Krzyk. Pełen bólu, przerażenia i zdziwienia.
Nie tego się spodziewali Assasyni z Czarnej Wieży w dniu swojego święta. Broń
leżała na oddalonym o kilometr ołtarzu poświęconym bogini wojny, cała skąpana w
świetle księżyca. Nikt z Zakonu nie spodziewał się napaści w tę piękną noc.
Mała, czarnowłosa dziewczynka z przerażeniem
obserwowała, jak przyjaciel jej rodziców pada na ziemię bez życia. W jego
plecach tkwiła genoweńska strzała. Nim zdążyła się zorientować skąd nadleciała,
została popchnięta przez starszego brata na ziemię. Ze strachem i
niezrozumieniem spojrzała w niebieskie oczy chłopaka. Nie pojmowała tego, że
ktoś ich zaatakował. Wiele razy obserwowała jak ćwiczą jej rodzice i
przyjaciele. Nie miała wątpliwości, że byli najlepsi. Więc kto ośmieliłby się
ich zaatakować. I to trak zdradziecko, w noc gdy wszyscy assasyni byli
bezbronni?
- Leż tu, nie ruszaj się – mruknął chłopak do siostry i zgrabnie
podniósł się z ziemi. Zamierzał pobiec do Wieży, gdzie znajdowała się zapasowa
broń. Inni członkowie Zakonu wpadli na podobny pomysł. Zanim jednak zdołał
zrobić jeden krok za rękę złapała go mała rączka. Westchnął ciężko. W tej
chwili liczyła się każda sekunda.
- Ari, za chwilę wrócę. Muszę tylko pomóc rodzicom pokonać tych panów,
którzy nas zaatakowali. Nic mi nie będzie.
- Obiecujesz? - w zielonych oczach pięciolatki lśniły łzy.
- Obiecuję.
Nie dotrzymał przyrzeczenia. Dziewczynka
dziesięć minut później zauważyła jego ciało, leżące w bezruchu, a nad nim
mężczyznę w purpurowej pelerynie. Trzymał on sztylet, z którego skapywała krew.
Dziecko zamknęło przerażone oczy. Nie zobaczyło, jak zrozpaczony ojciec atakuje
mieczem nieznajomego i go zabija, a później pada na ziemię pod ciosami
następnych trzech, którzy niespodziewanie pojawili się na polanie. Słyszała
tylko krzyki, dźwięk zderzających się ostrzy, zmierzających do celu strzał.
- Ari! Ari! Gdzie jesteś?! - nawoływanie przyjaciółki cudem doszło do
uszu pięciolatki. Lili przedarła się obok walczących i przykucnęła przy niej. -
Chodź, musimy uciekać!
Od strony stajni zaczynał nadlatywać dym.
Brzeg dachu został podpalony. Z wnętrza dobiegło przerażone rżenie. Lili
złapała dziewczynkę za rękę i zaczęła ciągnąć w stronę lasu. Ta nie zdawała
sobie za bardzo sprawy gdzie idzie. Ważne było, że ma przy sobie starszą
przyjaciółkę.
- Tutaj jesteś! Nic Ci nie jest? - z głębi dymu rozległ się głos matki
Ari. Kobieta była poobijana, z ramienia sterczała strzałą, a oczy były pełne
łez. Niedawno zauważyła ciała męża i syna. Dziękowała Bogu, że przynajmniej
córka żyje. Musiała coś zrobić.
- Chodź, kochanie. Musisz coś zrobić. Coś bardzo ważnego dla mamusi –
powiedziała rozglądając się uważnie dookoła. Gdzieniegdzie widziała sylwetki
walczących towarzyszy.
- Ale ciociu! Ja ją zabiorę w bezpieczne miejsce! - krzyknęła Lili.
- Nigdzie nie jest bezpiecznie, Lili. Uciekaj. Ari do ciebie dołączy –
kobieta zaczęła iść szybko w stronę stajni. Myślała, że jej córka będzie trochę
starsza, gdy przekaże jej to brzemię, ale nie było wyboru. Matka wiedziała, że
tego nie przeżyje. Musiała jednak spróbować uratować córkę i ich największą
tajemnicę.
