Lista utworów

06 czerwca 2018

Rozdział XLIII


Przerażająco pusty głos Lysandra sprawił, że ręka sięgająca do karty zamarła w bezruchu. Gilan nie odważył się odwrócić w stronę maga, gdy jego umysł pracował na najwyższych obrotach, wciąż próbując wymyślić jakieś dobre wytłumaczenie. Cokolwiek, co powstrzymałoby czarnoksiężnika przed uśmierceniem go na miejscu. Ostatecznie zdecydował się na zrzucenie winy na zawodową ciekawość i powołanie się na mądrze brzmiące reguły kodeksu zwiadowcy. Był prawie pewien, że nie znajdowała się w nim żadna adnotacja odnośnie obowiązkowego zwiedzenia domu czarodzieja, ale Lysander przecież nie mógł znać zasad Korpusu.
Odwrócił się powoli, gotowy zmierzyć się ze wściekłością gospodarza, ale ten nawet nie spojrzał w jego stronę. Rozgniewane spojrzenie o barwie diamentów było utkwione w miejscami przezroczystej postaci Henrika Salazara von Arrindgena.
Sam duch nie wydawał się być zachwycony obecnością maga, a nazwanie go zdrajcą sprawiło, że zmarszczył gniewnie brwi. Otworzył usta, najwyraźniej chcąc zaprotestować, lecz wciąż nie potrafił porozumieć się z żywymi. Przynajmniej tak sądził Gilan. Po chwili musiał zrewidować swoje poglądy, bo Lysander najwyraźniej ducha słyszał, a nawet dał radę jeszcze bardziej zirytować się jego słowami.
- Nie obchodzi mnie to, co chciałeś. Nie masz wstępu do tej posiadłości. Nie powinno cię w ogóle być na tym świecie. Wracaj natychmiast do zaświatów, albo cię do tego zmuszę.
W odpowiedzi Henrik znów poruszył ustami, gestykulując przy tym żywo. Lecz tym razem Gilan był prawie pewny, że usłyszał jakiś szmer. Może im dłużej przebywałeś w obecności ducha, tym lepiej zaczynałeś go rozumieć? Jeśli tak dalej pójdzie, to może za miesiąc będzie mógł poprosić go o odpowiedzi na swoje pytania. Świat stanął na głowie.
Najwyraźniej przegapił odpowiedź Lysandra, która musiała wyjątkowo zdenerwować założyciela zakonu Asasynów z Czarnej Wieży. Przed chwilą Henrik stał nieopodal niego, a chwilę później pojawił się dosłownie przed czarodziejem, wyciągając ręce w jego kierunku z gniewnym wyrazem twarzy. Zwiadowca był pewny, że przenikną przez ciało maga, dlatego prawie wrzasnął, gdy zacisnęły się na połach jego szaty. Osobiście nie ufał żadnemu z mężczyzn, ale zdrowy rozsądek nakazywał mu trzymanie z żywym Lysandrem niż martwym Henrikiem. Dotąd rycerz nie wydawał się stanowić zagrożenia, ale najwyraźniej stawał się coraz bardziej materialny, a sytuacja się zmieniała. Wyglądało to tak, jakby żywił się energią Lysandra, co nasunęło zwiadowcy niepokojące skojarzenie z wampirami z ludowych legend.
– Było nie czytać tylu książek – mruknął, przemieszczając się profilaktycznie, aby stół z szachami oddzielał go od dwójki mężczyzn. Był zwykłym, prostym zwiadowcą, który z pewnością nie będzie się wtrącał w ich kłótnię. Najchętniej opuściłby pomieszczenie w tempie natychmiastowym, jednak w miejscu, gdzie przedtem było przejście, widział litą skałę.
Właśnie w tym momencie Henrik podniósł Lysandra ponad ziemię, wykorzystując różnicę ich wzrostu. Zwiadowca wiedział, że oddychanie jest utrudnione, gdy zwisasz kilka centymetrów nad podłożem. Może powinien zainterweniować, zanim wściekła zjawa zabije jedynego człowieka, który zdawał się wiedzieć, o co chodzi w tym cyrku?
