Hrabstwo
Whitby,
Królestwo
Araluenu,
18
lat temu…
Leonardo
Valdez ze złośliwym uśmiechem na ustach przemykał w ciszy przez las. Wokół
niego panowała ciemność, ułatwiając wykonanie zadania. Poruszał się
bezszelestnie, czasem tylko w świetle księżyca zalśniło ostrze niewielkiego
sztyletu. Niewielkiego, ale w rękach Genoweńczyka śmiertelnie niebezpiecznego.
Zabójca
zastygł w bezruchu, słysząc jakiś szelest. Chwilę później obok niego przemknęła
mała jaszczurka. Ruszył więc dalej, ostrożnie stawiając stopy. Był coraz bliżej
celu, więc prawdopodobieństwo, iż ktoś go usłyszy, ciągle wzrastało. Stał przez
chwilę, uspokajając oddech, a następnie skierował się na południe, gdzie las
stawał się coraz gęstszy.
Drzewa
rzucały ponure cienie na leśne podszycie, rosły coraz bliżej siebie. W oddali
pohukiwała sowa. Nic nie wskazywało na to, że wewnątrz tego gąszczu gałęzi
kryje się polana, a na niej stoi ogromny, budzący grozę dwór. Większym
przerażeniem napawali mieszkańcy tego domu. Na pozór normalni, tylko ze smagłą
cerą, zdradzającą ich pochodzenie z Iberii. Mieszkali tam mężczyźni, kobiety i
dzieci. Wydawali się nieszkodliwi, tylko otoczeni aurą arogancji. Ale prawda była
inna. We dworze mieszkali asasyni, płatni zabójcy. Matki uczyły dzieci jak
rzucać nożem, sporządzać trucizny, ojcowie jak walczyć mieczem i strzelać z kuszy
tak, by zabić. A w nocy asasyni wyruszali wykonać zlecenia.
–
Tej nocy to zabójcy staną się zwierzyną – mruknął cicho Leonardo, stając na
skraju polany. Ciemny, purpurowy płaszcz
sprawiał, że Genoweńczyk stawał się niewidoczny dla innych.
Z
niechcianym zachwytem popatrzył na budynek, który wyłonił się spomiędzy drzew. Co
prawda nie dorównywał wielkością żadnemu z zamków, ale był bardzo wysoki.
Zabudowany z czarnego kamienia, zdawał się zlewać z otaczającym go mrokiem. Z
pewnością był pełen pułapek dla niechcianych gości, gdyby leśny gąszcz nie
powstrzymał intruza. Do drzwi podchodziło się na kładce, zawieszonej nad
głębokim na siedem metrów dołem. Taki upadek wróg przypłaciłby co najmniej
złamaną ręką czy nogą. Drzwi z ciemnego drewna, pomalowane na czaro, wyglądały
na bardzo solidne i trudne do wyważenia. Valdez zauważył w każdym oknie kraty
opuszczane na noc i masywne okiennice. Dwór miał także z dziesięć metrów
wysokości. Tylko wysokie drzewa chowały budynek, o groźniej i przerażającej
sylwetce, przed niechcianym okiem. To nie był zwykły dom. To była forteca nie
do zdobycia.
Teraz
już wiem, pomyślał Leonardo, dlaczego nazywa się ją Czarną Wieżą.
Kątem
oka zaważył ruch po swojej prawej stronie. Nie ruszając się, powiódł wzrokiem w
tamtym kierunku. Przy wielkim ognisku stało z dwadzieścia osób, czyli połowa
mieszkańców twierdzy. Płomień był tak duży, że Genoweńczyk zbeształ się w
duchu, iż od razu nie zwrócił na niego uwagi. Chociaż z drugiej strony był zbyt
zajęty podziwianiem Czarnej Wieży. Lecz w tych okolicznościach niedostrzeżenie
wroga groziło śmiercią.
Zorientowawszy
się, że nie został zauważony, przyjrzał się zabójcom zgromadzonym przy ognisku.
Z zadowoleniem stwierdził, że coś świętują. Co chwila wszyscy się śmiali, a
dorośli sączyli wino. Na stole obok ogniska stały przeróżne produkty, takie jak
truskawki, czekolada oraz drogie szynki i sery. Nad ogniskiem piekło się mięso
świni i kiełbaski. Tak, asasyni mieli z pewnością wystarczająco dużo pieniędzy
na takie łakocie.