Nagle powietrze rozdarł dziewczęcy krzyk.
- Lili! - wrzasnęła Ari, chcąc pobiec na pomoc swojej przyjaciółce.
Jednak matka mocno trzymała ją za rękę.
- Nie pomożesz jej. Przykro mi, skarbie – powiedziała ze współczuciem,
biegnąc w stronę stojącego w ogniu budynku. Z trudem otworzyła wielkie drwi.
Zakaszlała, gdy zaatakowała ją chmura gryzącego dymu. Rana w ramieniu paliła.
Jeszcze trochę wysiłku i znów spotka się ze swoim mężem i synem. Szybko
podeszła do czarnego konia, ciągnąc za sobą oszołomioną córkę. Wierzchowiec był
osiodłany, wystarczyło na niego wsiąść. Poczuła, że dziewczynka wyrywa się jej.
Mała szybko pobiegła w głąb stodoły, ledwo co omijając spadającą deskę. Zanim
kobieta zdążyła się ruszyć, tamta wróciła niosąc małe zawiniątko. Matka
uśmiechnęła się mimowolnie, widząc pyszczek młodego tygrysa i pisklę sokoła.
- Hop la! - sapnęła, sadzając córkę w siodle. - Pamiętaj czego Cię
uczyliśmy. I chroń naszej tajemnicy, nawet za cenę życia.
- Jakiej tajemnicy, mamo? - dziewczynka miała wrażenie, że matka
zamierza ją zostawić.
- Te wszystkie bajki, historie, które ci z babcią opowiadałyśmy,
pamiętasz? Te wierszyki, których musiałaś się nauczyć? - dziecko kiwnęło głową.
- To wszystko prawda. To tego bronimy. I to jest nasza tajemnica.
Drzwi stodoły wypadły z zawiasów i stanął w
nich zabójca. Ostrze sztyletu kobiety błysnęło w powietrzu i po chwili
mężczyzna padł z cichym jękiem na ziemię.
- Cazador, zabierz ją stąd! - krzyknęła, uderzając zwierzę w zad. Koń
ruszył od razu galopem. Kobieta przez jakiś czas biegła, ale zostawała w tyle.
- Kocham Cię, skarbie – szepnęła do córki i odwróciła się, aby stawić
czoła wyłaniającym się z lasu postaciom. Dziewczynka, zanim zniknęła w gęstym
lesie, zdołała zobaczyć jak sześć strzał z kuszy wbija się w pierś kobiety.
- Mamooooooooo!
***
- Mamo! - cichy krzyk wyrwał się
z gardła Adriany. Przerażona poderwała się z łóżka, oddychając ciężko. Po
policzkach spływały jej łzy.
- To sen, tylko sen... - wyjąkała
oddychając z trudem. To był sen, ale przedstawiał prawdę. Prawdę sprzed
osiemnastu lat. Sen powracał co jakiś czas, dręcząc ją przez następne noce. W
końcu odpuszczał, jakby stwierdzając, że dziewczynie należy się trochę
odpoczynku od koszmarów. Jednak zawsze wracał. Próbowała licznych ziół i
specyfików od wędrownych uzdrowicieli, ale żadne nie dawały pożądanego efektu.
Ostatnio sen pojawiał się z dłuższymi przerwami, lecz dręczył ją przez następny
miesiąc. Oznaczało to nieprzespane noce i obniżenie czujności oraz sprawności.
Będzie też w końcu musiała to wytłumaczyć Gilanowi. Nie sądziła, że zignoruje
on jej krzyki każdej nocy.
Zmęczona
przetarła oczy i odrzuciła kołdrę na bok. Skrzywiła się z niesmakiem,
wygładzając koszulę. Konie zabrały wszystkie rzeczy. Łącznie z ubraniami jej i
zwiadowcy. Trudno, musiała przetrwać dwa dni bez zmiany garderoby.
Suchość w
gardle dawała o sobie znać. Szybko włożyła buty i zarzuciła płaszcz na plecy.
