Adriana
odwróciła się powoli, ignorując to, że staje plecami do przeciwniczki. Jednak
Lilith nie stanowiła w tej chwili zagrożenia, sama zamarła w bezruchu,
wpatrując się w wejście do twierdzy. Cała trzęsła się ze złości, nie mogąc
wykonać najmniejszego ruchu.
Zabójczyni
nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Przecież Gilan powinien być martwy. Widziała
scenę jego śmieci dzięki magii Lilith, to ona wparła jej wątpliwości i
zastąpiła chęcią zemsty. A jednak tam stał, co prawda koszulę miał całą we
krwi, ale żył. Żył.
Adriana
poczuła, że fala nienawiści, którą poczuła do rudowłosej znika, a zastępuje ją
zdrowy rozsądek. Wciąż pragnęła ją zabić, ale ona i zwiadowca byli ranni i
szczerze mówiąc, nie miała w tej chwili szans z czarownicą. Tym bardziej, że
przez ten krótki moment ręka Lilith zdążyła się już uleczyć. Musiała zabrać
Gilana jak najdalej stąd, a potem dowiedzieć się, czego wrogowie od niego chcą,
kto jest mistrzem Lilith…
– No proszę,
wciąż żyjesz. Wybacz to niedopatrzenie – zimny głos czarownicy przerwał jej
rozmyślania. Żadna z nich nie ruszyła się z miejsca, obie patrzyły na
zwiadowcę. Adriana z ulgą, a rudowłosa z wściekłością.
– Jednak
muszę przyznać, że to lepiej. Zawszę wolałam cię zabić na oczach mojej małej
Ari, więc spadłeś mi z nieba.
Jej głos był przesączony ledwo tłumioną wściekłością. I strachem.
To nie miało tak być. Straciła Michaela na rzecz kogoś powiązanego z Lysandrem,
miała zabić zwiadowcę, a potem za pomocą nekromancji wyciągnąć z niego
informacje. No i miała zlikwidować Adrianę, aby nie przeszkadzała w planie. A teraz
wszystko się zawaliło. Marcus nie będzie zadowolony…
Adriana spodziewała się, że zwiadowca odpowie jakimś złośliwym
komentarzem, ale on popatrzył się przez sekundę na Lilith znudzonym wzrokiem. A
potem ją zignorował, zwracając się w stronę zabójczyni. Ostrożnie przeszedł
przez kładkę nad fosą, po czym skierował swoje kroki w jej stronę. W
międzyczasie zaczął czegoś szukać w kieszeniach peleryny.
– Czy ty mnie
zignorowałeś? – zduszony głos Lilith znów wytrącił Adrianę z zadumy. Naprawę,
nie wiedziała, co się z nią dzieje. Nigdy nie bujała w obłokach, a już na pewno
nie w pobliżu nieprzyjaciela. Odwróciła się bokiem, aby móc obserwować
czarownicę i zwiadowcę jednocześnie. Stała dokładnie pomiędzy nimi, więc jeśli
Lilith chciałaby zaatakować, to utnie jej ten napuszony łeb. I co z tego, że
nie miała już praktycznie siły?
– Wiesz,
Adriano, stała się dziwna rzecz. Byłem przyparty do muru i umierałem, a potem
nagle znalazłem się w dziwnym pomieszczeniu całkowicie uzdrowiony. Pojawił się
jakiś wielki, świecący się mężczyzna, dał mi jakiś medalion, zaczął wygadywać
jakieś bzdury, a potem zniknął. Wiesz może, co to jest?
Adriana poczuła jak przechodzi ją zimny dreszcz, gdy zobaczyła, co
zwiadowca trzyma w dłoni. Złoty medalion wielkości zegarka kieszonkowego, na jego
wierzchu wyryty symbol zakonu sprzed wieków. Zawieszony za złotym łańcuszku
sprawiał wrażenie, jakby pochłaniał światło.
Nigdy go nie widziała, ale słyszała o nim w legendach i nie miała
wątpliwości, że to musi być on. Świętość, której przez wieki chronił Zakon
Assasynów z Czarnej Wieży. Medalion ich założyciela, wskazujący drogę do Miecza
Świata, Excalibura. Rzecz, której nawet najbardziej zaufanym członkom nie było
dane zobaczyć, a już na pewno nie dotknąć.
Ale dlaczego
teraz trzyma go Gilan?!