– Jak śmiesz… - wysyczał Lysander, zatrzymując tym samym Gilana, który rozważał zaatakowanie ducha mieczem. Skoro był w stanie mówić, to na pewno mógł…
Nie zdążył dokończyć myśli, gdy przez jaskinię przebiegł mroźny podmuch wiatru. Powietrze się zmieniło, a on po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł prawdziwy, paraliżujący strach. Dziwna energia krążyła w powietrzu, niosąc ze sobą wspomnienie desperacji, bólu i śmierci oraz powodując całkowite zaćmienie umysłu. Stał w bezruchu, a jedynym, co widział wyraźnie, były oczy Lysandra, jego niezwykle rozszerzone źrenice i ta straszna, wszechobecna pustka. A potem to przestało mieć znaczenie, gdy powietrze zafalowało, a w posadzce jaskini utworzyła się zionąca mrokiem otchłań, która zdawała się zasycać powietrze, utrudniając tym samym oddychanie. Przez chwilę Gilan miał wrażenie, że jest wciągany do środka, jednak to było tylko złudzenie. Przynajmniej w jego wypadku.
Henrik Salazar von Arrindgen krzyknął i tym razem zwiadowca go usłyszał. Kontury sylwetki rycerza zaczęły się zamazywać, jakby był wciągany do mrocznej otchłani. Gilan prawie mu współczuł.
– Nie! Nie możesz mnie tam wysłać! Jeszcze nie! Zrozum… Muszę jeszcze zrobić kilka rzeczy. To naprawdę ważne! – Gilan jeszcze nigdy nie słyszał Henrika tak wyraźnie, jakby duch wkładał całą pozostałą mu energię w słowa, mając nadzieję na wywarcie wpływu na rozmówcy. Lysander stał teraz tuż obok niego, prawie stykali się ciałami, ale jego wzrok pozostał beznamiętny.
– Twój czas w naszym świecie się właśnie skończył. Wreszcie będziesz tam, gdzie powinni był zmarli.
– Nie możesz… Muszę skończyć to, co zacząłem… To naprawdę ważne, a ty nie znasz całej prawdy… Proszę, Lysandrze, nie pozwól, aby twoja nieuzasadniona niechęć do mnie zaważyła na losach świata… - Henrik podjął kolejną próbę przekonania maga i ponownie wyciągnął dłoń. Przeszła przez ciało czerwonowłosego czarodzieja. Głos duch stał się jeszcze bardziej histeryczny.
– Lysandrze, przecież znasz prawdę… Chcieliśmy dla ciebie jak najlepiej. Gdyby nie my, twoje umiejętności zostałyby zmarnowane… Przecież chcesz pokonać Marcusa! Pozwól mi…
– Wystarczająco już zrobiłeś. Obaj zrobiliście – przerwał mu bezbarwnym głosem Lysander,
Henrik upadł na ziemię, próbując powstrzymać przyciąganie. Chwycił wystający z podłoża kamień i zacisnął na nim palce.
– Bez nas byłbyś nikim! Zawdzięczasz nam wszystko…
Brak odpowiedzi. Kamień oderwał się od podłoża, a Henrik stracił punkt zaczepienia i coraz szybciej zbliżał się go otchłani. Podjął ostatnią próbę przekonania maga.
– Daliśmy ci nieśmiertelność!
– Zniszczyliście mi życie – odparł chłodno Lysander, ze spokojem przyglądając się, jak wrzeszczący duch znika z Zaświatach. Gdy tylko pochłonęła go ciemność, otchłań zniknęła, a na jej miejscu pojawiło się kamienne podłoże.
