Nocne
niebo rozdarła błyskawica. Najpierw jedna, a po niej kolejne. Któraś uderzyła w
pobliskie drzewo, które momentalnie zajęło się ogniem. Ten jednak nie palił się
długo. Po grzmotach i błyskawicach nadszedł ulewny deszcz. Chmury pozbyły się
wody, którą magazynowały przez ostatni tydzień. Strumienie i rzeki wylały,
zalewając pobliskie pola uprawne. Rano chłopi będą mieli poważny powód do
zmartwień.
Krople
bębniły w przeciekający dach opuszczonej przed trzy laty stodoły. Było tam
zimno, mokro, a w sianie biegały szczury. Nikt nie przejmował się tym, czy
trójka więźniów nie zamarznie na śmierć.
–
Jestem głodny – powtórzył po raz piąty Horace. Została mu odebrana zbroja, więc
biedak w cienkiej koszuli i spodniach trząsł się bardziej niż dwójka
zwiadowców. Choć Genoweńczycy każdemu z nich zabrali broń i związali, to
zwiadowcze płaszcze pozostały na swoim miejscu. Spisywały się nadzwyczaj
dobrze, utrzymując ciepło ciała. Ale nawet one nie wystarczyły. Ziąb przenikał
kości, niezależnie od tego, w co człowiek był ubrany.
–
Mówiłeś to już kilka razy – burknął Halt, próbując poprawić sobie przekrzywiony
płaszcz. Był już starszym człowiekiem, zbliżał się do sześćdziesiątki, więc
zimno oddziaływało na niego jeszcze bardziej. Czuł ból w plecach, spowodowany
długim siedzeniem w bezruchu. Nogi bolały go niemiłosiernie, Genoweńczycy
przywiązali związane ręce więźniów do swoich siodeł i kazali im przejść całą
drogę pieszo. Halt zastanawiał się podczas bezustannego marszu, czy nie
wygodniej byłoby zemdleć.
Od
porwania ich w zamku Araluenu minęło dopiero dwanaście godzin. Podróżowało z
nimi piętnastu Genoweńczyków. Reszta została z jakiegoś powodu w stolicy. Jeśli
Halt dobrze podsłuchał rozmowę zabójców, w ciągu trzech dni mieli dołączyć do
głównych sił Genoweńczyków. A tam w obozie więzionych było czterdziestu-siedmiu
zwiadowców oraz król z gwardią przyboczną i doradcami. Stamtąd musieli dotrzeć
do portu, załadować się na statek i popłynąć do Genowesy.
Ale
Halt z pewnością się tam nie wybierał. Już wolał stracić życie niż wsiąść na
jakiś przeklęty statek. Jedyną rzeczą jaka mogła pokonać starszego zwiadowcę,
była właśnie choroba morska.
–
Spójrz na to z innej strony, przyjacielu! Zawsze mogło być gorzej... – zaczął
Will. Od jakiejś godziny starał się wszystkich rozbawić i pocieszyć, ale i jego
siedzenie w bezustannym chłodzie pozbawiało sił.
–
Mówiłeś już to. I to tuż przed tym, jak zaczęło lać.
Humor
Horacego zależał w dużym stopniu od tego, co zjadł na śniadanie. W ostatnich
latach rycerz przyzwyczaił się do wybornych dań, serwowanych przez królewskiego
mistrza kuchni, więc brak posiłku był dla niego nie do pomyślenia.
–
Nic by się nie stało, jakbyś zauważył moje wysiłki. Przecież próbuję ci tylko
poprawić humor!
–
Poprawisz go, jeśli wymyślisz jak się stąd wydostać...
–
Zamknijcie się obaj! – Głos Halta był ledwo słyszalny wśród uderzających o
ziemię piorunów.
–
Idą tutaj.
W
tym samym momencie rygiel w drzwiach zaklekotał i uniósł się. Do środka
wtargnął porywisty wiatr w towarzystwie deszczu i mrozu. Jeńcy skulili się pod
swoimi płaszczami.
W
progu stanęła wysoka postać otulona ciepłą, purpurową peleryną. Na głowie miała
czarny kapelusz z rondem i pawim piórem ufarbowanym na czerwono. Twarzy
przybysza nie było widać. Księżyc, jedyne światło oświetlające wnętrze stodoły,
rzucał cień na jego rysy. W księżycowej poświacie widać także było dziesięć
noży przytroczonych do pasa.
Jednak
Halt nie potrzebował widzieć twarzy tego mężczyzny. Od razu wiedział, o co chodzi.