Na dole w jadalni z pewnością było zimo, a podłoga aż się lepiła od wylanego
piwa. Nieważne ile razy ją myto.
Adriana zatrzymała się obok
pokoju zwiadowcy, nasłuchując. Odpowiedziała jej cisza. Dobrze, w takim razie
jej krzyk nikogo nie obudził. Gilan miał najbardziej czuły słuch prawdopodobnie
ze wszystkich gości, więc to jego obawiała się zbudzić. Na pewno nie dałby jej
spokoju, aż nie powiedziałaby mu wszystkiego. Na to nie miała zamiaru pozwolić.
Zeszła po
skrzypiących schodach, starając się nie robić hałasu. Na półpiętrze znajdowały
się kolejne pokoje, w tym pokój barmanki. Tam z pewnością nie było cicho. Zza
drewna dochodził pomruki, pojękiwania i krzyki. Zabójczyni uśmiechnęła się
złośliwie. Widocznie dziewczyna znalazła sobie partnera, po tym jak nie udało
jej się z Gilanem.
W sali głównej
panowała cisza. Czarnowłosa skierowała swe kroki w stronę kuchni. Zamierzała
wziąć szklankę wody, wrócić do pokoju i spróbować się przespać. Rozejrzała się
po kuchni. Wszystkie naczynia zostały umyte i schowane do szafek. Dziewczyna
zaczęła myszkować w półkach, aż na samym dole znalazła tą z szklankami. Właśnie
wzięła jedną i podnosiła się z podłogi, gdy w oknie zamajaczył się jakiś cień.
Zabójczyni padła na podłogę, w
ostatniej chwili ratując szklankę przed niechybną śmiercią. Zmarła w
oczekiwaniu. Miała przy sobie kilka noży, a w razie ostateczności zawsze mogła
skorzystać z patelni. Ukryta między szafkami, obserwowała czujnie okno, w
oczekiwaniu, aż zagrożenie się pokaże. Po chwili odetchnęła z ulgą, gdy za
szybą zamajaczył się pysk czarnego tygrysa. Wstała i podeszłą od okna.
Otworzyła je i z przyjemnością odetchnęła świeżym powietrzem, które napłynęła
do wnętrza gospody. Spojrzała na Sombrę i ponownie zamarła. Oczy zwierzęcia
wyrażały ostrzeżenie. Nadchodziło niebezpieczeństwo. Rozległ się krzyk sokoła i
Tristan wylądował jej na ramieniu. W dziobie coś trzymał. Jakiś skrawek
materiału. Położył go na ręce Adriany, natychmiastowo wzbijając się w niebo.
Sombra zamruczała niepokojąco i popędziła w kierunku skraju lasu.
Niebezpieczeństwo nadchodziło, a zwierzęta uciekały, tak jak je tego nauczyła
kilka lat temu. Dziewczyna spojrzała na kawałek materiału w dłoni. Nie musiała
zapalać świecy. W świetle księżyca kolor tkaniny był doskonale widoczny.
Purpurowy.
Zabójczyni
zaklęła i rzuciła się po schodach na górę, w kierunku sypialni.
***
- Wstawaj, jeśli życie ci miłe –
ze spokojnego snu wyrwał Gilana głos zabójczyni. Syczała mu ponaglająco do
ucha, co chwila spoglądając nerwowo na drzwi. Zwiadowca w ułamku sekundy ocknął
się z sennego odrętwienia.
- Co się stało? - spytał z
pozornym spokojem, nakładając buty.
- Genoweńczycy. Chyba kierują się
do tej gospody. Musimy zwiewać. Zabieraj wszystkie rzeczy, nic nie zostawiaj.
Nie mogą się zorientować, że tu byliśmy.
- Wiem, co robić w takiej
sytuacji.
- Pośpiesz się. Idę po swoje
rzeczy. Zaraz wracam.