Gilan znów mógł się ruszać, a jego umysł był zdolny do przetwarzania informacji. Odetchnął głośno. Przez chwilę bał się o własne życie. Podniósł wzrok, napotykając spojrzenie pełne pokruszonych diamentów. A już miał nadzieję, że mag o nim zapomniał.
Przełknął ślinę.
– Czy to jest właśnie ten moment, w którym dowiaduję się, że musisz mnie zabić za to, co widziałem i słyszałem?

***

– Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumny.
Henrik westchnął ciężko, odwracając się do rozmówcy. Po zamknięciu wrót do Zaświatów otaczała go ciemność, która teraz powoli się rozpływała, formując rzeczywistość według zachcianek gospodarza. Teraz znajdował się w olbrzymiej bibliotece, pełnej manuskryptów i pergaminów. Jego towarzysz uwielbiał wiedzę. Gdy Henrik, jeszcze za życia, zawsze preferował rozwiązania siłowe z użyciem najróżniejszej broni, ten lubił mawiać, że to  wiedza daje prawdziwą potęgę. I jakość to funkcjonowało, ten przedziwny duet, chociaż nikt nie nazwałby tego przyjaźnią.
– Braliśmy pod uwagę, że Lysander dowie się o moim pobycie na ziemi i go ukróci…
– Dlatego powinieneś uważać, aby go niczym nie zaalarmować. Właściwie, to miałeś się w ogóle go niego nie zbliżać. Włada duszami, więc konfrontacja z nim była czystą głupotą. To takie w twoim stylu.
Henrik zawsze się zastanawiał, jakim sposobem Calaen sprawiał samym swoim głosem, że starszy mężczyzna czuł się jak skarcony uczniak. Może miało to związek z tym, że zawsze podziwiał skrycie jego spokój i opanowanie, tak różne od cechującej go zapaczliwości i wybuchowości?
– Co się stało, to się nie odstanie. Jak bardzo pokrzyżowało nam to plany? – spytał, stając twarzą w twarz z rozmówcą. Blondyn odłożył książkę, którą czytał na blat stołu i podniósł się z fotela, aby stanąć przed Henrikiem. Założyciel zakonu zawsze czuł w takich momentach satysfakcję, gdy mógł spojrzeć na młodszego czarodzieja z góry.
– Jeśli zwiadowca zdoła domyślić się wszystkiego, czego nie zdążyłeś mu przekazać, to nic się nie stało. Wątpię w to, dlatego pozostaje mi mieć nadzieję, że moja część planu przebiega bez zakłóceń.
– Nie możesz tego sprawdzić? – W spojrzeniu o barwie zieleni zabłysła irytacja, gdy Calaen pokręcił głową.
– Bariera odgradzająca świat żywych od Zaświatów mi to uniemożliwia. Wiem tylko, że żyje . Nie mogę nawet sprawdzić, czy posiada zdolności magiczne. To wszystko jest takie kruche…
Calaen miał rację i nawet pełen optymizmu Henrik musiał się z nim zgodzić. Ten plan miał tyle luk, tyle rzeczy mogło pójść nie tak, a na dodatek zawalił sprawę ze zwiadowcą. Chłopak był inteligentny, ale nie miał szans domyślić się prawdy. Nawet Lysander jej nie znał. Ta cała sprawa z mieczem, ukryciem go w ostatniej chwili… Ten cały plan powstał pod wpływem chwili, na inny nie mieli czasu. Ledwo zdołali ukryć miecz i teleportować się z dala od Lysandra.
Kilka minut później pojawił się Marcus i ich zabił.