– Skąd ty
to…? – jej wypowiedź przerwał głośny śmiech Lilith. Rudowłosa była w siódmym
niebie, naprawdę. Kazała Michaelowi porwać zwiadowców, bo każdy znał kawałek
informacji i umiejscowieniu Excalibra. Naprawdę maleńki kawałek. Czasem jedną
sylabę, jedną cyfrę. Myślała, że czeka ją żmudna robota, aby poskładać to
wszystko w całość i znaleźć współrzędne. A tu taka niespodzianka. Cała wiedza
zawarta w małym medalionie, który wpadł prosto w jej ręce. Czyż to nie
przeznaczenie? Teraz nie potrzebowała już tego zwiadowcy, a Adriana przestała
stanowić zagrożenie. Musiała tylko zdobyć to złote cacuszko.
Adriana powoli zaczęła się cofać w stronę Gilana. Chwyciła
medalion i wsadziła zwiadowcy do kieszeni płaszcza. Skoro założyciel zdecydował
się go dać właśnie jemu, to tam będzie najbezpieczniejszy. Ona musiała zadbać o
ich bezpieczeństwo, a najlepszym rozwiązaniem była w tej chwili ucieczka.
– Merde! – warknęła, gdy kula ognia uderzyła w
ziemię dwa metry dalej. Najwyraźniej Lilith stwierdziła, że może ich najpierw
zamienić w popiół, a potem odebrać medalion. Jednak na szczęście zraniona
wcześniej ręka nie posiadała jeszcze dawnej sprawności, więc chybiła.
– Uciekaj,
idioto! – wrzasnęła, popychając go w stronę stajni. Blaze, chyba musi kupić mu
worek cukru w nagrodę, jak na zawołanie wybiegł z budynku. Nie był osiodłany,
ale zwiadowca powinien sobie poradzić. Jak przeżyją, to kupią mu gdzieś w wiosce
nowe siodło. Na razie musi dać sobie radę bez niego.
Odwróciła się w odpowiednim momencie, aby odbić lecące w jej
stronę sztylety. Najwyraźniej Lilith postanowiła wzbogacić swój atak o broń
białą. Ostrze przecięło koszulę, raniąc skórę. Dzisiaj zdecydowanie była nie w
formie. Wszystko wydawało się takie chaotyczne i bez sensu.
– Oszczędzę
wasze marne życia, jeśli oddacie mi medalion – czarownica powoli zmierzała w
ich stronę. Nie zamierzała darować im życia, ale nie złamie też przysięgi.
Jeśli Adriana zgodzi się na taki układ, co było teoretycznie niemożliwe, to ich
nie zabije. Poprosi kogoś innego, aby wykonał brudną robotę.
– Chyba sobie
ze mnie kpisz – zabójczyni kątem oka obserwowała, jak Blaze z Gilanem znikają w
gęstwinie drzew. Musiała odwrócić uwagę czarownicy, aby pójść w ich ślady. Tuż
za linią drzew czekał na nią Cazador. Lilith stała tyłem do Wieży,
wystarczająco blisko, aby…
Słuchajcie mnie, gdy
przemawiam, kamienie zaklęte. Ukorzcie się przed wolą ostatniej członkini
Zakonu i na mój rozkaz… Ruńcie!
Twierdza zadrżała, przez mury przebiegła rysa, a potem wszystko
się zawaliło, prosto na Lilith. Adriana nie czekała, aby zobaczyć, czy
czarownica zginęła, tylko znalazła Cazadora i po chwili kłusem przemierzała
puszczę, starając się dogonić Gilana. Tak jak podejrzewała, czekał na nią
dwieście metrów dalej gładząc uspokajająco Blaze’a po szyi.
Spojrzał na nią pytająco. Pewnie słyszał upadające kamienie i
zastanawiał się, co się stało. Zabójczyni pokręciła tylko głową. Nie chciała w
tej chwili o tym rozmawiać. Właśnie rozwaliła swój dom do tego stopnia, że
kamień na kamieniu tam nie został.
– Na co
czekasz? Mam ci wysłać zaproszenie? – warknęła, wymijając go. Stał w miejscu
jeszcze chwilę, po czym pogonił konia, zrównując się z nią.
– Czy my
naprawdę uciekamy? – spytał z niedowierzaniem. Nie chodziło mu raczej o siebie.
Honor, który kazałby mu w takiej sytuacji walczyć, porzuci dawno temu, gdy
zdecydował się zostać zwiadowcą. Z doświadczenia wiedział, że czasem lepiej
jest uciec, niż podejmować walkę. Jednak Adriana… Miał wrażenie, że zabójczyni
nigdy się nie wycofuje, a na pewno nie wtedy, gdy czuje do wroga silną urazę.
Coś się stało na polanie, zanim przybył, dziewczyna się zmieniła. Przynajmniej
chwilowo.
– Zapamiętaj to sobie, mój drogi zwiadowco. Ja nigdy nie uciekam.
Ja wykonuję taktyczny odwrót.