Chłopak z
westchnieniem podniósł się z łóżka, pakując wszystkie rzeczy. Usłyszał jak na
dole trzaskają drwi i jakieś krzyki. Z tupotu stóp osób, które wchodziły na
piętro, zorientował się, że jest ich co najmniej dwudziestu pięciu. Właśnie
zastanawiał się gdzie jest Adriana i czy nie uciec samemu, gdy drzwi się
otworzyły i dziewczyna wślizgnęła się do środka.
- Co tak długo?
- Nie marudź. Dorwali barmankę,
raczej tego nie przeżyje. Teraz sprawdzają pierwsze piętro. Rusz się,
wychodzimy oknem.
Gilan
posłusznie zarzucił na siebie płaszcz i ruszył w stronę okna. Na jego twarzy
błąkał się dziwny uśmiech. Otworzył okno, wszedł na parapet i po chwili
zniknął. Adriana rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu śladów ich niedawnego
pobytu w tym miejscu. Nic nie zauważyła. Zadowolona skierowała się w stronę
okna. Krzyki barmanki przed chwilą ucichły, podobnie jak wrzaski pozostałych
gości zamieszkujących pierwsze piętro. Pewnie już nie żyli. W tym momencie
Genoweńczycy wchodzili po schodach, aby sprawdzić ostatnie pokoje.
- Idziesz, czy mam wysłać
zaproszenie? - głos zwiadowcy był ledwo słyszalny. Adriana stanęła na parapecie
i wychyliła się ostrożnie i złapała się rynny. Sapnęła cicho i podciągnęła się
do góry. Gilan złapał jej rękę i pomógł wejść na dach. Znalazła oparcie dla nóg
i przykucnęła. Teraz musiała tylko zamknąć okno co nie było takie łatwe.
Usłyszała, że drzwi do pokoju otwierają się. Już za późno. Zacisnęła ręce i
pięści. Wystarczy, że Genoweńczycy zauważą otwarte okno, wyjrzą przez nie i
spojrzą w górę. Z pewnością zauważą zbiegów.
- Uspokój się, pomyślą, że
zeskoczyliśmy na ziemię i uciekliśmy do lasu. Nie będą nas tu szukać.
Poczekajmy.
Dziewczyna
kiwnęła głową, jednak zapobiegawczo sięgnęła po sztylet. Ludzie mają to do
siebie, że nie zawsze działają zgodnie z oczekiwaniami innych.
- Skąd ta pewność? - syknęła.
- Dziewięciu na dziesięciu ludzi
dostrzega tylko to, co spodziewa się ujrzeć. Wątpię, aby sądzili, że czekamy na
dachu.
- Skąd takie mądrości? Nie
wyglądasz na aż tak inteligentnego.
- Halt. On...
Zamilkł,
uważnie nasłuchując. Genoweńczycy zaczynali przeszukiwać pokój. Zanim zauważą
przymknięte okno, minie...
- Patrz! Uciekli oknem! - rozległ
się pełen złości głos.
- Myślisz, że zeskoczyli z
drugiego piętra? - ten z kolei był znudzony. Mężczyzna nie widział sensu w ściganiu
po całym kraju dwójki ludzi.
- Zwiadowca i assasyn? Tak. A
teraz rusz się, głupku. Pewnie zwiali do lasu, musimy powiedzieć przełożonemu.
- Po co my ich w ogóle ścigamy?
Nie wiemy co takiego zrobili. Nie podoba mi się to.
- Merde! Nicholas, tobie nie
podoba się nic, co wymaga wysiłku fizycznego. Ja doprawdy nie wiem jak zostałeś
płatnym zabójcą....
Głosy cichły,
w miarę jak para schodziła po schodach. Adriana wypuściła powietrze. Nawet nie
zdawała sobie sprawy, że wstrzymała oddech. Z jednej strony miała ochotę
pozabijać kilku Genoweńczyków, ale mieli przewagę liczebną. Tylko to ją
powstrzymywało.
- Czekamy, aż ruszą nas szukać do
lasu i zwiewamy. Nie będziemy tu czekać. Los i tak był już dla nas łaskawy –
przylgnęła do dachu, gdy dokładnie pod nimi pojawiła się grupa zabójców.
