Lysander
opadł ciężko na miękki fotel, powoli otwierając oczy. Skronie wciąż pulsowały
mu bólem, ale to było niczym w porównaniu z istnym chaosem, który go otaczał.
Dobrze, że najpierw teleportował zwiadowcę na zewnątrz, zanim rzucił się
ratować pewnego głupiego maga.
Zirytowany
spojrzał w kierunku malutkiej sadzawki na środku pomieszczenia. Woda bulgotała,
a ponad wzburzoną taflą unosiła się para. Książki już nie stały równo na
półkach, tylko walały się po całej sali, kilka wyrwanych kartek dopiero teraz
opadało na ziemię. Posadzka w niektórych miejscach była popękana, a wielka
szachownica pod wpływem uderzenia pioruna rozleciała się na kawałki,
rozrzucając wokół pomieszane pionki. Czarnoksiężnik westchną ciężko. To ja
będzie musiał najpierw naprawić. Ale to za chwilę. Poczeka, aż irytujący ból
głowy ustąpi lub chociaż stanie się bardziej do zniesienia. Wdarcie się siłą do
strzeżonego pilnie umysłu zawsze się tak kończyło, ale nie miał wyjścia.
Zacisnął
usta na samą myśl, jak blisko katastrofy się znajdowali. Znalezienie Alarica,
który zamknął się w swoim własnym umyśle graniczyło z cudem. Właściwie, to
udało mu się w ostatniej chwili. Gdyby czarodziej zdołał dotknąć tej wirującej
kuli energii… Lysander nie był do końca pewien czym była, ale miał złe
przeczucia. Alaric nie powinien się do niej zbliżać, bo konsekwencje
prawdopodobnie byłyby nieodwracalne. Tym bardziej, że ta energia niepokojąco mu
się z czymś kojarzyła.
Najpierw
Henrik, a teraz to. Miał wrażenie, że przeszłość do niego wraca. Nie mogła. Na
pewno nie teraz. Miał już na głowie wojnę z Marcusem, niezadowolonych królów i
swoje pionki, które prawie rzucały się sobie do gardła. Do tego wszystkiego
dochodził niezwykle uparty czarodziej, który nie wiedział, co dla niego dobre.
–
Dwa tygodnie – mruknął wściekły pod nosem. Powinien wrócić teraz. W tym
momencie. Lysander nie mógł się rozpraszać i zastanawiać się, co ten dureń
wyrabia. Gdyby coś się stało, to nie mógłby nawet się do niego teleportować,
ponieważ sam nałożył na Alarica zaklęcie. Chroniło go to przed znalezieniem
przez Marcusa, jednak działało jak obusieczny miecz. Nikt nie mógł namierzyć
maga.
Wszystko
sprowadzało się do tego, że Alaric musiał radzić sobie sam. Mag był silny,
wręcz niepokojąco silny. Lysander jeszcze nigdy nie spotkał użytkownika magii o
tak wielkich rezerwach własnej mocy. Właściwie Carleton przewyższał w zakresie
zarówno czarnoksiężnika, jak i Marcusa. Różnica była taka, że w przeciwieństwie
do Alarica, oboje mogli korzystać z energii zgromadzonej w otaczającym ich
świecie i nie byli ograniczeni do własnych zasobów. Problem polegał na tym, że
Alaric Carleton był magiem natury. Wielki potencjał magiczny i połączenie z
samą przyrodą sprawiało, że utrata panowania nad mocą prowadziła do istnego
chaosu. Lysander wiedział o tym, bo lata wcześniej, gdy uczył maga zaklęć,
podobne sytuacje były na porządku dziennym. Zerwany potężnym podmuchem wiatru
kandelabr. Miejscowe trzęsienie ziemi, poprzewracane drzewa. Pewnego dnia ogień
prawie pochłonął jego drogocenną bibliotekę. Ogólnie rzecz ujmując, Alaric uosabiał
wtedy chodzącą katastrofę. Jednak te nagłe wybuchy magii były na tyle słabe, że
Lysander radził sobie z nimi bez mrugnięcia okiem. To było wiele lat temu,
przynajmniej taki miał wrażenie. Teraz sytuacja się zmieniła. Nie potrafił
przejąć kontroli nad mocą Alarica na odległość. Właściwie to nie był pewien,
czy udałoby mu się to, nawet gdyby zjawił się osobiście na miejscu zdarzenia.