***

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy Travis Kender zatrzasnął drzwi do swojej chatki i przekręcił klucz. Mieszkał na uboczu, zwykle złodzieje nie zapuszczali się w te rejony, ale księgi znajdujące się w jego domu mogły stanowić dla nich smakowity kąsek. Tomy były niezwykle drogie bez wzglądu na treści, jakie zawierały. Zapisanie wszystkich stron zabierało kilka lat, więc teoretycznie stać na nie było tylko bogatych arystokratów. Jednak stare, nudne egzemplarze można było czasem nabyć na pchlim targu, jeśli wiedziało się, gdzie szukać. W czasach swej młodości Travis zwiedził wiele miast, poszukując ksiąg zawierających spisy leczniczych ziół i przepisy na maści. Mieszkańcy okolicznych wiosek nazywali go czarodziejem, a on nie zaprzeczał. Nie miał w sobie co prawda nawet odrobiny magii, ale czy leczenie chorych, odsuwanie od nich śmierci nie było mocą? Był niezwykle utalentowanym uzdrowicielem, a im starszy i bardziej doświadczony był, tym większym poważaniem cieszył się wśród społeczności lokalnej. Miał szczęście, że zamieszkiwał Galię, gdzie oficjalnie nikt nie słyszał o istnieniu magii, co jednak nie powstrzymywało ludzi od korzystania z pomocy uzdrowicieli. Żaden z takich lekarzy nie zamierzał uświadamiać klientów, że zdrowie zawdzięczają nie jego mocy, a sile leczniczych ziół. Podobno na dalekim południu ludzie niesamowicie bali się przejawów jakichkolwiek nadprzyrodzonych mocy, a każdego podejrzanego o praktykowanie sztuki magicznej palili na stosie lub skracali o głowę.
Westchnął z dezaprobatą, schylając się po rosnącą pod drzewem arnikę górską. Kto by pomyślał, że taka mała roślinka miała tak wiele zastosowań. Idealnie nadawała się na okłady po oparzeniach, powstrzymywała psucie się zębów i wszelkie bóle. A za wszystkie jej osiągnięcie dziękowano Travisowi. Uzdrowiciel czasem czuł się z tym źle, ale z czegoś musiał żyć, tym bardziej, że starość stawała się coraz bardziej dokuczliwa, więc powinien zacząć oszczędzać na moment, gdy już nie będzie mógł ważyć wywarów.
Godzinę później wracał z całym naręczem leczniczych ziół w wiklinowym koszu, a słońce skryło się już za horyzontem. Mężczyzna przyspieszył kroku, gdy z daleka dostrzegł zarys ludzkiej sylwetki siedzącej na schodach do jego chatki. Czyżby pod jego nieobecność ktoś potrzebował pomocy? Ludzie z wioski wiedzieli, kiedy wychodził, aby uzupełnić zapasy ziół.
– Jak mogę pomóc, młodzieńcze?! – zawołał z daleka, rozpoznawszy płeć przybysza. Mężczyzna wstał płynnie ze schodów, czekając na uzdrowiciela. Travis odetchnął z ulgą. Skoro był w stanie bez problemu stać, to raczej nie umrze mu na rękach. Nienawidził, gdy ludzie przyprowadzali do niego swoich bliskich, a on mógł tylko rozłożyć ręce, w duchu złorzecząc na nich, że zignorowali pierwsze symptomy choroby. Nie był cudotwórcą.
– Dobry wieczór, panie Kender – przywitał się przybysz z dziwnym akcentem, gdy staruszek podszedł bliżej.
– Miło coś takiego usłyszeć. Zwykle moi klienci ograniczają się do: „Panie czarodzieju, ratuj!”. Czy coś ci dolega, młodzieńcze? – ponowił pytanie, lustrując swojego gościa wzrokiem. Młody mężczyzna wyglądał na całkowicie sprawnego. Travis zaryzykowałby stwierdzenie, że był okazem zdrowia. Właściwie sprawiał wrażenie pozbawionego problemów, jeśli wierzyć pogodnemu spojrzeniu niebieskich oczu.
– Nazwanie pana czarodziejem, panie Kender, byłoby nadinterpretacją.
