywały się prawie jak przyjaciółki, a Adriana wspominała przecież, że nie ma żadnych przyjaciół.
– Oczywiście – odparła Angeline, jakby tylko jej zdanie się liczyło. Adriana prychnęła, spoglądając na niego wyczekująco.
– Nie jestem JEJ zwiadowcą.
Zapadła cisza, gdy obie wpatrywały się w niego zdziwione. Próbował odwzajemnić to spojrzenie, ale o ile w przypadku czarownicy się to udało, to zabójczyni nie spuściła przeszywającego wzroku. Dopiero cichy śmiech Angeline zmusił ich do przerwania tego niemego pojedynku.
– Jesteście uroczy. Cóż, mój drogi, każdy ma własne zdanie i postarajmy się je uszano... – nie dokończyła, tylko pochyliła się do przodu jęcząc cicho i trzymając się za brzuch. Adriana z dumą spojrzała na własną pięść, która najwyraźniej żyła własnym życiem.
– Chyba was sobie nie przedstawiłam – przypomniała sobie, widząc znaczące spojrzenie Gilana.
– Angeline, to jest Gilan. Gilan, to jest Angeline. Skoro mamy tę nieprzyjemną uprzejmość za sobą, możemy przejść do bardziej istotnych spraw…
Problem polegał na tym, że nikt jej nie słuchał. Angeline stała tuż przy zwiadowcy, energicznie potrząsając jego ręką i uśmiechając się szeroko. Nie przypominała osoby, którą znała Adriana. Skołowana dziewczyna nie wiedziała co robić, więc stała tylko, przypatrując się scenie, która była niczym przedstawienie. Gilan się uśmiechał, Angeline się uśmiechała. Ale napięte mięśnie każdego z nich świadczyły, że są gotowi w każdej chwili odeprzeć atak rozmówcy. Wreszcie zakończyli nieszczerą wymianę uprzejmości i zwrócili na nią uwagę. Cóż za zaszczyt!
– Więc to jest twoja przyjaciółka? – spytał chłopak, jego mina wrażała zdumienie i niedowierzanie. Zabójczyni spochmurniała, spuściła głowę, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią. W końcu jej cichy głos dotarł do jego uszu.
– Ja nie mam przyjaciół, zwiadowco. Przyjaciel to ktoś, komu możesz całkowicie zaufać, kto nigdy cię nie zdradzi. Ale wszyscy jesteśmy ludźmi. I zawsze zdradzamy. Wychodzi więc na to, że nie istnieje ktoś taki jak prawdziwy przyjaciel.
– Ja mam mnóstwo przyjaciół, którym na pewno mogę zaufać…
– Kiedyś przez to będziesz cierpieć.
– Nic się przez te lata nie zmieniłaś, Adriano – chłodny głos Angeline przerwał ich rozmowę. Odrobinę wyniosły i nieznoszący sprzeciwu o wiele bardziej do niej pasował.
– I nawzajem, wiedźmo – odwarknęła, zaciskając pięści. – Skoro mamy za sobą te przedstawienie, to przejdźmy do konkretów. Co tu robisz?
– Wracam do domu. Ktoś mi polecił tę okrężną drogę – nawet nie zwróciły uwagi na Gilana, który westchnął ciężko i podszedł do konia fioletowowłosej, aby zdjąć mu uprząż i napoić.
– Ach, więc to Lysander. Jestem taka zaskoczona – powiedziała z ironią, przeciągając przedostatnie słowo.
– Daruj sobie sarkazm. Wiem, że zmierzasz do Czarnej Puszczy. Równie dobrze możemy jechać razem.
– Nie mamy najmniejszej ochoty na twoje towarzystwo…
– Teraz mówisz także w imieniu Gilana? – Angeline rozbawiona uniosła brew, spoglądając w kierunku chłopaka. Jak na zawołanie, tamten odskoczył od jej konia z cichym okrzykiem na ustach.
– Kto to jest?!