Natura korzystająca z magii jego przyjaciela była wystarczająco silna, aby
wyrządzić zniszczenia w jego domu, chociaż nawiązał tylko słaby kontakt
mentalny. Alaric musiał nad tym zapanować. A żeby to zrobić, musiał wrócić do
domu, gdzie oboje znajdą jakieś rozwiązanie.
Ależ
nie, oczywiście, że nie. Uparty mag nie mógł porzucić swojego idiotycznego
celu, jakim było znalezienie sposobu na nieśmiertelność. Lysander już dawno
przestał mu mówić, że wieczne życie nie jest wcale takie piękne, jak się
wydaje. Przestał się nawet irytować, gdy Alaric bez słowa znikał na kilka
miesięcy. Ponieważ wracał, zawsze wracał. Co prawda czasem wykończony, czasem
poobijany. Jednak to nie było nic, z czym Lysander nie mógłby sobie poradzić.
Tym razem jednak mag przesadził. Dwa tygodnie. Przecież on się ledwo trzymał na
nogach, prawie wykrwawił się na śmierć, a mocy starczy mu na jedną
teleportację, a potem będzie nieprzytomny przez co najmniej dobę. Wróg bez
problemu będzie mógł go zabić. W takim wypadku zadaniem Lysandra było
sprowadzenie go do domu, czy Alaricowi się to podoba czy nie.
Jednak
skończyło się tak jak zawsze. Alaric powiedział: proszę, a Lysandrowi nie pozostało już nic innego, niż się zgodzić.
Jakoś nigdy nie potrafił odmówić temu durnemu magowi.
–
Jestem głupcem – podsumował zmęczony czarnoksiężnik, zaczynając naprawiać
szkody, które wyrządziła sama Matka Natura.
***
Adriana
już od kilku minut nie wiedziała, co zrobić. Jak zareagować, co powiedzieć. Wycofać
się? Uciec? Czy może wejść z podniesioną głową? Nie miała pojęcia, więc stała
jak skamieniała w wejściu do komnaty z czerwonymi policzkami, niezauważona
przez nikogo. Po prostu patrzyła, gdy jej umysł próbował przyswoić to, co
widzi.
Michael siedział na kanapie wygodnie rozparty, jedno
ramię przerzucił przez oparcie. Przed nim stała Angeline. Wszystko byłoby w
porządku, gdyby nie wiele małych, a niezwykle istotnych szczegółów. Nogi
zabójcy były rozchylone, a czarownica stała między nimi – zdecydowanie za blisko.
Palce jednej ręki zaciskała na oparciu kanapy, tuż przy ramieniu Michaela.
Druga dłoń spoczywała w zagłębieniu między barkiem a szyją. I najważniejszy
szczegół. Głowa zabójcy była odchylona do tyłu, aby jego usta mogły połączyć
się z wargami Angeline. Oboje wyglądali na bardzo zadowolonych i
zaangażowanych, jeśli kropla krwi spływająca z rozciętej wargi Michaela coś
znaczyła. I z jakiegoś powodu Adriana nie mogła odwrócić wzroku.