Leonardo
poczuł, że ślinka napływa mu do ust, gdy dotarł do niego zapach pieczonego
mięsa z dodatkiem ziół. Nie jadł od rana, robiąc rozpoznanie w terenie. Julio,
dowódca Genoweńczyków wysłał właśnie jego na przeszpiegi. Stwierdził, że pójdzie
mu najlepiej, ponieważ jest najmniejszy i najlżejszy z nich. Leonardo jednak
podejrzewał, że miało to coś wspólnego z tym, że jest najmłodszy z całej grupy,
a nikomu innemu się nie chce. Nie oponował jednak, ponieważ chciał wkraść się w
łaski przywódcy. Każdy z Genoweńczyków pracował na swój koszt, jednakże wszyscy
podlegali władcy miasta, którym aktualnie był Julio. Młody Genoweńczyk miał
nadzieje, że kiedyś ta zaszczytna funkcja przypadnie w udziale jemu. Bo władza
nad miastem pełnym świetnie wyszkolony zabójców z pewnością miała jakieś
zalety. Z rozmyślań wyrwało go burczenie własnego brzucha. Na szczęście nikt z
Zakonu Czarnej Wieży tego nie usłyszał. Byli zbyt zajęci popijaniem wina i
jedzeniem pysznego mięsa. Leonardo postanowił, że jak tylko Genoweńczycy wybiją
tamtych co do nogi, z pewnością będzie mógł coś zwędzić z tamtego stołu.
Zabójca
z radością zauważył pewien bardzo istotny szczegół. Żaden z uczestników ogniska
nie miał przy sobie broni. Co oznaczało, że ich informator miał rację. Asasyni obchodzili
Święto Broni. Z tej okazji, cały oręż bitewny przez nich posiadany, był złożony
w oddalonej o 150 metrów od polanki kapliczce poświęconej Bellonie, bogini
walki. Tego dnia asasyni byli bezbronni. Jak widać, szczęście uśmiechnęło się
do przybyszów z Genowesy.
Na
twarzy Leonarda Valdeza zagościł ponury uśmiech.
Ci ludzie nie zdają sobie sprawy, że
za godzinę będą martwi, pomyślał.
Wszystko
było gotowe. Plan ataku, rozmieszczenie ludzi. Teraz należało powiadomić
dowódcę, że informator się nie mylił i że dzisiejszego dnia członkowie Zakonu
Asasynów z Czarnej Wieży nie są w stanie walczyć. Wtedy trzeba tylko
zaatakować.
Postać
w purpurowej pelerynie i czarnym kapeluszu rozpłynęła się w ciemności.
Przepraszam, że dopiero teraz, ale nie byłam obecna na blogu i po prostu nie mogłam wiedzieć o nowym komentarzu ;)
OdpowiedzUsuńZdecydowałam się zajrzeć tu, no i jestem. Cóż... podoba mi się, Assasini, dzieciaki rzucające nożami to to co lubię! No i ten Leonard! Ciekawie, ciekawie...
Niestety chyba nie dam przeczytać następnych rozdziałów w najbliższym czasie bowiem jestem strasznie zajęta i po prostu nie mam czasu.
Mam na dzieję, że mi wybaczysz...
I przepraszam, że taki krótki komentarz, ale naprawdę nauka wzywa!
Witaj!
OdpowiedzUsuńJuż dawno miałam zamiar zacząć czytać Twojego bloga, jednak z powodu nieustannego braku czasu ciągle to odkładałam. W końcu znalazłam chwilkę, żeby zajrzeć i skomentować.
O ile dobrze rozumiem, piszesz fanfiction "Zwiadowców"? Tym na pewno udało Ci się mnie zdobyć, bo wprost uwielbiam tę serię. A już po prologu widzę, że masz bardzo ciekawą wizję. Próba stworzenia tekstu z zupełnie innej strony, bo z punktu widzenia Genoweńczyka, bardzo mi się podoba.