Adriana w ułamku sekundy znalazła się przy nim, stając między nim a nieprzytomną osobą, leżącą w poprzek na siodle. Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia, gdy w świetle księżyca rozpoznała czerwony płaszcz, którym był przykryty młody mężczyzna. To jednak nic nie znaczy…
– Angeline? – spytała ostrożnie, a jej ręka powoli wędrowała w kierunku sztyletów. Nie zareagowała, gdy Gilan podszedł do nieprzytomnego i ściągnął go z konia. Zachwiał się pod jego ciężarem, ale ułożył go na trawie i zaczął sprawdzać, czy jeszcze żyje.
– To jest Michael – Angeline uśmiechnęła się niewinnie, jakby nie wiedząc, o co chodziło Adrianie. Uwielbiała się droczyć, a możliwość zobaczenia reakcji zabójczyni była cudowną nagrodą.
Adriana zacisnęła zęby, ledwo powstrzymując się, aby nie rzucić się na czarownicę. Wmieszanie w sprawy nadprzyrodzone zwykłego człowieka było najgorszą rzeczą, którą można było zrobić. Ludzie bali się magii, a gdyby ktoś doniósł o niesamowitych zdolnościach władzom, czarodzieje byli by wyłapywani i zabijani. Nawet tacy beznadziejni jak Adriana. Nie miała pewności, że Michael nie wygada całemu światu o umiejętnościach, jakie posiada Angeline. Wtedy tropiciele dotrą do Lysandra, aby jego także zgładzić. Mag spokojnie sobie poradzi, ale przez niego mogą dotrzeć do innych czarodziei. Postępowanie Angeline było irracjonalne i niebezpieczne. Istniało więc spore prawdopodobieństwo, że stoi za tym Lysander, bo kobieta zwykle wykazywała się zdrowym rozsądkiem.
– Czy to Genoweńczyk? – spytała wprost.
– Tak.
Nie zdążyła nawet zareagować, gdy padła informacja, na którą od tak dawna czekała.
– Adriano – spojrzała na Gilana, słysząc jego niepewny głos. Chłopak wstał i odsunął się na sporą odległość, patrząc uważnie na Michaela. Jedną ręką chwycił rękojeść noża, jednak nie wyjął go z pochwy. – To jest przywódca Genoweńczyków.
Uśmiech, który pojawił się na twarzy zabójczyni, z pewnością nie można było nazwać normalnym. Krwiożerczy i przerażający – to były idealnie określenia. Tyle lat czekała na okazję, aby móc się zemścić. Kilkanaście lat temu dowódca Genoweńczyków wydał im rozkaz zamordowania jej rodziny. Co z tego, że należeli do konkurencji. Byli sobie równi, nie powinni atakować z zaskoczenia, gdy przeciwnicy nie mieli jak się bronić. A przybysze z Genovesy zrobili to bez wahania. A największą winę ponosiła osoba, która wydała taki rozkaz.
– Nie, skarbie – mruknęła, podchodząc do nieprzytomnego Michaela i wyjmując sztylet. Nareszcie, zemści się. Przynajmniej częściowo. – To nie jest dowódca Genoweńczyków. To trup dowódcy Genoweńczyków.
– Przecież oddycha.
– Nie martw się, zaraz naprawię to niedopatrzenie.
Jednak jej ręka, zmierzająca bez przeszkód w kierunku serca Michaela, zatrzymała się gwałtownie bez jej zgody. Próbowała nią szarpnąć, lecz nic to nie dało. Wściekła na Angeline, której zaklęcie powstrzymywało ją przed kolejnym morderstwem, próbowała zadać cios drugą ręką. Ten sam efekt. Jej spojrzenie padło na zwiadowcę, który stał kilka metrów dalej, przyglądając się jej niepewnie.
– Na co czekasz? – warknęła w jego kierunku, próbując przełamać zaklęcie. Angeline stała cicho, przyglądając się jej ze smutkiem. – Zabij go, bo ja nie mogę.
– To nie jest…
– Merde! Gilan, on mi zabił rodzinę!
