Królestwo
Araluenu,
Miejsce
spotkań Korpusu Zwiadowców
Samotny
jeździec w szarozielonym płaszczu przemierzał rozległą równinę, kierując
swojego wierzchowca w stronę lasu. W powietrzu wyczuwało się zapach soli, a od
czasu do czasu po prawej stronie można było zauważyć niebieski pas wody.
Zwiadowca zatrzymał się i zszedł z konia. Choć zwierzę nadal miało siłę do
dalszego biegu, mężczyzna nie chciał go forsować.
Przeciągnął
się, a z ust wyrwał mu się cichy jęk bólu.
Chyba robię się na to za stary, pomyślał Halt.
Po całym dniu w siodle, ból pleców wydawał się nie do zniesienia. Zwiadowca odpiął od siodła bukłak z wodą i wziął potężny łyk. Potem rozejrzał się po okolicy, szukając innych członków Korpusu, którzy zechcieliby go podejść. Jednak nikogo nie zauważył. Z dumą stwierdził, że Gilan w podchodach robi się coraz lepszy. Nigdzie nie było go widać. Halt wiedział jednak, że jego dawny uczeń gdzieś się ukrywa, czekając na odpowiedni moment, aby podejść swojego starego mistrza. Bo Gilan miał taką jedną cechę, która była zarówno wadą, jak i zaletą. Nigdy nie odpuszczał.
Chyba robię się na to za stary, pomyślał Halt.
Po całym dniu w siodle, ból pleców wydawał się nie do zniesienia. Zwiadowca odpiął od siodła bukłak z wodą i wziął potężny łyk. Potem rozejrzał się po okolicy, szukając innych członków Korpusu, którzy zechcieliby go podejść. Jednak nikogo nie zauważył. Z dumą stwierdził, że Gilan w podchodach robi się coraz lepszy. Nigdzie nie było go widać. Halt wiedział jednak, że jego dawny uczeń gdzieś się ukrywa, czekając na odpowiedni moment, aby podejść swojego starego mistrza. Bo Gilan miał taką jedną cechę, która była zarówno wadą, jak i zaletą. Nigdy nie odpuszczał.
Starszy
zwiadowca rozglądał się uważnie dookoła. Wiedział, że jego dawny czeladnik jest
najlepszy z całego korpusu w sztuce podchodzenia. Jeśli Gilan nie chciał, żeby
ktoś go widział, to nawet dla wyszkolonych zwiadowców stawał się niewidzialny.
Dlatego Halt musiał zdać się na swoje przeczucie i tym sposobem odkryć kryjówkę
wysokiego zwiadowcy.
Ile zamierzasz tak stać? Jesteśmy
spóźnieni.
Halt
spojrzał na Abelarda. Często zastanawiał się, czy inni zwiadowcy też rozmawiają
ze swoimi końmi. Był prawie pewien, że zarówno Will, jak i Gilan tak robią,
tylko że skrupulatnie to ukrywają.
–
Poczekaj chwilę. Już jedziemy – mruknął. Koń zarżał na znak zgody. Albo
irytacji. Z końmi zwiadowców nigdy nie było wiadomo. Ale Abelard miał rację.
Byli spóźnieni. A w tym roku na zjazd przyjeżdżał król Duncan i księżniczka
Cassandra. Nie wypadało się spóźniać. Zrezygnowany Halt wsiadł na siodło. Nagle
kątem oka zauważył jakiś ruch za krzakami po swojej lewej stronie.
– Widzę cię, Gilan! Wyłaź zza tego krzaka! –
krzyknął zadowolony z siebie zwiadowca. Po chwili w jego polu widzenia znalazła
się wysoka postać w szarozielonym płaszczu. Pojawieniu towarzyszyła wiązanka
przekleństw, których na pewno nie powinien umieć wysoko urodzony syn sir
Dawida, dowódcy armii królewskiej. Cóż, przebywanie ze zwiadowcami nie wpływało
dobrze na szacunek do przestrzegania prawa i kodeksu rycerskiego.