– Święta racja, ale co ja poradzę, że ludzie myślą, że potrafię zdziałać cuda. Wejdźmy do środka, wieczór robi się coraz zimniejszy – zaproponował Travis, otwierając przed gościem drzwi chaty. Gdy tylko znaleźli się w środku, ruszył do kominka, chcąc rozpalić ogień, aby ogrzać izbę. Jako starszy człowiek musiał uważać na niskie temperatury. Kto się zajmie rannymi, gdy sam uzdrowiciel zachoruje?
Chwycił ze stołu krzesiwo i podreptał do paleniska. Przykucnął obok, ale nie zdążył uderzyć jednym kamieniem o drugi, gdy nagle wśród drewna pojawił się mały płomień, który szybko się rozprzestrzenił, pochłaniając małe gałązki. Uzdrowiciel zamrugał i powoli odwrócił się do swojego niezwykłego gościa.
– Tak myślałem, że naprawdę istniejecie – oznajmił z szerokim, pozbawionym już kilku zębów uśmiechem. Ludzie nazywali go czarodziejem. Podczas swoich wędrownego spotykał kuglarzy i szarlatanów śmiejących nazywać się magami. Byli podstępnymi naciągaczami, którzy używali swoich sztuczek, wmawiając głupcom, że to magia. Jednak Travis wierzył, był nawet głęboko przekonany, że prawdziwi czarodzieje istnieją, lecz z powodzeniem udają zwykłych ludzi lub zaszywają się w swoich domostwach, niezainteresowani losem świata. Gdyby się ujawnili… Sama myśl o kilku magach towarzyszących wojsku podczas wojny była przerażająca. Zniszczenia prawdopodobnie mogłyby być parokrotnie większe.
– Nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz – odparł młodzieniec, siadając na jednym z drewnianych krzeseł. Jednak jego uśmiech mówił sam za siebie. Obaj wiedzieli, ale żaden z nich nie powie tego głośno. Właściwie Travis mógłby go uznać za kolejnego oszusta. Niejednokrotnie widział podobne sztuczki z rozpalaniem ogniska, ale jego pewność nie opierała się na samym fakcie rozpalenia płomienia. Czuł to. Czuł tą dziwaczna, a jednocześnie przyjazna energię, która przez moment tańczyła wokół paleniska. I dałby sobie głowę uciąć, że to właśnie była poszukiwana przez wszystkich magia.
– Jak wolisz. Co cię tutaj sprowadza, chłopcze?
Travisowi nie umknęło zirytowane zaciśnięcie warg z powodu tego, jak go nazwał. Nie przejmował się tym. Mag czy nie, był od niego dużo straszy i bardziej doświadczony.
– Potrzebuję czegoś, co posiadasz.
Travis łypnął na niego okiem, sięgając po rondel z wodą. W tym momencie jego priorytetem była ciepła herbata.
– Ludzie zwykle czegoś potrzebują.
– Według pewnych źródeł posiadasz kamień. Dla ludzi jest bezużyteczny, ale dla mojego przyjaciela ma niezwykłą wartość.
Travis wiedział, o jaki kamień chodzi. Mały, zielony, ze srebrnym połyskiem. Nie należał do kamieni szlachetnych, nie miał żadnej wartości, ale z jakiegoś powodu ani jego dziad, ani ojciec, ani on sam do nie wyrzucili. I jakoś nie miał ochoty się z nim teraz rozstawać. Nie miał co prawda dzieci, którym by go przekazał, ale jednak…
– Proszę. To ważne.
Mało ludzi prosiło, a jeszcze mniej robiło to szczerze. Był prawie pewien, że usłyszenie tego słowa z ust maga, który mógł prawie wszystko wziąć siłą, graniczyło z niemożliwością. Uzdrowiciel widział jednak szczerość w tym dziwnie świecącym spojrzeniu o barwie nieba. Jakby wewnątrz głowy młodzieńca płonęło miniaturowe słońce, a jego promienie przenikały do tego świata.
– Zapłacę.
– Dla twojego przyjaciela? – spytał, ignorując wcześniejszą ofertę. Jego ręka pomknęła do malutkiego mieszka przywiązanego do pasa spodni. Traktował ten kamień jako szczęśliwy amulet, przyzwyczaił się do tego prawie niewyczuwalnego ciężaru przy biodrze.