Zwiadowca tylko pokręcił głową. Jakaś część jego umysłu zarejestrowała, że Adriana po raz pierwszy od dłuższego czasu użyła jego imienia. Szkoda tylko, że w takiej sytuacji. Przynajmniej potwierdził swoje przypuszczenia odnośnie jej rodziny.
– Mylisz się, on nie mógł tego zrobić. Jest za młody. Nie powiedziałaś mi, kiedy to się stało, ale to musiało być około dwudziestu lat temu. A on wtedy nie miałby mniej niż dziesięć lat.
Wrzasnęła, nie przejmując się tym, że zdradza ich położenie. Jej umysł ogarnęła wściekłość, gdy szamotała się z zaklęciem Angeline, próbując się wydostać i spełnić jeden ze swoich życiowych celów. Jak zwiadowca mógł jej to zrobić?! Zdradził ją…
Oczywiście, wszyscy zdradzają. W końcu to tylko człowiek…
Przez jakiś czas zaczęła nawet myśleć, że może mu zaufać, przynajmniej częściowo. Sądziła, że znalazła kogoś, komu może opowiedzieć swoją historię, podzielić się myślami. Kogoś, kto, choć niepoważny, będzie ją wspierał.
Wiedziałaś, że tak będzie. Wszyscy zdradzają. Najpierw Lilith, teraz on… Kto będzie następny?
– Uspokój się, albo pozbawię cię przytomności – beznamiętny głos Angeline dotarł do jej umysłu, łamiąc wszelkie blokady, które próbowała stworzyć. Złość mijała, pozostało tylko poczucie niesprawiedliwości, ale z nim potrafiła sobie radzić. Zaklęcie ustąpiło, a jej ręce opadły bezwładnie na ziemię. Po policzkach pociekły krople łez. Gilan podszedł do niej i powoli zabrał jej sztylety. Wzdrygnęła się, gdy poczuła jego dłoń na swoim ramieniu. Nie strąciła jej , ale przysunęła się bliżej. Chwila słabości, zanim wszystko wróci do normy.
Angeline odetchnęła z ulgą, podchodząc do Genoweńczyka. Cofnęła zaklęcie, za godzinę powinien się wybudzić, a Adriana zdążyć pogodzić się z rzeczywistością. Machnęła ręką, a drewno znajdujące się na polanie, ułożyło się w zgrabny stosik. Kilka słów w nieznanym Gilanowi języku i zapłonął ogień. Czarownica przeniosła Michaela, wspomagając się odpowiednimi zaklęciami i ułożyła przy ognisku. Okryła czerwoną peleryną, przecież nie chciała, aby zamarzł. Trup to nie lada kłopot, a Lysander byłby niezadowolony. Nie wspominając o tym, że ona sam poczułaby się ze świadomością jego śmierci nieswojo. Dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że poznała go dopiero kilka dni temu, a przez większość tego czasu był nieprzytomny.
Spojrzała na zwiadowcę, który rozmawiał z Adrianą przyciszonym głosem, próbując ją przekonać do swoich racji. Od razu polubiła tego chłopaka.
– Gilanie, masz może przy sobie tę waszą słynną, zwiadowczą kawę?


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Proszę bardzo - nowy rozdział. Jestem z siebie dumna, bo niezwykle szybko się z nim uwinęłam. Pracuję nad sobą, aby częściej wstawiać rozdziały. Opowiadanie jak zawsze wstawione zaraz po skończeniu, więc proszę zgłaszać błędy.
Mam pewną informację. Razem z Bianką spróbujemy coś razem napisać, łącząc postacie z mojego bloga i jej. Nie wiem, czy cokolwiek wyjdzie, bo nie mamy pomysłów, czego może chcieć zły facet i co będą robić Adriana, Gilan i Marge, aby go powstrzymać. Ratujcie i dajcie pomysł, bo my już kilka dni się głowimy!