– Kiedyś mi się uda, jeszcze zobaczysz, Halt. -
Starszy zwiadowca uśmiechnął się pobłażliwie. Za każdym razem Gilan był coraz
bliżej przechytrzenia go. Lecz zawsze zdradzała go niecierpliwość i chęć
natychmiastowego przypieczętowania swojego sukcesu. Wtedy zwracał na siebie
uwagę jakimś nieostrożnym ruchem.
– Chyba kiedy będę głuchy i ślepy. No i nie
będę mógł się ruszać – zadrwił Halt.
–
Nie chcę ci nic mówić, ale już jesteś. Zachowujesz się jak staruszek, który
ledwo co chodzi. Nawet krótkiej trasy nie możesz przejechać na koniu, nie
słaniając się ze zmęczenia. Robisz się już za stary na zwiadowcę, Halt –
odpowiedział Gilan z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Pomyślałby kto, że uczniowie powinni mieć
szacunek do swojego dawnego mistrza – mruknął pod nosem starszy zwiadowca wystarczająco głośno, aby Gilan usłyszał.
– Tak, mnie też to zastanawia, skąd ludzie
biorą takie bzdury.
Halt
nie odpowiedział. Wpatrywał się w zachodzące słońce, zastanawiając się, czy
zdążą dojechać na miejsce zjazdu przed królem. Jeśli chciał tego dokonać,
musiał się pośpieszyć.
– Czas nas goni. Nie wypada się
spóźniać, tym bardziej, że udział w obradach bierze król – mówiąc to, spiął
Abelarda piętami i ruszył w stronę lasu. Chcąc, nie chcąc, Gilan poszedł w jego
ślady.
Po
pięciu minutach wjechali w las. Na drodze widniały liczne odciski końskich
kopyt. Wierzchowce zwiadowców były nauczone, aby zostawiać mało widoczne ślady,
dlatego też Halt stwierdził, że król i jego świta już tędy przejeżdżali.
Pospieszył konia, chcąc nadrobić stracony na szukanie Gilana czas. Dziesięć
minut później Abelard i Blaze zarżały nerwowo. Ktoś był przed nimi i zwierzęta
nie wiedziały, czy to wróg czy przyjaciel. Na pewno nie był to zwiadowca.
– Może pójdę zobaczyć, o co chodzi –
zaproponował Gilan.
Halt
twierdząco skinął głową.
Wysoki
zwiadowca zsiadł z konia, zostawił łuk i kołczan przy siodle. Trudno było
dokładnie wymierzyć w takiej gęstwinie, a Gilan świetnie walczył mieczem. Nie
ryzykował, że łuk i kołczan zaplączą się w gałęzie. Chwilę później dosłownie
rozpłynął się między drzewami. Halt z dumą patrzył, jak jego dawny uczeń skrada
się w kierunku nieznajomego. Sam, choć wytrawny zwiadowca, nigdzie go nie
widział. Gdzieś na lewo lekko zgnieciona trawa, właśnie prostująca się po tym
jak ktoś na nią nadepnął, nieco z boku dziesięć metrów dalej poruszający się
liść. Ale młodego zwiadowcy nigdzie nie było widać. Ptaki śpiewały, gdzieś w
zaroślach buszowała mysz. Nagle wszystkie te odgłosy wydały się Haltowi
bardziej złowieszcze niż cisza. Mimowolnie zaczął martwić się o Gilana.
To ja powinienem tam iść, pomyślał. Wiedział, że to głupie, bo w bezpośrednim starciu jego dawny czeladnik mając do dyspozycji miecz i swoje umiejętności z pewnością sprawdziłby się lepiej niż jego mistrz. Z drugiej strony…
To ja powinienem tam iść, pomyślał. Wiedział, że to głupie, bo w bezpośrednim starciu jego dawny czeladnik mając do dyspozycji miecz i swoje umiejętności z pewnością sprawdziłby się lepiej niż jego mistrz. Z drugiej strony…
– Halt! – Jego rozmyślania przerwał krzyk
wysokiego zwiadowcy. Z pewnością był przerażony. Halt od razu ruszył galopem w
tamtą stronę. Blaze podążał za Abelardem z pewnością wyczuwając zaniepokojenie
swojego pana.