Najwyraźniej Genoweńczycy postanowili wreszcie zadać im parę pytań.
–
Żałosny widok, doprawdy żałosny – powiedział zabójca, podchodząc pewnie do
więźniów. Na jego twarzy czaił się pełen satysfakcji i pogardy uśmiech. Halt
postanowił za wszelką cenę go usunąć.
–
Na szczęście nie tak żałosny jak twój. Twoja żona chyba mdleje ze wstydu na
twój widok.
Uśmiech
Genoweńczyka zniknął, zastąpiony grymasem wściekłości.
–
Milcz, królewski pomiocie!
–
Och, co się tak irytujesz? Słyszałeś może, że złość piękności szkodzi?
Pierwszy
zareagował Will. Najpierw starał się powstrzymać śmiech, lecz na próżno. Chwilę
później dołączył do niego Horace.
Genoweńczyk
nie mogąc już znieść tego aroganckiego zwiadowcy, podszedł bliżej. Ręka uniosła
się w powietrze i sekundę później wylądowała na twarzy Halta. Głowa zwiadowcy
odskoczyła do tyłu. Uderzenie było tak mocne, że z nosa pociekła mu krew,
plamiąc leżące pod nim siano. Gdy Halt zaśmiał się szyderczo, padł drugi cios.
Ten tym razem uderzył w brzuch. Starszy zwiadowca jęknął i osunął się na
ziemię.
–
Teraz jesteś tam, gdzie twoje miejsce, przybłędo! – wysyczał Genoweńczyk, z
każdym słowem kopiąc leżącego przed nim mężczyznę. Gdy skończył, ten próbował
się podnieść, opierając się na związanych z przodu rękach. Nie dał jednak rady
i upadł ponownie na ziemię. Zabójca chwycił go za poły płaszcza i uniósł na
wysokość swojej twarzy.
–
Było się nie odzywać, głupcze. Przynajmniej miałbyś szybką śmierć. Teraz
postaram się, aby była długa i wyjątkowo bolesna.
Z
tym słowami rzucił Halta na ziemię.
–
Ten już nam przez jakiś czas nic nie powie – zwrócił się do swojego towarzysza,
który opierając się o framugę drzwi, spokojnie przyglądał się scenie, która
rozegrał się przed chwilą.
–
Mamy jeszcze tych dwóch – odpowiedział drugi mężczyzna, wskazując głową Willa i
Horacego, którzy z nienawiścią wpatrywali się w prześladowcę swojego mentora i
przyjaciela.
–
Zobaczmy, czy mogą coś nam powiedzieć, zanim doprowadzimy ich do głównego
obozu.
Pierwszy
Genoweńczyk uklęknął i przyłożył ostrze sztyletu do gardła Halta. Will który
usiłował dokonać niemożliwego i uwolnić się z więzów, zamarł przerażony.
–
Jeśli nie odpowiedzą, to z przyjemnością poderżnę mu gardło.
Drugi
Genoweńczyk wszedł do stodoły i zamknął za sobą drzwi. W jego ręku pojawiło się
krzesiwo i po chwili zapaliła się pochodnia. Trzymający ją mężczyzna był
znacznie młodszy od swojego towarzysza. Podczas gdy tamten sięgał już
pięćdziesiątki, ten nie skończył nawet trzydziestu lat. Teraz podszedł do Willa
i pochylił się nad nim.
–
Gdzie jest wasz kolega?
–
Jaki kolega? – Will najchętniej rzuciłby się na zabójcę nawet ze związanymi
rękami, ale przed tym powstrzymywał go nóż, tkwiący tuż przy szyi Halta.
–
Ostatni zwiadowca, którego nie złapano. Był razem z wami w zamku. Więc gadaj,
gdzie on jest!
Genoweńczyk
trzymający Halta, uniósł głowę i uśmiechnął się złowieszczo. Młody zwiadowca
natychmiast odrzucił pomysł, by udawać, że nie wie o co chodzi. Mogłoby się to
skończyć dla jego byłego mentora tragicznie.
–
Nie wiem.
–
Doprawdy? A dałbym sobie głowę uciąć, że wiesz, gdzie się ukrył.
Chłopak
uśmiechnął się tylko.
–
To szybko ją stracisz. Nie wiem, gdzie on jest. Wyszedł załatwić jakąś sprawę.
Wróć do zamku i sprawdź. Może tam czeka i z chęcią z tobą porozmawia. Może nawet
poczęstuje cię kawą. Nie gwarantuję jednak, że wrócisz żywy z tego
podwieczorku.