Zapraszam także na jednoczęściowe opowiadania, które napisałam na pewien projekt. Przeczytajcie i jeśli możecie, wyraźcie swe opinie w komentarzach.


Zapraszam i pozdrawiam,
Mentrix


04 marca 2016

Rozdział XXV

Księżyc królował już na niebie, gdy na dworze rozpoczęło się przyjęcie. Tej nocy chmury się nie pojawiły, więc gwiazdy i tarcza satelity były doskonale widoczne. Zachwycały swym blaskiem wszystkich gości Lucindy Vermount, dzisiejszej jubilatki. Nawet samo położenie wielkiego dworu budziło podziw. Wielkie jezioro mieniło się srebrnymi promieniami, w dębowym lesie tańczyły świetliki. Toń wody co jakiś czas marszczyła się, gdy przepływały po niej łódki z parami zakochanych, pragnących oddalić się od gwarnej sali i nacieszyć się swoim towarzystwem. Sielankowy wieczór, sceneria wyjęta jakby z baśni.
Hrabia Vermount osiągnął swój cel. O tej zabawie w środowisku arystokracji będzie się wspominać przez kolejne tygodnie. Może przy okazji ktoś zainteresuje się współpracą z jego firmą jubilerską? Złota w kieszeni nigdy nie za dużo, nawet, gdy jesteś dobrze usytuowanym arystokratą, którego córka wychodzi za mąż za bajecznie bogatego markiza. Niechętnie.
Lucinda siedziała na honorowym miejscu, ponurym wzrokiem omiatając salę balową i bawiących się gości. Dla nich była to okazja do świętowania, zjedzenia wyśmienitego posiłku, zaciągnięcia języka to tu, to tam, czasem nawet do stworzenia nowych intryg. Dla niej – to był pogrzeb, przybicie wieka do jej trumny, za którą czekał na nią stary markiz Mendel i życie w przysłowiowej klatce. Umowa, którą zawarł z nim jej ojciec, była prosta – gdy Lucinda skończy siedemnaście lat, zostanie żoną pięćdziesięcioletniego markiza, a ten wspomoże interesy jej ojca. Pewnego rodzaju wymiana handlowa.
– Rozchmurz się, moja droga. Jeszcze pomyślą, że jesteś nieszczęśliwa z zaręczyn z moim bratem – wesoły głos dotarł do uszu dziewczyny.
Francis Mendel, młodszy brat jej przyszłego męża. Już nawet on byłby lepszy od tego starca. Różniło ich nie tylko dwadzieścia lat, ale także podejście do życia i interesów. Francis wszystko przeznaczył na swoje podróże po świecie i ciekawe książki, tak drogie w tych czasach. Był typem lekkoducha, który, w przeciwieństwie do swojego brata, ledwo wiązał koniec z końcem. W środowiskach pisarzy i artystów jego imię przewijało się dość często, wielu podróżnych minstreli miało o nim dobre zdanie. Lecz była to grupa ludzi, z którymi arystokracja się nie liczyła. Markiz Mendel chętnie ukrywał swoje pokrewieństwo z młodszym bratem, lecz tym razem nie miał wyjścia. Musiał wyjechać w interesach, a obecność na urodzinach Lucindy i jednocześnie na przyjęciu zaręczynowym przedstawiciela jego rodziny była konieczna. A ponieważ Francis właśnie wrócił z podróży… Ubranie go w odświętne ubrania i wysłanie w swoim zastępstwie nie stanowiło problemu.
– Ależ ja wręcz promieniuję radością, panie. Nie widzisz tego? Serce się raduje, a dusza śpiewa – wycedziła Lucinda, zaciskając mocniej dłoń na posrebrzanym widelcu. Przed nią na talerzu stał nietknięty królik. Mięso z pewnością było przepyszne, ale nie miała ochoty nic jeść. Stan ten utrzymywał się od kilku dni.
– Strasznie cięty język… - mruknął do siebie, zastanawiając się, jak sobie z nim poradzi jego starszy brat. Albert nie przywykł do pyskowania i nieposłuszeństwa.