Alaric
Carleton zamknął oczy, opierając głowę o skałę. Słońce ogrzewało mu twarz, czuł
przyjemne ciepło. Gorący wiatr z zachodu poruszał czarnymi włosami, obsypując
całą postać piaskiem. Pustynia była jednym z jego ulubionych miejsc. Cisza,
spokój, ciepło, brak ludzi. Woda nie stanowiła problemu. Dzięki swoim
umiejętnościom mógł ją łatwo zdobyć, więc śmierć z pragnienia mu nie groziła.
Także dzikie zwierzęta nie były czymś, co mógłby nazwać zagrożeniem. Był tutaj
panem i władcą, nic nie mogłoby mu przeszkodzić. Szkoda tylko, że wciąż nie
znalazł tego, czego szukał.
Otworzył
oczy, piorunując wzrokiem żmiję, która podpełzła zbyt blisko. Zwierzę pod
wpływem lodowatego spojrzenia, skryło się za ustępem skalnym. Gdyby Alaric miał
lepszy dzień, być może zaadaptowałby żmiję jako swojego pupila na następne
kilka dni, ale frustracja wzięła górę. Choć naprawdę lubił zwierzęta. Może z
wyjątkiem kruka Lysandra, który od zawsze działał mu na nerwy.
Tak
naprawdę, to wszystko była wina Lysandra. To, że musiał przebyć ocean, przeżyć
sztorm, potem dżungla i ostatecznie pustynia. A sukcesu nie odniósł.
– Chcesz poznać zaklęcie zapewniające nieśmiertelność? –
rozbawione i odrobinę kpiące spojrzenia diamentowych oczu. – Ja ci go nie
zdradzę. Ale jest gdzieś świątynia, która skrywa ten sekret. Sam go musisz
odkryć, mój przyjacielu.
Więc Alaric szukał, już od półtorej roku. Jego urażona duma nie
pozwalała na kontaktowanie się z Lysandrem. Sam odnajdzie tę cholerną świątynię
i księgę z zaklęciem, nie poprosi o pomoc tego nadętego, uważającego się za
władcę wszechświata, czerwonowłosego maga. Nie chciał mu zdradzić sekretu
nieśmiertelności? Bez łaski, błagać nie będzie. On się uważa za jego
przyjaciela? Raczej traktuje go jak pionka, który kiedyś się mu przyda. Mimo
słów Lysandra, nigdy nie wierzył w ich ,,przyjaźń”. Może mógłby polubić maga,
ale nie miał gwarancji, że on nie knuje za jego plecami. Nie było zaufania, a
bez zaufania nie ma przyjaźni. Nie ważne, jak bardzo starałaby się ta druga
strona.
Zamknął ponownie oczy, wsłuchując się w szum wiatru. Jego oaza
spokoju. Miejsce, gdzie nikt go nie znajdzie. Ani gęstwina leśna ani woda nie
uspokajały go tak bardzo. Dzisiaj odpocznie, a jutro ruszy dalej, może mu się
poszczęści i znajdzie świątynię. Może uda mu się osiągnąć nieśmiertelność.
Może, może, może… Wszystko byłoby pewne, gdyby Lysander raczył podzielić się
swoją wiedzą. Czyżby był tak zachłanny, że nie chciał jej nikomu innemu ukazać?
Alaric wiedział, że mag był chciwy, ale wydawało mu się, że ma to swoje
granice.
– Witaj,
przyjacielu.
O wilku mowa. Naprawdę, starał się nie skrzywić i nie nawrzeszczeć
na Lysandra za zakłócanie mu spokoju. Sam się go w pewnym sensie pozbył z
Araluenu i nie odzywał się przez cały czas. O co mu teraz chodziło?
– Lysandrze
- kiwnął głową w stronę, z której
dochodził głos. Nie miał ochoty go widzieć, tych diamentowych oczu, w których
czaiła się inteligencja, która nawet jego przerażała. Z cichym westchnieniem
wyciągnął się wygodnie na piasku. Jeśli będzie go ignorował, to niechciany
towarzysz zniknie. Przynajmniej taką miał nadzieję.
Ukrył rozczarowanie, gdy poczuł, jak ktoś siada na piasku obok
niego. Wciąż trzymał oczy zamknięte. Jak to było?
Zniknijcie mary, co mnie prześladujecie…
Ech, powinien był ułożyć to zaklęcie do końca. Co prawda wątpił,
aby zadziałało na Lysandra, ale warto byłoby spróbować.
– Chciałbym,
abyś wrócił – spokojny głos maga, choć niechciany, dotarł do jego
podświadomości.