–
Milcz, psie! – Nim Will zdążył zareagować, został odrzucony i uderzył boleśnie
plecami o ścianę. – Zdradzę ci sekret. Mamy w swoich szeregach czarodzieja.
Uszykuje ci on taką śmierć, że nawet sobie nie wyobrażasz. A ty co mi powiesz?
- zwrócił się do rycerza.
Horace
spojrzał na niego obojętnie. Nie zamierzał pokazać jak bardzo się boi. Zwykle
brał przykład ze zwiadowców i dobrze na tym w ostatecznym rozrachunku
wychodził. Dodatkowo nienawidził Genoweńczyków i chętnie zdenerwowałby ich
jeszcze bardziej.
–
Jedyne co ci mogę powiedzieć, to plotki, przesyłane między służkami w zamku.
Nic więcej nie wiem. W końcu jestem tylko rycerzem. Mogę opowiedzieć wam o
polityce naszego kraju i o władaniu mieczem. Ale od myślenia i przechowywania
informacji mamy zwiadowców. Przykro mi, że jestem niedoinformowany.
–
Ty... ty...
–
Jeju.... Spokojnie, weź głęboki oddech. Inaczej się udusisz. A to byłaby
niepowetowana strata. Nawet ciężko mi o tym myśleć...
–
Zamknij się! Na Bellonę, zamknij się! – wrzeszcząc przezwiska i obrażając
jeńców, młodszy Genoweńczyk podszedł do swojego kompana, który właśnie wstawał
i chował nóż do pochwy. Starszy westchnął. Jego towarzysz zbyt szybko tracił
zimną krew, zbyt szybko dawał się sprowokować. Kiedyś mogło to przesądzić o
jego życiu.
–
Uspokój się. Uparli się i nic na to nie poradzimy. Może Leonardo będzie umiał
coś z nich wydobyć.
Drugi
Genoweńczyk westchnął. Popatrzył na wnętrze stodoły, po czym zwrócił się do
zwiadowców i rycerza.
–
Wytłumaczcie mi coś. Czy wam życie nie jest miłe? Gdybyście nam powiedzieli,
gdzie się udał wasz przyjaciel, ocalilibyście życie. Czy jeden człowiek jest
warty śmierci? Nie łatwiej byłoby go wydać?
–
Pozwól więc, że ci wytłumaczę. – Halt podniósł głowę w spojrzał na młodszego z
zabójców. Starszy przysłuchiwał się temu z ciekawością. Także chciał poznać
odpowiedź na nurtujące go od pół godziny pytanie.
–
Horace jest rycerzem. Ślubował, że nie zdradzi nigdy nikogo ze swoich przyjaciół.
Dla niego honor i przestrzeganie przysięgi są najważniejsze. Z kolei my, w
Korpusie Zwiadowców, mamy jedną zasadę. Niewiele osób o niej wie, więc czuj się
zaszczycony – dodał z sarkazmem. – Słyszałeś może o muszkieterach?
–
Tak, to zakon obrońców królewskiej rodziny w Galii. Istniał jakieś dwieście lat
temu.
–
Nasz Korpus liczy sobie czterysta lat. To od nas przejęli swoje motto.
–
I niby to motto jest odpowiedzią na pytanie? - zapytał sceptycznie starszy
zabójca. Nie miał ochoty na wykład z historii świata.
–
Tak.
–
Więc jak ono brzmi? – spytał młodszy. Osobiście bardzo interesował się historią
i choć był zabójcą, za wszelką cenę chciał zdobyć wiedzę, o której innym nawet
się nie śniło.
–
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Tu chodzi o przyjaźń. Dlatego go nie
wydaliśmy.
–
Chodź już. – Starszy Genoweńczyk pociągnął swojego towarzysza za ramię. –
Kolacja czeka.
Dodał
to z premedytacją, patrząc po kolei na każdego z jeńców. Oni dostaną skromny
posiłek dopiero jutro wieczorem. A go czeka teraz wspaniała uczta. A jeszcze
większa i bardziej wystawna, gdy dotrze już do głównego obozu nad skrajem
morza, gdzie stacjonuje Michael.
Po
chwili obaj zniknęli za drzwiami. Rygiel opadł na swoje miejsce. Żaden z nich
nie zauważył, że starszemu Genoweńczykowi brakuje przy pasie jednego noża.