– Powinnaś jednak coś zjeść. Nie chcesz chyba obrazić ojca.
– On mnie nie obchodzi. A tak w ogóle… Nie jestem w stanie nic przełknąć – drugą część wypowiedziała już szeptem, aby usłyszał ją tylko Francis. Trzydziestolatek spojrzał na nią zamyślony, nagle w jego oczach rozbłysły wesołe ogniki, które odejmowały mu lat. Szeroki uśmiech wpłynął na jego twarz, a Lucinda mimowolnie go odwzajemniła swoją mniejszą wersją. Nie potrafiła tego powstrzymać.
– Mam pomysł! Posłuchasz czegoś pięknego i wróci ci humor. W drodze do domu poznałem świetnego barda. Mój przyjaciel jest naprawdę utalentowany, z pewnością jego muzyka odpędzi twoje smutki. Zaprosiłem go, więc gdzieś powinien tu być. Zaraz go poszukam i poproszę…
Przerwało mu pociągnięcie za rękaw. Dziewczyna spojrzała na mężczyznę błagalnie, kątem oka obserwując ojca, który rozmawiał z zarządcą. W ogóle się nią nie interesował, podobnie jak reszta gości.
– Mogę posłuchać, ale nie tutaj. Wolałabym w swoich komnatach, bo jeśli jego muzyka porusza serca, tak jak mówisz, to nie chcę, aby ktoś inny widział moje łzy.
Francis uśmiechnął się szeroko i złożył żartobliwy ukłon, który sprawił, że kąciki ust dziewczyny nieznacznie drgnęły.
– Więc zaczekaj na nas w salonie, niedługo się zjawimy.

***


Nikt nie zauważył, kiedy nadciągnęły deszczowe chmury. Ciemne obłoki zasłoniły księżyc i gwiazdy, zabierając światu ich srebrzysty blask. Krople wody spadały na ziemię, uderzając w liście drzew, zakłócając nocne życie małych zwierząt, które chowały się w swoich norach. Drapieżniki niezadowolone krążyły nad lasem, pozbawione ofiar i dzisiejszej kolacji. Pioruny i grzmoty skutecznie wystraszyły gości, którzy opuścili dziedziniec, szukając w dworze ciepła i suchego miejsca. Lub kolejnego kieliszka wina.
Lucinda Vermount nie zauważyła żadnej z tych rzeczy. Odkąd Francis przyprowadził swojego przyjaciela, a ten zaczął grać, zupełnie straciła kontakt z rzeczywistością. Nie zarejestrowała nawet momentu, gdy Francis, widząc na jej twarzy spokój i odprężenie, zadowolony wycofał się z pokoju. Nie powinna tu przychodzić, a już na pewno z kimś nieznajomym. Gdyby służba się dowiedziała, rozeszłaby się plotka o jej domniemanej niewierności. Lecz nie to było ważne. Ważny był jej posag, który stał dumnie na środku komnaty. Czerwony, niezwykle unikatowy kryształ, nie wiedziała, skąd go wziął jej ojciec. Z pewnością jego wartość wystarczyłaby, aby kupić całe miasto. A jeszcze ta niezwykłość, którą zdawał się wręcz emanować… Każdy miałby na niego chrapkę.
Jej wątpliwości zniknęły momentalnie, gdy do uszu dopłynęła melodia następnej pieśni. Minstrel przeciągnął palcami po strunach lutni. Diren Notelrac, tak się chyba nazywał. Miał piękny głos, którego brzmienie dosłownie ją hipnotyzowało. Wpadała w trans, zapadając się w swojej podświadomości, zapominając o problemach i niechcianym zamążpójściu. Wszystkie troski odpływały, pojawiał się spokój i dziwna lekkość. Czuła się szczęśliwa.