Doświadczenia
w takiej sytuacji nie miała właściwie żadnego. Nigdy nie patrzyła na żadnego
mężczyznę w romantyczny sposób, nigdy nie miała ochoty pogłębiać znajomości. Ta
dziwna bliskość i zależność, jaka wiązała dwie kochające się osoby, przerażała
ją. Powodowała, że człowiek staje się bardziej podatny na zranienie i
manipulacje, a czasem sprawiała, że ludzie robili rzeczy, na które o zdrowych
zmysłach nigdy by się nie zdecydowali. Kilka lat temu dostała zlecenie zabójstwa
jakiegoś hrabiego. Zleceniodawcą była jego żona, zraniona dogłębnie po tym, jak
mężczyzna zdradził ją z jej młodszą siostrą. Zabij szybko i bezboleśnie – mówiło polecenie napisane drżącą ręką.
Prawdopodobnie ta kobieta wciąż kochała tego potwora, chociaż nie mogła znieść
jego obecności. Adriana przyszła po niego pewnej nocy, kiedy księżyca nie było
na niebie. Cel opuścił swój dwór i zatrzymał się w podmiejskim zajeździe. Miał się
tam spotkać z kolejną kochanką, jak dowiedziała się Adriana, gdy przypadkowo
pomylił ją z tą kobietą. Wielki hrabia, właściciel wielu majętności i parszywy
zdrajca wykrwawiał się o wiele dłużej i boleśniej niż życzyła sobie tego biedna
kobieta, która wyszła za niego za mąż.
Patrząc
na Genoweńczyka i czarownicę, Adriana zastanawiała się, na ile sposobów Michael
mógł skrzywdzić Angeline, gdy ta już się zaangażowała emocjonalnie. Nie było bowiem
wątpliwości, że kobieta czuła cos do zabójcy – Angeline nie była osobą, która
całował się z każdym napotkanym po drodze mężczyzną. Przynajmniej tak ją
Adriana postrzegała.
Dlatego
stała w miejscu, cała zażenowana i czerwona. Powinna się ruszyć: albo do przodu
albo do tyłu. Nie ważne jak zawstydzona była, jak mało wiedziała o podobnych relacjach…
–
Dlaczego tutaj stoimy? – wyszeptał jej Gilan do ucha, a ona ledwo powstrzymała
się, aby nie wrzasnąć. Przełknęła ślinę i przesunęła się odrobinę w bok, zerkając
na zwiadowcę kątem oka. Nie słyszała jak nadchodził, ale powoli się po tego
przyzwyczajała. Jeśli Gilan chciał się zjawić bezszelestnie, to nic mu w tym
nie przeszkodzi, choćby wytężała wszystkie zmysły, aby go znaleźć. Teraz stał
oddalony od niej o centymetry i z pewnością widział jej czerwone policzki, bo
spoglądał na nią zaskoczony.
–
Co się stało? – spytał, lustrując ja wzrokiem. Według niego zabójczyni miała
przekomiczny wyraz twarzy, ale nie mógł znaleźć źródła tych emocji. Pod wpływem
impulsu zajrzał ostrożnie za uchylone drzwi komnaty, przed którymi stała
Adriana. Widziała, jak oczy zwiadowcy rozszerzają się z zaskoczenia, gdy ujrzał
Angeline i Michaela. A potem z przerażeniem zauważyła, że w zielonych oczach
pojawia się błysk zadowolenia i zwykłej dziecięcej radości.
To się nie skończy dobrze,
pomyślała, chcąc stąd zniknąć.
Gilan
zamierzał coś zrobić i dobrze się przy tym bawić.
***
Angeline
tego nie planowała. Przyszła tutaj z zamiarem dość dosadnego wyrażenia swojej
opinii na temat tego, jak Genoweńczyk zachowywał się w stosunku do Adriany. Nie
mogli tak funkcjonować na dłuższą metę. Te wszystkie kłótnie, sprzeczki i brak
zaufania były jeszcze do zaakceptowania w bezpiecznym miejscu, jakim był dom Lysandra.
Jednak czarownica nie miała złudzeń, że niedługo będą musieli go opuścić i
zacząć działać, nawet jeśli czarnoksiężnik nie dawał im tego do zrozumienia. Przeciwnicy
stanowili tak potężną grupę, że najmniejsze zawahanie doprowadzi do porażki.