– Czy to
koncert życzeń? Jeśli tak, to poproszę czekoladę. W tej części świata jej nie
sprzedają – na jego wargach wykwitł szyderczy uśmiech. Chociaż mówił prawdę.
Miał słabość do tej kakaowej substancji, a nigdzie nie mógł jej znaleźć.
– Przestań
kpić. Potrzebuję cię w Araluenie. Sytuacja odrobinę…
– Fajnie, że
masz się dobrze. Ja natomiast potrzebuję chwili spokoju. Możesz się stąd
zniknąć, aby mi go zapewnić? Będę wdzięczny do końca życia – przerwał
czarodziejowi w pół zdania. To on spowodował, że musiał wyruszyć w podróż, więc
teraz ma problem. – Chyba, że pragniesz mi zdradzić sekret nieśmiertelności.
Wtedy mogę cię wysłuchać.
Lysander położył się na piasku koło niego. Parszywy mag, czy on
zamierza zostać tu dłużej, że się tak rozkłada?!
– Wiesz, że
nie mogę ci powiedzieć. I przestań zachowywać się jak dziecko, ile ty masz lat?
– Dwadzieścia
sześć w grudniu kończę, mam nadzieję, że pamiętasz o prezencie.
Alaric naprawdę długo potrafił chować urazę. I nie zamierzał
odpuścić, bez względu na sytuację.
– Posłuchaj,
sytuacja jest poważna. Tu nie chodzi o mnie i o ciebie i o głupi powód kłótni,
tylko istnienie całego świata i porządek na nim panując. Marcus…
– Jest twoim
problemem. To wy toczycie wojnę, nie ja. Nie możesz mnie w to wciągnąć. Mam
swoje sprawy do załatwienia, a ty stajesz mi na drodze.
– Alaricu,
jesteś moim gońcem, naprawdę cię potrzebuję. Nie myślałem, że to tak szybko
nastąpi, ale…
– Fajnie.
Spadaj.
Alaric przekręcił się na brzuch, chowając twarz w rękawie szaty.
Rozgrzany popołudniowym słońcem piach palił przyjemnie skórę, choć dało już się
wyczuć nadchodzący chłód nocy. Musiał znaleźć schronienie, rozpalić ognisko, a
leżący obok niego na ziemi osobnik skutecznie mu przeszkadzał. To nie tak, że
nie przejmował się światem. Po prostu był zdeterminowany, aby nie zostać
pionkiem w rękach Lysandra, a jeśli zgodzi się pomóc, to niechybnie tak się
stanie. Dlatego mag w żaden sposób go nie przekona.
– Otwórz oczy
i spójrz na mnie. Mówię poważnie.
– Nie.
– Alaricu,
proszę…
–
Powiedziałem: nie. A teraz spadaj, nic tu po tobie. Tylko przeszkadzasz.
Nie spodziewał się, że uparte odmawianie poskutkuje. Nie mógł już
wyczuć obecności starszego maga. Został sam. Myślał, że Lysander prędzej użyje
jakiegoś czasu, aby zmusić go do posłuszeństwa, niż się podda. To było do niego
niepodobne. Zawsze dostawał to, czego chciał. Nikt mu nie odmawiał. I właśnie
dlatego, Alaric czuł się zaniepokojony. Coś się zmieniło. Może sytuacja
naprawdę była kiepska.
Wzruszył ramionami. To nie jego kłopot. Lysander miał w zwyczaju
bawić się życiem zwykłych ludzi i kontrolować świat ze swej siedziby. A teraz
dopadła go sprawiedliwość.
Podniósł się z ziemi, szukając miejsca na spoczynek. W dali
dostrzegł wysokie skały, które mogły ochronić go przed wiatrem. Chwycił swoją
torbę i już miał odejść, gdy kątem oka zauważył coś błyszczącego na piasku.
Dokładnie w miejscu, gdzie siedział wcześniej Lysander, leżało
opakowanie czekolady.
Drodzy obywatele Panem i agenci (tak, byłam ostatnio na Kosogłosie i Bondzie), mam zaszczyt przedstawić państwu ukończony przed chwilą i niesprawdzony rozdział. Długo go nie było, ale zmieściłam się dokładnie w miesiącu (ostatni był 06.11), więc jest dobrze. I od teraz do świąt przestaję istnieć, albowiem nawiedza mnie praca semestralna z łaciny i za Egipt nie wiem jak się za tego potwora zabrać.
No i dziękuję za tyle wyświetleń i komentarzy. Nigdy nie sądziłam, że uda mi się osiągnąć takie liczby. Postanowiłam uporządkować bohaterów, opisy kilku są już zamieszczone, więc jakby ktoś nie wiedział, o kogo chodzi, to zapraszam. Resztę dodam, jak będę miała czas opisać.