Uchyliła lekko powieki, przyglądając się grajkowi. Mógł być o osiem lat od niej starszy, blond włosy spięte w niechlujny warkocz opadały na ramię. Nie wyglądał na takiego, który przesiaduje w gospodach i tawernach, a przecież jakoś musiał zarabiać na życie. Wydawał się zbyt delikatny na takie towarzystwo. Skąd u niej taka nagła troska? Przecież był od niej sporo starszy i raczej umiał poradzić sobie w życiu. Najbardziej zapadły jej w pamięć jego oczy. Widziała je tylko przez chwilę, teraz miał je zamknięte, skupiony całkowicie na wykonywanej pieśni. Turkusowy kolor, tak intensywny, że nie mogła oderwać wzroku. Jaśniały jakby wewnętrznym światłem, w ogóle Diren cały wyglądał, jakby coś rozświetlało go od środka. Naprawdę nie pasował do podniszczonych ubrań w kolorze wyblakłeś zieleni, które na sobie nosił.
– Nie chciałbyś zostać dłużej na moim dworze? – spytała cicho, gdy tylko muzyka umilkła. Bard schylił się, chowając lutnię do torby podróżnej i wyjmując skrzypce. W dzisiejszych czasach był to naprawdę drogi instrument. Ciekawe, skąd miał na niego pieniądze?
– Wybacz, pani, lecz cenię sobie to, że podczas mojej pracy mogę zwiedzić cały świat. Chciałbym kontynuować swoją wędrówkę, mam nadzieję, iż nie masz nic przeciwko – rzekł, kłaniając się głęboko. Widząc zainteresowane spojrzenie arystokratki, które spoczęło na instrumencie w jego dłoni, uśmiechnął się. – Dostałem je od pewnego szlachcica, który stwierdził, że grając tylko na lutni, marnuję swój talent.
– Zgadzam się z tym nieznajomym, jesteś niesamowity. Francis chyba naprawdę cieszy się, że cię poznał. Jesteś pewien swojej decyzji? Mógłbyś pozostać tu na jakiś rok, a później ruszyć dalej – zaśmiała się wdzięcznie, humor powrócił, choć nie wiedziała, kiedy to się stało. Czuła równowagę, której od wielu miesięcy nie doświadczyła.
– Dziękuję, pani, choć chyba oboje mnie przeceniacie. Sądzę, że to moje serce bardziej się raduje, mogąc przebywać z kimś takim, jak panicz Mendel. Znajomość z nim przyniosła nieoczekiwane owoce, lecz pozwól, pani, że szczegóły zachowam dla siebie. A moja decyzja pozostaje niezmienna. Marzenia czekają, trzeba tylko za nimi podążyć, a człowiek nie jest nieśmiertelny.
– Schlebiasz Francisowi, pewnie nie zasłużył na takie słowa, lecz nie mnie to oceniać – wstała z fotela i podeszła do okna. Pierwsi goście zaczęli opuszczać już pałac, spiesząc do swoich rodzin i niedokończonych interesów. Niedługo i bard będzie musiał opuścić dwór, aby nikt go nie przyłapał. – Masz rację, ludzie nie są nieśmiertelni. Jakie jest prawdopodobieństwo, że markiz Mendel odejdzie z tego świata, zanim stanę się jego żoną? Niewielkie, a kobiecie nie wypada dopomagać przeznaczeniu.
– Francis pragnął, aby pani na chwilę przestała o tym myśleć. Dlatego tu jestem. Proszę usiąść i posłuchać. Powiadają, że muzyka koi nerwy.
Lucinda opadła na miękkie poduszki, ściskając kieliszek z winem. Trunek ogrzewał ją od środka, powoli odciągając od rzeczywistości. Towarzysząca mu piękna melodia skrzypiec dokończyła dzieła. Zasnęła, nie niepokojona przez ducha zmarłej matki, z dala od niechcianego zamążpójścia i nieszczęśliwego życia. Wokół niej szumiał las, latały motyle, a świat znów był piękny, jak siedem lat temu, zanim pani Vermount opuściła ziemski padół.