Natomiast Michael i Adriana walczący ze wspólnym wrogiem jak na razie stanowili
przepis na katastrofę i dwa trupy więcej niż potrzeba.
To
wszystko zamierzała powiedzieć Michaelowi. Adriana była uprzedzona do Genoweńczyków,
w końcu wybili jej rodzinę. To Descouedres musiał zakopać topór wojenny,
przeprosić i pokazać zabójczyni, że mają ten sam cel i można mu ufać. Naprawdę
miała mocne postanowienie, aby zakończyć ten cyrk tu i teraz. Była nawet pewna,
że zaczęła wygłaszać swoja przemowę. Z pewnością pamiętała zmęczone i zirytowane
spojrzenie Michaela i drobinki błękitu w szarości jego oczu.
Dlatego
nie miała pojęcia, jak skończyła pochylając się nad zabójcą i całując go już od
pięciu minut. Prawie miała pewność, że wszystkiemu był winny Michael. Przecież
ona by tego nie zaczęła, prawda? Teoretycznie powinna zakończyć pocałunek zaraz
po tym, jak się zaczął, ale była tylko słabą, podatną na pokusy kobietą. Nikt
nie musi wiedzieć, co czuje. Nikt się nie dowie i…
–
Nie wiedziałem, że upominanie w wykonaniu magów tak wygląda. Powinnaś mi powiedzieć,
Angeline. Wtedy nie zastanawiałbym się długo przed popełnieniem jakiegoś
głupiego błędu. – Irytująco rozbawiony głos sprawił, że odskoczyła do tyłu.
Zwiadowca opierał się o framugę drzwi z uniesionymi brwiami. Za nim stała
Adriana z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę i czerwoną twarzą, którą próbowała
zasłonić ciemnymi włosami.
Czarownica
przeklęła w myślach. Nie zauważyła ich, nie wyczuła. Nie posiadali co prawda silnej
mocy magicznej, która sprawiłaby, że zmysły Angeline wrzeszczałyby o nadchodzącym
możliwym zagrożeniu, jak za każdym razem, gdy przebywała w pobliżu Lysandra,
ale zawsze była dobra w wykrywaniu nawet zwykłych ludzi. Musiała być bardziej
rozproszona, niż myślała.
–
Spadaj, Gilan. Przeszkadzasz – mruknął Michael, wpatrując się w Angeline zawiedzionym
wzrokiem smutnego szczeniaka. Poczuła, że robi się tak samo czerwona jak
Adriana.
–
Nie, mój nowy drogi przyjacielu. Jeśli chodziłoby o mnie, nie mrugnąłbym nawet
okiem. Lecz nie mogę pozwolić, byście siali wokół siebie powszechne zgorszenie
i wprawiali w szok i zażenowanie takie niewinne dusze jak nasza Adriana – zaoponował
ze zbyt szerokim uśmiechem zwiadowca, kładąc dłoń na ramieniu zabójczymi i wciągając
ją do pokoju z ciemnego korytarza.
–
Ręce przy sobie, zwiadowco – warknęła, a Gilan zapobiegawczo zabrał rękę.
Wyglądała, jakby mogła go ugryźć plus zamordować spojrzeniem.
–
Oj, Adriano, nie ma się czego bać. Popatrz na Angeline, wydaje się w pełni
usatysfakcjonowana i zadowolona. Widzę, że jesteś zupełnie nieuświadomiona w
sprawach związków, więc byłbym zaszczycony, mogąc… - Gilan zamilkł, gdy dwa niezwykle
mordercze spojrzenia skupiły się na jego skromnej osobie. Już widział swoje ciało
pozbawione głowy, jeśli wypowie jeszcze jedno nierozważne słowo.