–
Jacy nieostrożni – mruknął z satysfakcją Halt. Chwilę później więzy opadły na
ziemię. Zwiadowca podszedł do Willa i ukląkł przy nim. Musieli się stąd jak
najszybciej wynieść. Wzmianka o czarowniku bardzo zaniepokoiła Halta. Od lat
krążyły plotki, że na kontynencie żyje kilka osób, które potrafią posługiwać
się magią. Musieli to koniecznie sprawdzić.
–
Nie, Halt.
–
Co? – Spojrzał zdziwiony na swojego byłego ucznia. Will popatrzył na niego ze
smutkiem.
–
Muszę tu zostać. Horace nie da rady uciec. Od razu go zauważą. A ja go nie
zostawię samego.
–
Bzdury – burknął zwiadowca. Mógł przewidzieć taki obrót sytuacji. Takie
postępowanie było tak charakterystyczne dla Willa. - Jakoś uciekniemy. Razem
można odwrócić ich uwagę, a wtedy...
–
Halt, proszę cię. Pomyśl. Doskonale wiesz, że nam się nie uda. A trzeba jak
najszybciej zająć się sprawą tego czarownika. Musisz znaleźć też Gilana, odbić
króla i resztę Korpusu. Ja sobie poradzę.
–
Ale Will...
–
Powiedz mi: czy ja kiedykolwiek cię zawiodłem?
–
Znasz odpowiedź na to pytanie – mruknął zwiadowca. Doskonale zdawał sobie sprawę,
że jego uczeń ma rację. – Ja zostanę, a ty idź.
–
Masz większe doświadczenie. Jesteś najlepszym zwiadowcą jakiego miał
kiedykolwiek Korpus. Tylko ty dasz sobie radę. Ten czarodziej to bardzo poważna
sprawa. Proszę, zaufaj mi. Poradzę sobie. Przypilnuję, żeby mi ani Horacemu nic
się nie stało. To najlepsze wyjście. Poza tym w okolicznych wioskach nie
znajdziesz więcej niż jednego konia, a jakoś musisz pojechać. Więc możesz iść
tylko ty.
–
W porządku. Horace, zgadzasz się?
Rycerz
tylko kiwnął głową.
–
Idź, Halt. A jak spotkasz tego czarodzieja, to kopnij go ode mnie w tyłek.
Tylko mocno.
–
To da się zrobić. – Na ustach zwykle ponurego zwiadowcy powoli zagościł
uśmiech. Cicho, wtapiając się w ciemność, ruszył do drzwi. Zanim za nimi
zniknął, usłyszał jeszcze głos Willa.
–
Pozdrów koniecznie Wyrwija i Gilana. Pewnie się stęsknili.
Halt
był pewien, że kto jak kto, ale Wyrwij, koń i zarazem przyjaciel jego ucznia
się stęsknił. Prawdopodobnie najchętniej stratowałby wszystkich Genoweńczyków,
jeśli tym sposobem mógłby się dostać do swojego właściciela.
–
Pozdrowię.
I
zlał się z tłem. Zabójcy popełnili błąd pozwalając zachować zwiadowcom ich
płaszcze. Sami dali im broń do ręki.
***
W
obozowisku Genoweńczyków paliły się liczne ogniska. Nikt nie zauważył ciemnej
postaci, która wślizgnęła się do zbrojowni. Nikt nie zauważył braku łuku,
strzał i noży, które zostały skonfiskowane więźniom.
Wszyscy
bawili się wokół ogniska. Świętowali dotychczasowe zwycięstwa. Byli czujni,
lecz jeszcze nieświadomi, że trafili na trudny orzech do zgryzienia. W
Araluenie nie pójdzie im tak łatwo jak w innych krajach. Dużo osób chciało im w
tym państwie stawić opór. Byli rycerze, baronowie, którzy gromadzili się na
zamku w lennie Redmont i szykowali plan odbicia króla. Jednak tylko pięć osób
było w stanie obrócić ich plany w proch. A jedna z nich stała na wzgórzu ponad
obozem, niewidzialna dla innych niczym zjawa.
Halt
podniósł głowę i spojrzał w niebo. Burza już dawno przeszła, a sklepienie było
pełne gwiazd. Bez problemu odnalazł konstelację Strzelca. Uśmiechnął się
ponuro.
Następnie
spojrzał na obóz i stodołę za nim.
–
Odnajdę cię, Will. Nieważne, dokąd cię zabiorą. Przysięgam.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jest nowy rozdział. Strasznie ciężko
mi się go pisało. Nie wiem czemu. Może dlatego, że jestem chora?
Ok, nie rozpisuję się, bo nie zdążę
na pociąg. A Kosogłos nie może czekać!
Pozdrawiam :)