Dziewczyna dobrze oceniła ich liczbę. Było ich dwudziestu pięciu. Czarnowłosy
mężczyzna powiedział coś, ręką wskazując las. Pozostali kiwnęli potwierdzająca
głową i posłusznie ruszyli w tamtą stronę. W świetle księżyca mignął błysk
sztyletów, trzymanych w dłoniach. Trzech z nich wyciągnęło kusze. Genoweńczycy
byli tak doświadczeni, że potrafili trafić w ofiarę nawet po ciemku. Świecący
jasno księżyc był ich przyjacielem. Za podwładnymi na koniu podążył dowódca.
Nie zagłębiał się jednak w gąszcz roślin, tylko ruszył kłusem piaszczystą,
ledwo widoczną ścieżką, prowadzącą w głąb lasu. Trzymał kuszę. Po chwili
zniknął w ciemności.
Adriana
podniosła się z dachu i wciąż pochylona przeszła na drugą stronę budynku.
Przykucnęła znowu i oceniła odległość od ziemi. Jakieś dziesięć metrów.
Wystarczająco, aby złamać sobie kręgosłup, jeśli źle skoczysz. Musiała poszukać
innego zejścia, nie chciała ryzykować. Odwróciła się, żeby zobaczyć co robi
zwiadowca i prawie krzyknęła ze strachu. Stał tuż za nią, a ona nie słyszała
kiedy się zbliżył. Powinna bardziej uważać, nie byli przyjaciółmi. Jeśli
zdecyduje, że bardzie mu się to opłaca, zabije ją bez wahania. Jednak miał dużo
okazji i dotąd tego nie zrobił. Ale ostrożności nigdy nie za wiele. To, że Gilan
potrafił się do niej zbliżyć nie wydając żadnego dźwięku, graniczyło z cudem.
Ludzie powiadali, że zwiadowcy używają czarnej magii i dzięki niej rozpływają
się w ciemności, ale zabójczyni wiedziała, że to nie prawda. Z czym jak z czym,
ale z magią miała kilka razy do czynienia i umiała ją rozpoznać. Członkowie
Korpusu po prostu wykorzystywali swój talent. Zresztą bardzo niepokojący
talent. Dzięki niemu byliby świetnymi płatnymi zabójcami.
- Za wysoko, lepiej nie
ryzykować, że złamiemy kręgosłup. Zaczęlibyśmy się wtedy wydzierać i
ściągnęlibyśmy tu Genoweńczyków.
W odpowiedzi
Gilan popatrzył na nią z politowaniem. Jak na zabójcę była zbyt ostrożna. Na
początku ich znajomości zachowywała się inaczej. A teraz jakby obowiązek
utrzymania przy życiu nie jednej a dwóch osób zmieniał ją. Na gorsze. Taka
chwila zawahania mogła kosztować ich życie. Stojąc na krawędzi dachu byli
doskonale widoczni, jeśli jakiś Genoweńczyk wróciłby wcześniej z pościgu.
- Co się tak patrzysz, zwiadowco?
Widzisz jakieś inne rozwiązanie? - spytała sarkastycznie.
- Tak – krótka odpowiedź. Nic
więcej, lecz wystarczyło, żeby Adriana zorientowała się, co zamierza zrobić
chłopak.
- Gilan, ani mi się waż...
Za późno. Z
ust dziewczyny wyrwał się cuchy okrzyk przerażenia, gdy zwiadowca bez słowa skoczył
w dół. Wbrew sobie przejęła się tym, że chłopak może zginąć. Ale tak się nie
stało.
Zwinnie
wylądował na ugiętych nogach z łukiem nad głową, aby zapobiec jego złamaniu.
Podniósł głowę i spojrzał na dziewczynę z szerokim uśmiechem na twarzy. Wykonał
kilka szybkich gestów. Przekaz był jasny: ,,Skaczesz? Jeśli się boisz to Cię
złapię”.