–
Angeline, myślałem, że miałaś rozmawiać z Michaelem o jego karygodnym
zachowaniu – zaczął w dramatyczniej próbie zmiany tematu.
–
Właśnie, on mnie obraził – poparła go Adriana, z chęcią podchwytując nowy
kierunek rozmowy. Do tamtej części nie będą wracać. Nigdy.
–
Rozmawialiśmy, prawda, Michael? – spytała czarownica, spoglądając na Genoweńczyka
i szukając u niego potwierdzenia dla swoim słów. On spowodował problem, więc
niech go rozwiąże. Jak się głębiej zastanowić, to nic się nie stało, a Adriana
jak zawsze robi problem ze wszystkiego, co dotyczy Michaela. A Gilan, jak to ma
w zwyczaju, nie pomaga.
–
Oczywiście. To była długa przemowa, pełna słów, które miały spowodować moje
wyrzuty sumienia. Była też niezwykle nudna, dlatego byłem zdesperowany ją
przerwać za wszelką cenę – oznajmił zadowolony z siebie Genoweńczyk, zupełnie
nie przejmując się atmosferą, która panowała wokół. Angeline prawie jęknęła z
bezsilności i zrezygnowania. Panowie najwyraźniej świetnie się bawili, ale ona
była niezmiernie zażenowana, a Adriana coraz bardziej zła na cały świat. Musiała
to przerwać.
–
Skupmy się na rzeczach istotnych…
–
To jest istotna sprawa – przerwała jej Adriana. Angeline spojrzała na nią
zaskoczona. Była pewna, że ona też chciała zakończyć ten cyrk. – Przecież on cię
skrzywdzi. Nim się obejrzysz zdradzi cię, zostawi, wykorzysta do własnych
celów. To Genoweńczyk. Jak możesz być taka naiwna?
Czarownica
zamrugała zdziwiona. Myślała, ze zabójczyni nie chciała poruszać tych tematów,
bo nie miała w nich żadnego doświadczenia. Martwiła się. Adriana się o nią martwiła.
To było takie w jej stylu podejrzewać Michaela o wbicie sztyletu w plecy przy najbliższej
możliwej okazji. Przecież niejednokrotnie zabijała mężczyzn, którzy bili żony,
zdradzali je, uprowadzali córki farmerów, którzy potem byli gotowi oddać
płatnym mordercom cały swój majątek, aby ponownie ujrzeć swoją pociechę w domu,
a pana ziemskiego martwego. Świat był pełen potworów. Mężczyzn i kobiet,
bogatych i biednych. Niektórzy mogliby powiedzieć, że w tej komnacie znajdują się
same potwory. Ale przecież byli też dobrzy ludzie. Czasami potwory nie były
wcale potworami. Powinna jej powiedzieć, że nie wszystko jest czarne. Podobno
rodzice Adriany bardzo się kochali – taki wniosek wyciągnęła z nielicznych
opowieści, którymi dziewczyna się z nią podzieliła. Jednak zapomniała o tym, a
jej umysł podsuwał jej najczarniejsze scenariusze, z którymi miała przecież do
czynienia na co dzień. Martwiła się o nią. To było…
–
Adriano, to jest absolutnie urocze. – W tym momencie Angeline była gotowa
uwierzyć, że zwiadowca posiada moc czytania w myślach. Z wyrazem współczucia na
twarzy obserwowała, jak ręka Adriany unosi się i zaciska w pięść, a potem
spotyka się z nosem Gilana. Cóż, zabójczyni musiała w końcu wybuchnąć.
–
Cóż za brutalna kobieta. Współczuję ci, zwiadowco – podsumował Michael ze
sztucznym współczuciem. A potem poniósł rękę.
Adriana
nie zdążyła nawet pomyśleć o tym, aby się ruszyć. Rzucony przez Genoweńczyka
sztylet utkwił w drzwiach, centymetry od jej szyi.