Co do jakości tekstu, nie mam się do czego przyczepić. Piszesz lekko, zdania budujesz składnie. Zwróciłam tylko uwagę na kilka literówek, które wkradły się w niektóre słowa. Ale jak przeczytasz tekst na pewno je odnajdziesz. ;)
Nie wiem, kiedy wrócę z następnym komentarzem, ponieważ szykuje mi się ciężko tydzień. Mam jednak nadzieję, że zdołam w najbliższym czasie coś naskrobać. Więc wyczekuj mnie, bo jeszcze tu zawitam. Kiedy? Nie mam pojęcia, ale wpadnę.
Życzę weny! :*
Eveline
Cześć :) skłamałabym mówiąc, że "Zwiadowcy" nie są najlepszą książką na świecie. Znalazłam Cię przypadkiem i na razie się mnie nie pozbędziesz. W stylu pisania Flanagana charakterystyczne jest jego zamiłowanie do opisów natury. Idealnie wpasowałaś się w tą zasadę nadając swojemu opowiadaniu tajemniczej atmosfery. Tekst jest harmonijny. Coraz częściej można spotkać się z opoeiadaniami, którymi zawładnął chaos. Wielki puls dla Ciebie za uniknięcie to błędu!
OdpowiedzUsuńLeonardo Valdez... hmm. Leo Valdez- Olimpijscy Herosi? :D Jeżeli mam rację i przeniosłaś moją ulubioną postać z twórczości R. Riordana do seojego opowiadania, to jestem Ci ogromnie wdzięczna! Oczywiście łezka w oku się kręci, gdy myślę o ukochanym Willu... Też uważasz, że Flanagan za szybk przeskoczył z lat młodzieńczych do dojrzałego życia? Rozumiem, że chciał pokazać wszystkim jakim William jest mistrzem, ale chętnie poczytałabym o jego przygodach z czasów przed śmiercią Alyson.
Czytan dalej, bo mam sporo do nadrobienia.
Pozdrawiam, puck
elizabeth-watters-heros.blogspot.com
Na ogół nie przepadam za fanfiction, ale muszę przyznać, że fajnie Ci to wyszło. Zapowiada się naprawdę ciekawie. Trochę nie pasuje mi to, że ta cała banda asasynów gniazduje w Araluenie, ale to Twoje opowiadanie(i ja się nie znam).
OdpowiedzUsuńPrzepraszam, że taki krótki ten komentarz, ale nie mam zbyt dużo czasu. Jak go znajdę to wbiję tu znowu i oczywiście skomentuję kolejne rozdziały ;P
Lolol , co tu się dzieje ! :o Dzieci z nożami ? xD A już na serio , bardzo ciekawy , intrugujący początek historii . Mam pytanie tylko , 18 lat przed czym ? Przed pojawieniem się kogoś ? Przed czyjąś śmiercią ? Pam , pam . Emocje wzrastają . xD
OdpowiedzUsuńZapraszam do mnie : http://wystarczy-jeden-krok-malenki-krok.blogspot.com/ http://esperanza-umiera-ostatnia.blogspot.com/ Drugi blog to multumfanfiction , ale dużo będzie z Zwiadowców I Drużyny .
Ps. Jedziesz może na spotkanie z Flanaganem ? :)
Dziękuję, za miły komentarz. 18 lat przed opisywaną w dalszych rozdziałach akcją. Chętnie wpadnę, akurat moja klasa wyjeżdża na zieloną szkołę, ja nie jadę, więc będę miała sporo czasu, aby zajrzeć.
UsuńJej, dzisiaj byłam na wycieczce i zostałam po niej w Warszawie. Razem z koleżanką poszłam do empiku, wjeżdżam po schodach i patrzę... a tu tablica spotkania z autorami i jest na niej Flanagan. 15 maja. Zobaczę, moja koleżanka nie czytała zwiadowców, więc ze mną nie pójdzie, a samej to tak jakoś samotnie...
No ale wciąż myślę, no bo to w końcu Flanagan. A ty?
Bardzo ciekawy początek.Trafiłam na twojego bloga przypadkowo,bo szukałam jakichś ciekawych blogów o ''Zwiadowcach''bo bardzo lubię tę serię.Wszystko opisujesz bardzo obrazowo. Zapraszam do odwiedzenia mojego bloga http://opowiadanialadyalice.blogspot.com/
OdpowiedzUsuń