Niedoczekanie
jego. Jeśli jakiś chłopiec z arystokratycznej rodziny dał radę, to dlaczego
ona, pochodząca z wieloletniej rodziny assasynów, nie byłaby w stanie? Adriana
cofnęła się o krok od krawędzi, rozpędziła i skoczyła w dziesięciometrową
przepaść.
Prawdopodobnie
powinna bardziej ugiąć nogi w kolanach, aby zamortyzować upadek. Gdy jej stopy
dotknęły ziemi, przeszył ją dotkliwy ból. Zasłoniła usta ręką, aby nie
krzyknąć. Głupia duma.
- Aż tak trudno było mi pozwolić,
żebym Cię złapał? - spytał Gilan podchodząc i z niepokojem wpatrując się w
dziewczynę. Jeśli noga została choćby skręcona i tak utrudniałaby poruszanie
się po lesie. Musieli się stąd jak najszybciej oddalić.
Adriana
ostrożnie przerzuciła ciężar ciała na bolącą nogę.
- Cholera! - zaklęła cicho, ledwo
utrzymując równowagę.
- Skręciłaś ją?
- Nie, przynajmniej tak mi się
wydaje. Trochę pochodzę i ból minie. Chodźmy.
- Może Cię ponieść? - zapytał
zwiadowca, robiąc niewinną minę.
- Chyba sobie żartujesz! Rusz
się.
Nie patrząc na
towarzysza, zaczęła oddalać się w stronę lasu, w odwrotnym kierunku niż
Genoweńczycy. Nie słysząc żadnych kroków za sobą, odwróciła się zdziwiona.
Chłopak stał tam, gdzie go zostawiła, wpatrując się w gospodę. Budynek sprawiał
upiorne wrażenie. Adriana znała się na tym. Miliony razy widziała opuszczone
domy, które bardzo różniły się od tych, w których ich mieszkańcy po prostu już
spali. Dlatego nie musiała wchodzić do środka, żeby wiedzieć, co tam zastanie.
W tej karczmie zagościła śmierć. Ponury Kosiarz przybył, aby zabrać kilka dusz.
Świadczyła o tym ponura i przerażająca cisza, brak wiatru i to dziwne
przeczucie, którego nie dało się pomylić z niczym.
Zdenerwowana
podeszła do Gilana. Stał i uparcie wgapiał się w dom.
- Idziesz? - warknęła. Chciała
jak najszybciej zniknąć z tego miejsca.
- Nie. Muszę zobaczyć, co się
stało z gośćmi.
- Oni już nie żyją.
- Bzdura. Nawet Genoweńczycy są
aż tak okrutni, żeby zabić niewinnych ludzi.
Adriana
westchnęła ciężko. On wciąż w to wierzył. Miała wrażenie, że zwiadowca nie
przyjmuje do wiadomości tego, iż ktoś może być po prostu zły. Najwyraźniej dla
osoby wychowanej w bezpiecznym zamku, wśród kochających rodziców, z dala od
wszelkich problemów i niebezpieczeństw, było to nie do pojęcia. Można było
pomyśleć, że skoro jest zawiadowcą i pilnuje porządku w lennach, to zobaczy, że
na świat jest do cna przesiąknięty złem.
Właśnie tak
postrzegała świat Adriana. Pełen nienawiści, zazdrości, chciwości. Wszyscy
ludzie dążący po trupach do celu. Bezlitośni, myślący tylko o sobie. Właśnie
taką osobą musiała się stać, aby przetrwać w szarej rzeczywistości.
- To idź i sam się przekonaj. Ja
mam już wyrobione o nich zdanie. I nic go nie zmieni.
Nie
odpowiedział. Ruszył w kierunku głównego wejścia. Zabójczyni niechętnie poszła
w jego ślady. Nierozsądnie było się rozdzielać.
Już kilka
metrów przed budynkiem poczuła odór krwi. Skrzywiła się nieznacznie, ale
przekroczyła próg gospody. I wpadła wprost na plecy zwiadowcy.
Już miała nakrzyczeć na chłopaka,
ale zorientowała się, że chłopak jest w szoku. Rozejrzała się przerażona
dookoła. I nic dziwnego.