Gdy otworzyła oczy, zegar wybił już trzecią rano, a na zamku panowała cisza. Diren zniknął, tak samo jak błogi spokój, który ze sobą przyniósł. Rozejrzała się po pokoju i zamarła, gdy jej wzrok spoczął na pustym piedestale, na którym dotąd spoczywał jej posag. Wielki czerwony kryształ, który przekonał markiza Mendla do przymierza z jej ojcem. Prezent ślubny od panny młodej dla pana młodego – choć to określenie w przypadku Alberta było kpiną.
Podeszła bliżej, wciąż nie dowierzając. Czy to Diren go zabrał? Bard wydawał się delikatny i nietknięty złem tego świata. Czy mógł coś ukraść? Potem przypomniała sobie dziwny błysk w jego oczach, gdy wszedł do komnaty i jego wzrok padał na kryształ.
Ale czy to źle, że straciła posag? Może zaręczyny zostaną odwołane, a ona będzie wolna?
Zwiążemy nasze rodziny, choćby sam diabeł próbował nam przeszkodzić.
Słowa ojca skutecznie znów odebrały jej nadzieję. Nie miała szans, aby uniknąć przeznaczenia. Musi się z nim pogodzić i odnaleźć w nim choć odrobinę szczęścia.
Jej wzrok padł na białą kartkę, wetkniętą pomiędzy podłogę na piedestał. Przykucnęła, wyciągając papier, zapisany pięknymi literami. Do oczu naszły jej łzy, gdy zapoznawała się z tekstem. Przecież nie mogła… A może… Dlaczego ma się zawsze zgadzać z ojcem? Zacisnęła zęby, łzy przestały płynąć. Zrobi to, przeciwstawi mu się. Pokaże, że Lucinda Vermount ma swoje własne zdanie i nie da sobą pomiatać.
Wyszła z komnaty, zatrzaskując drzwi. W płonącym kominku ogień zaczął trawić białą kartkę, czarne litery powoli przestawały istnieć. Lecz słowa na zawsze pozostały jej w pamięci.

Przepraszam, ale musiałem to zrobić. Nigdy tego nie zrozumiesz, ale spróbuj nie chować urazy.
To my kształtujemy przeznaczenie, nadajemy swojemu życiu sens. Gdy będziesz się chować i milczeć, inni zaczną rządzić twoim życiem. Wtedy szczęście ucieka, bo tylko ty wiesz, co sprawia ci radość, wprawia w podziw. Weź los w swoje ręce, ukształtuj go tak, jak chcesz. On cały należy do ciebie i tobie podlega. Nie ma siły, która odebrałaby ci tę umiejętność. Tylko uwierz i rusz odważnie do przodu. Ukształtuj swe przeznaczenie, a nie poddaj się mu.
Bo gdy pragniesz czegoś całym sercem i duszą, to dzieją się cuda. A człowiek jest wolny.


************************************************

 Nie bijcie, a ty, Bianka, schowaj swój młot. Rozdział ma tylko cztery kartki, ale więcej nie dało się napisać. Pewnie większość spodziewała się Gilana i Adriany, ale nie tylko oni są w tym opowiadaniu. A gdy oni uciekają przed kalkarami, to ktoś inny coś knuje. Ktoś wie, kim jest ten pan z rozdziału? Od razu mówię, że Lucinda pojawiła się tylko w tym rozdziale. 
Myślałam, czy nie napisać go dłuższego, dokładając do niego Gilana i Ari, ale stwierdziłam, że jeśli chciałabym ich umieścić w tym rozdziale, to byłby to krótki fragment, o wiele za krótki. A tak, będę mogła napisać następny rozdział cały o nich i większość z was będzie happy. A tak w ogóle, to mam pytanie. Dlaczego tak bardzo nie lubicie Lysandra? Przysięgam, że w porównaniu do Marcusa jest nikim :D Rozdział wstawiam bez sprawdzenia błędów, więc jak jakieś zauważycie, to proszę mnie powiadomić.
Pozdrawiam,
Mentrix
Mia LOG