– Tak. Zebrałem już wszystkie, ten jest ostatni…
– Prezent? – przerwał mu, zaciskając pięść na mieszku.
– Można tak powiedzieć. Właściwie to chyba będzie miał urodziny, choć nigdy nie chciał mi podać dokładnej daty… - Mag zaśmiał się zakłopotany przeczesując palcami potargane czarne włosy.
Travis podniósł się z krzesła, wyjmując kamień z woreczka. Podszedł do mężczyzny i zawahał się na chwilę. Nie trwało to długo. Właściwe to i tak nie miał komu go dać, a ten młodzieniec go potrzebował, wiec…
– Jest dla mnie ważny – podkreślił, chwytając rękę gościa, wkładając w nią kamień i zaciskając na nim jego palce. Nie puścił, tylko trzymał ją w swoich pomarszczonych dłoniach, wpatrując się uważnie w oczy czarodzieja.
– Wiem. Trafi w dobre ręce. – Mag nie spuścił wzroku, wytrzymując spojrzenie doświadczonego człowieka. Drugą ręką sięgnął do torby podróżnej, wyciągając z niej sakiewkę z pieniędzmi.
Staruszek prychną z dezaprobatą, gdy to zobaczył.
– Schowaj te pieniądze, chłopcze. Z wiekiem nauczysz się, że nie tylko one się liczą. Są ważniejsze rzeczy. Na przykład doświadczenie.
– Czego chcesz w zamian?
– Pokaż mi magię, chłopcze. Prawdziwą magię. Pozwól staremu człowiekowi, nazywanemu przez wielu czarodziejem, zobaczyć choć pod koniec życia tą prawdziwą moc, z którą można kształtować świat.
Mag uśmiechnął się i wyciągnął ręce, aby dotknąć głowy Travisa. A potem uzdrowiciel zobaczył świat. W tej jednej, krótkiej chwili przemierzył wszystkie krainy, pełne barw i radości, ominął z dala ciemność, widział magię krążącą w przyrodzie, kształtującą nowe życie, tańczące wokół siebie żywioły, życie i śmierć jako naturalne następstwo rzeczy, a wszystko w pięknej harmonii, słysząc pieśń świata, który żyje i nieustannie się zmienia.
Powróciwszy umysłem do swojej małej i ciemnej izdebki, czuł się skołowany. Przechodził obojętniej obok tak wielu fascynujących rzeczy, szukał magii, a ona tkwiła tuż obok niego, towarzyszyła mu na każdym kroku, była wszędzie, także w roślinach, którymi uzdrawiał chorych. Był ślepcem, choć nie tak wielkim jak reszta społeczeństwa. Magowie nie byli nadprzyrodzonymi istotami. Byli ludźmi, którzy w przeciwieństwie do innych potrafili dostrzec magię i ją wykorzystać. Był pewien, że to wszystko było bardziej skomplikowane, ale takie były podstawy.
– Dziękuję – wyszeptał, puszczając wreszcie rękę czarodzieja. Młodzieniec schował kamień do jednej z wielu kieszeni w swojej szacie i spojrzał na niego z niepokojem.
– Wszystko w porządku? Mogłem przesadzić…
– Nie… Jest dobrze. Po prostu nie mogę wyjść z podziwu nad tym, jakimi ludzie są głupcami i ignorantami. Chociaż to chyba dobrze, bo gdyby każdy mógł używać magii, świat mógłby chylić się ku upadkowi.
Dziwny wyraz twarzy maga podpowiedział Travisowi, że świat może nie być tak bezpieczny, jak mu się zdaje. Postanowił nie drążyć.
– Chcesz trochę herbaty? – zaoferował, gdy woda w kociołku zaczęła bulgotać. Mężczyzna pokręcił przecząco głową.