Spodziewała
się trupów, ale nie tego, że całe ściany będą oblane ich krwią. Ciała walały
się pod wywróconymi ławami, kilka było w kuchni. Najwyraźniej biedacy próbowali
uciec. Na schodach leżało ciało kobiety, ciągle trzymające za rękę swoje
dziecko. Również martwe. Na piętrze zauważyła odciętą dłoń. Natychmiast
odwróciła wzrok. Ciała zamordowanych miały przerażone twarze, zastygłe jakby w
niedowierzaniu, że spotkał ich taki los. Niektóre były zmasakrowane,
zamordowane z wyjątkowym okrucieństwem. Jak na przykład barmanka.
Leżała w
kącie, trzymając za rękę jakiegoś młodego mężczyznę. Jej przerażone i szeroko
otwarte oczy wpatrywały się w kochanka. Adriana poczuła wyrzuty sumienia. Może
ją potraktowała za szorstko? Ciało dziewczyny było w wielu miejscach ponacinane
ostrzem sztyletu, ale zgon spowodowała prawdopodobnie rana, a właściwie
przecięcie tętnicy udowej. Jej dotychczas piękna twarz była pokryta siatką
zastygłych już strużek krwi, usta otwarte w niemym okrzyku. Została brutalniej
potraktowana od innych mieszkańców gospody, prawdopodobnie dlatego, że nie
chciała udzielić Genoweńczykom informacji. Nie była więc taka zła, jak się na
początku Adrianie wydawało. Podeszła do ciała barmanki, ostrożnie lawirując
między trupami. Przykucnęła przy niej i zamknęła jej powieki. Nic więcej nie
mogła zrobić.
Spodziewała
się okrucieństwa, ale nie aż takiego. To było barbarzyńskie, wręcz nieludzkie.
Nie mogła tu dłużej zostać. Wspomnienia z przeszłości zbyt zaczynały
przypominać jawę.
- Gilan, chodźmy już – zwróciła
się łagodnie do chłopaka. Wciąż stał w progu z otwartymi ze zdumienia oczami, w
których dziewczyna zauważyła łzy. W odpowiedzi potrząsnął głową. Miała
wrażenie, że jej słowa do niego nie dotarły.
- To... to wszystko nasza wina. Moja
wina. Gdybyśmy tu się nie zatrzymali, oni wciąż by żyli.
Adriana
westchnęła. Nie wiedziała jak pocieszać człowieka. Podeszła do niego i położyła
mu rękę na ramieniu. Może powinna go przytulić, ale na razie nie była w stanie.
Ręka na ramieniu to i tak dużo, jak na nią.
- I tak by ich zabili. Po prostu
przybyli do karczmy nas szukając, a ci ludzie im się czymś narazili. Nie wiem
czym. Spojrzeniem, gestem, słowem. To nie ma znaczenia. Genoweńczycy chcieli
ich zabić i to zrobili. To czy tu byliśmy, nie miało znaczenia.
- To niby skąd wiedzieli, że tu
jesteśmy?
- Ktoś się w końcu wygadał. Nie
dziwię mu się. Ale to i tak nic nie dało. I tak wszystkich zabili. Chodź, nie
chcę tu być.
- Ale...
- Ty też nie chcesz tu być.
Chodź.
Nadal nie
ruszał się z miejsca. Nie wiedziała co robić. Musiał się ocknąć. Zabójcy mogli
lada chwila wrócić.
- Gilan – spojrzała mu w oczy.
Tak zielone i tak pełne łez. Łez za osoby, których nawet nie znał. Potem
wypowiedziała słowo, które nie wyszło z jej ust od kilku lat:
- Proszę.
Wreszcie jakaś
reakcja. Drgnął i spojrzał na nią zaskoczony. Chwyciła go za rękę i pobiegła w
stronę lasu. Jak najdalej od krwawych i strasznych obrazów, które jednak
utrwaliły jej się w psychice. I łączyły w spójną całość ze wspomnieniami, gdy
jako mała dziewczynka wróciła tydzień po masakrze do swojego domu.