Tak
blisko, pomyślała, sięgając po swój nóż, podczas gdy Gilan i Angeline jeszcze nie
wyrwali się z oszołomienia. Jednak spokojny wyraz tworzy Michaela i to, że nie
ruszył się z miejsca sprawiło, że zerknęła kątem oka na ostrze. Była na nim
kartka papieru. Wciąż mając na oku przeciwnika, sięgnęła po nią. Otworzyła
szerzej oczy, wpatrując się z zapisane na niej słowa.
–
Jak? – spytała nieświadomie, wciąż wpatrując się w tekst. Podniosła wzrok na
Genoweńczyka. Spojrzenie szarych oczu było poważne, tak samo jak jego głos.
–
Jestem człowiekiem wielu talentów. Czy to wystarczy?
Spojrzała
jeszcze raz na kartkę. Tak. Zdecydowanie.
–
Ten jeden raz – mruknęła i ignorując zaskoczone spojrzenia pozostałej dwójki,
opadła na pobliski fotel całkowicie rozluźniona. Gilan i Angeline spojrzeli po
sobie. Żadne z nich nie rozumiało.
–
Przejdźmy to istotnych rzeczy. Zwiadowco, chyba miałeś nam coś do powiedzenia. –
Adriana spojrzała na niego znacząco, a mężczyzna westchnął. Przekaz był jasny:
nie drąż tematu. Dlatego pokiwał głową i z westchnieniem opadł na kanapę obok
Genoweńczyka. Angeline wzruszyła ramionami i chwyciła jedno z leżących na
półmisku jabłek. Jakoś nagle zgłodniała.
–
Już mówię. Chciałbym tylko jeszcze zaznaczyć, że jeśli kiedykolwiek będziesz
chciała mnie upomnieć, to nie musisz się powstrzymywać, Adriano.
–
Przykro mi, zwiadowco. Ostatni trening udowodnił, że na twoje nieszczęście nie
mam za grosz zdolności magicznych – odparła złośliwie Adriana. Była spokojna.
Wreszcie była spokojna. Zacisnęła palce na białej kartce, którą schowała do
kieszeni.
Minęło
wiele czasu od kiedy po raz ostatni miała do czynienia ze swoim rodzimym językiem.
Nieważne, skąd pochodzili, zabójcy byli ludźmi czynu. Rzadko kiedy używali
słów. Odpychały ich długie przemowy, które próbowały ukryć prawdę. Woleli mówić
krótko, prosto. A gdy już to mówili, nie było w tym kłamstwo i obłudy.
Zacisnęła
palca na papierze. Słowa wyryły się jej w pamięci.
Lo siento mucho. Perdoname.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Bardzo przepraszam, że tyle musieliście czekać, a ten rozdział jest żałośnie krótki. Muszę powiedzieć, że dobrze mi się go pisało do momentu, w którym musiałam napisać jak to się Adriana na tą dwójkę natknęła. Ni sądziłam, że będę miała problemy z opisaniem zwykłego pocałunku, sporo opisy walk i zabijania przychodzą mi łatwo. A tu taka niespodzianka. Dlatego przepraszam, bo reszta rozdziału jest bardzo sztuczna. Ja się chyba po prostu nie nadaję do pisania romansów :(
W następnym rozdziale obiecuję, że zacznie się jakaś akcja. Dziękuję też wszystkim, którzy tu jeszcze wchodzą, pomimo częstotliwości z jaką dodaję rozdziały. Dziękuję też Anonimowi, który tak zawzięcie komentuje :D
Rozdział oczywiście niesprawdzany, zapraszam do komentowani i wyrażania swoim opinii.
Pozdrawiam,
Mentrix Hadley
P.S. Jako, że został tylko tydzień - WESOŁEJ WIELKANOCY, SMACZNEGO JAJKA, ZAJĄCA I PORZĄDNEGO ŚMINGUSA-DYNGUSA! Chociaż pewnie pogoda jak zawsze będzie nieciekawa :D