– Muszę już iść. Jeszcze raz dziękuję.
– Nie ma za co dziękować. – Uzdrowiciel pokręcił głową. – Dobrze wiem, że mogłeś zabrać kamień, a ja bym sienie zorientował. Miło z twojej strony, że zdecydowałeś się poprosić.
– Według książek to podstawowe zasady kultury.
Popijając rumianek przyglądał się, jak mężczyzna podnosi torbę podróżną i kieruje się do drzwi. Zatrzymał się na chwilę.
– Nie sądzę, żebyś wiedział, ale i tak spytam. Znasz sposób na nieśmiertelność?
Travis zadrżał, wyczuwając dziwną energie w powietrzu. Pełną desperacji, jakby nieśmiertelność była celem życia tego człowieka.
– Nie znam, ale radzę się zastanowić, czy naprawdę tego pragniesz.
Niebieskie spojrzenie pełne braku zrozumienia.
– Jesteś młody, więc to może ci się wydawać czymś cudownym, ale jako doświadczony człowiek muszę ci powiedzieć, że nieśmiertelność nie jest dobrą rzeczą. Nie wiem, czy masz rodzinę, przyjaciół, ale oglądanie, jak bliscy odchodzą jest najgorszym momentem w życiu. Sądzę, że każdy posiada jakiś limit śmierci ukochanych, które może przetrwać. Możesz żyć wiecznie, możesz nawiązywać nowe znajomości, znaleźć kolejną miłość, ale oni znów odejdą. I nawet jeśli będziesz to robić w nieskończoność, to na koniec i tak zostaniesz sam, samotny, opuszczony przez wszystkich, ze złamanym serce. Zastanów się czy warto. O ile, oczywiście, przepis na nieśmiertelność istnieje – zakończył niepewnie, ale nie dostał odpowiedzi.
Czarodziej jeszcze przez chwilę stał z ręką na klamce, ale wreszcie otworzył drzwi. Zanim za nimi zniknął, skinął mu po raz ostatni głową. Staruszek odpowiedział uśmiechem.
Mag zszedł z drewnianych schodków i ruszył przez polanę, na której stała chatka uzdrowiciela. Ściemniło się, a na niebie zaczęły być widoczne pierwsze gwiazdy. Nie zdążył zniknąć w lesie, gdy zatrzymał go znajomy głos.
– Dwadzieścia sakiewek pełnych złota za przyniesienie Marcusowi wszystkich kamieni. Do tego sto sakiewek za przyprowadzenie przyjaciela Lysandra żywego lub martwego. Przykro mi, magu. Uwielbiam cię, Alaricu, ale pieniądze kocham ponad wszystko. Nie bierz tego do siebie.
– Ależ nie ma sprawy, Akarianie. Czułbym się wręcz nieswojo, gdybyś wolał mnie od pieniędzy.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Bardzo, bardzo przepraszam. Maturę pisałam miesiąc temu i nie mam nic na usprawiedliwienie. Po prostu się leniłam i mi się nie chciało. Ale już wróciłam i znów mam ochotę pisać. Właściwie to najchętniej uczyniłabym Alarica głównym bohaterem, bo najłatwiej mi się o nim pisze, ale wtedy biedny Gilan umarłby z żalu. Przecież ktoś tak genialny nie może być drugoplanowy. Dlatego chcę wrócić do niego w następnym rozdziale i co nieco wyjaśnić. Tak sobie myślę, że najwyższy czas, aby nasz zwiadowca zaczął ogarniać sytuację, bo na razie to nic nie wie.
Rozdział jak zwykle wrzucony z marszu, więc pewnie mnóstwo literówek, jak zauważycie, to dajcie znać.
Pozdrawiam, przepraszam i proszę o komentarze, bo chciałabym wiedzieć, ile osób to czyta. I jeszcze ankieta - czy wy możecie ustawić na swoich blogach ten dodatek? Bo mi jakby zniknął.
Mentrix
Mia LOG