Po dziesięciu
minutach biegu Gilan zmusił ją do zatrzymania.
- Odpowiedz mi na jedno pytanie.
Spojrzała na
niego w oczekiwaniu. Na razie nie było widać ani śladu pościgu, ale nic nie
wiadomo. Genoweńczycy mieli konie, więc mogli pojawić się szybko i
niespodziewanie. A ich konie gdzieś się zapodziały. Jednak po tym co niedawno
zobaczyli, była chwilowo gotowa odpowiedzieć na jego pytanie. Jedno pytanie.
- Chcesz zabić Genoweńczyków?
To pytanie ją
zaskoczyło. Nie tego się spodziewała. Ale miała na nie odpowiedź. Nawet nie
musiała się zastanawiać.
- Tak, tak wielu jak się da.
- W porządku.
I tyle, nic
więcej. Minął ją bez słowa. Oddalał się, a ona wciąż zdziwiona tkwiła w miejscu.
Po co się o to pytał? W końcu się opamiętała.
- Czekaj! - złapała go za
powiewający na wietrze kawałek płaszcza. Świtało.
- Po co chciałeś to wiedzieć?
Spojrzał na
nią dziwnie. Widziała już ten wyraz twarzy u ludzi, którzy podjęli decyzję i za
nic nie chcieli jej zmienić. Ludzi tak zdeterminowanych, że aż skłonnych
poświęcić życie dla obranego celu.
- Podjąłem decyzję. Pomogę Ci
zabić Genoweńczyków.
- Cudownie – szepnął mężczyzna w
zielonej szacie, wpatrując się w jezioro. Wrzucił kamień do wody i obraz, który
dotychczas był widoczny, zniknął. Zamiast niego pojawiło się w nim odbicie
owego mężczyzny. Prawie trzydziestoletni, blady, wysoki i szczupły. Ręce o
długich palcach ciągle wykonywały szybkie ruchy. Włosy odbicia były krótkie,
czerwone jak blask zachodzącego słońca, oczy bystre i jakby diamentowe. Bił od
niego jakiś dziwny blask i mądrość.
- Angeline, chodź tu na chwilę!
Do groty
weszła na oko dwudziestokilkuletnia kobieta. Jej włosy połyskiwały fioletem,
oczy zaś były ciemnozielone. Była średniego wzrostu, smukła i piękna. Zdolna
zawrócić w głowie każdemu mężczyźnie.
- Tak, mistrzu? Jakiś postęp?
Odwrócił się
do niej, jego oczy błyszczały.
- Stało się. Możemy teraz wykonać
ruch – jego oczy pomknęły w kierunku stołu wielkości małego pokoju, na którym
stały przedziwne szachy. Mieniły się tysiącami kolorów, były poustawiane na
szachownicy wbrew wszystkim zasadom.
- Teraz twoja kolej, moja droga.
Wiesz co robić.
Dziewczyna
skłoniła się nisko i rozpłynęła w fioletowej mgle. Mężczyzna odwrócił się do
wyjścia z jaskini. Było widać granatowe niebo i mnóstwo gwiazd. Zacisnął dłonie
w pięści i ze złością odwrócił się w stronę jeziora.
Pochodnie
przyczepione do skały zgasły, pozostawiając wszystko w ciemności, z wyjątkiem
blasku, który bił od mężczyzny w zielonej szacie. Wiatr pojawił się znikąd i
wył przeraźliwie. Oczy mężczyzny rozjarzyły się diamentowym blaskiem.
- Nie łudź się, Marcusie. Nie dam
Ci wygrać. Pokonam Cię za wszelką cenę.
*********************************************************************************
Po długiej przerwie jest nowy rozdział. Nie wiem jak wyszedł, powiem tylko, że pierwszą połowę pisałam przez jakiś tydzień jak nie więcej. Z drugą połową poszło już łatwiej. Mam nadzieję, że nie wyszło koszmarnie, bo takie mam odczucie. Ale sami zdecydujcie.
Zapraszam do czytania i proszę o szczere komentarze.
Pozdrawiam