Po
chwili zobaczył straszny obraz, który tak przeraził Gilana. Drzewa po
obu stronach drogi rozwidlały się, tworząc małą polankę, na której z pewnością odbyła się rzeź. Halt zauważył dziesięć ciał rycerzy. W piersi
sześciu z nich utkwiły strzały z kuszy. Reszcie odebrano życie za pomocą sztyletów
i noży do rzucania. Winę za to z pewnością ponosili zawodowi mordercy. Bo tylko
ktoś doskonale wyszkolony był w stanie uśmiercić rycerzy z przybocznej straży
króla. Tylko oni nosili na zbrojach znak słońca, godło króla Duncana. Na
polanie leżały też trupy trzech koni. Wszędzie walała się broń poległych,
widać było wiele plam krwi. Na ziemi wyraźnie wyróżniały się ślady końskich
kopyt. Najwyraźniej konie, zaskoczone atakiem, spanikowały.
Halt
zobaczył Gilana pochylonego nad jednym z rycerzy. W piersi nieszczęśnika tkwiła
strzała. Nagle mężczyzna się poruszył. Jeszcze żył. Halt zeskoczył z konia,
stwierdziwszy, że napastników na pewno nie ma w pobliżu. Podbiegł do swojego
dawnego ucznia i rannego wojownika.
–
Co tu się stało? – zapytał Gilan, chcąc jak najszybciej uzyskać odpowiedź. Wiedział,
że mężczyzna długo nie pożyje. Gdy go znalazł, rycerz jęczał z bólu, jaki
sprawiała mu strzała, która utknęła tuż obok serca.
–
Napadli nas… - wyjąkał rycerz, z trudem łapiąc powietrze. – Pojawili się znikąd. Przeważali nas liczebnie. Najpierw powalili kilku z kuszy. Potem rzucili się
na nas z nożami. Nie mieliśmy szans. – Mężczyzna zakrztusił się. Potem znów
podjął próbę przekazania wiadomości. Zwiadowcy wiedząc, że i tak jest mu
trudno, nie przerywali.
–
Porwali króla i księżniczkę. Jego wysokość został zraniony w nogę, gdy chciał
mi pomóc. A księżniczka została ogłuszona. Nie wiem, gdzie ich zabrali.
– Ilu was było? – spytał Halt.
– Piętnastu rycerzy, niektórych wzięli do niewoli. Król Duncan, księżniczka Cassandra i
ich doradcy. Ich było czterech. Także zostali porwani. Jeden z nich odniósł
poważne rany.
–
Kto to zrobił? Ilu ich było? – zapytał Gilan, widząc, że z człowieka coraz
bardziej uchodzi życie.
–
To Genoweńczycy. Na pewno. – Halt syknął. Nie miał dobrego doświadczenia z tymi
zabójcami z kontynentu.
–
Zaatakowało nas z dwudziestu, ale więcej było w lesie. Myśleli, że nie żyję,
więc spokojnie rozmawiali. Mówili, że jest ich trzystu.
Trzystu
Genoweńczyków po porwaniu króla i jego następczyni z łatwością potrafiłoby
stawić czoła niedowodzonemu przez nikogo wojsku króla. Po prostu likwidowaliby
przeciwników w czasie snu. Zabójcy nie mieli żadnych skrupułów. W umyśle Halta
pojawił się niepokój. Nie umiał jednak powiedzieć, jaka myśl to sprawiła. Nie
był przerażony wizją wojny z Genoweńczykami. Brał to pod uwagę, gdy zobaczył po
raz pierwszy tą rzeź. Ale było coś, co go niepokoiło, coś co nie dawało mu spokoju.
Mianowicie, dlaczego Genoweńczycy porwali króla teraz, a nie gdy był na
polowaniu? Wtedy towarzyszyło mu tylko pięciu rycerzy. Pełen złych przeczuć
spytał umierającego:
–
Wiesz, co zamierzali potem zrobić? – Odpowiedź wojownika potwierdziła jego
przypuszczenia.
–
Zmierzali napaść na obóz zwiadowców i porwać wszystkich członków Korpusu.