Ludzie mają swoje sekrety, które chcą
ukryć przed światem za wszelką cenę. Za dnia zachowują się jak wzorowi
obywatele, wydają się być idealni, bez żadnej skazy. Panie w pięknie zdobionych
sukniach uczęszczają na przyjęcia, wesela, gdzie nienaganne maniery są czymś
naturalnym. Miło uśmiechają się do przeciwniczek, prawią komplementy, lecz
serdeczne uśmiechy zamieniają się w szydercze grymasy, gdy tylko znajdą kąt
skryty w mroku, gdzie nikt nie dostrzeże prawdziwych uczuć wymalowanych na
twarzy. Panowie zaś zasiadają do gry w karty, topiąc w kieliszku wybornego wina
przekleństwa skierowane do innego gracza, gdy temu zbyt sprzyja fortuna.
Wszyscy noszą maski, niezależnie od dnia i godziny. Ukrywają za nimi wszystko
co czarne i szare, ukazując otaczającemu ich społeczeństwu tylko oślepiającą
biel.
Każdy
kiedyś zbłądzi, nie ma człowieka niesplamionego złem. Jednak niektórzy
przekroczyli już dawno próg przyzwoitości, oddając się w ręce zła. Właśnie oni,
pod osłoną mroku, wychodzą na ulice, aby załatwić niedokończone porachunki,
kradną, gwałcą, zabijają. Otaczają się ciemnością, pławią w bólu i rozpaczy,
czerpiąc z tego przyjemność. Bezkarnie naruszają prawo, wierząc, że wszystkie
spiski, intrygi i zabójstwa pozostaną bezpieczne ukryte pod kurtyną mroku.
***
Andreas
Vintres zacisnął pięści, niespokojnie rozglądając się dookoła. Słońce już dawno
zaszło, a księżyc zakryły chmury. Z oddali widać było błyskawice spadające z
nieba, grzmot co chwila wstrząsał ziemią. Nadchodziła paskudna burza, którą
Dover zapamięta na wieki. On natomiast stał pośrodku niebezpiecznej dzielnicy,
nerwowo paląc papierosa i czekając na swojego gościa.
Okolica
należała do naprawdę nieprzyjemnych, śmiech prostytutek było słychać z każdej
uliczki, pijacy zataczali się na ulicach, śpiewając pozbawione rytmu piosenki.
Przemykały drobne złodziejaszki, kryjąc się przed światłem rzucanym przez
nieliczne latarnie. Tawerny pełne były marynarzy i piratów, którzy w nocy
odnajdywali wspólny język przy kuflu piwa.
Podejrzani osobnicy gromadzili się w gospodzie po prawej, załatwiając
interesy, które nie mogły ujrzeć światła dziennego.
Nie,
to podejrzane towarzystwo z pewnością nie było odpowiednie dla Andreasa
Vintresa, spadkobiercy wielkiego majątku. Lecz cóż miał począć, gdy człowiek,
którego potrzebował, lubował w takim otoczeniu? Sprawa była nagląca, liczyła
się każda sekunda, więc był w stanie przeboleć wiele.
–
Pan Vintres? – Cichy głos zabrzmiał tuż przy jego uchu. Mężczyzna podskoczył,
odwracając się do nieznajomego i przyglądając mu się uważnie. Twarz skrywał w
cieniu kaptura czarnego płaszcza, spod którego wystawał elegancki frak.
Zabójca, którego Andreas przez przyjaciela poprosił spotkanie, był niskiego
wzrostu i szczupły, lecz wydawał się emanować siłą i energią. Głos miał
zadziwiająco młody, co tylko zwiększyło ciekawość Vintresa.
–
Tak. Niegrzecznie jest się nie przedstawić, a tym bardziej zasłaniać swą twarz
kapturem. – Gdyby zabójca zawiódł, Andreas zawsze mógł uratować się od
ciężkiego wyroku, opisując wygląd zamachowca. Lepiej się zabezpieczyć, w końcu
nie znał tego człowieka.
–
Och, pan wybaczy. Nie miałem zamiaru urazić pańskiej dumy – rzucił zabójca,
zsuwając kaptur z głowy. W świetle pobliskiej latarni rozbłysły zielone oczy i
blond włosy, które już dawno potrzebowały fryzjera. – Czego szuka ktoś wysoko
urodzony w takiej okolicy?
Mężczyzna, a właściwie
chłopak, stojący przed Andreasem nie mógł mieć więcej niż dziewiętnaście lat.
Dlaczego mordował ludzi w już tak młodym wieku? Vintres wiedział, że zwykli
obywatele wiodą ciężkie życie, ledwo wiążąc koniec z końcem, ale nie wyobrażał
sobie, aby przez to dziecko miało zostać płatnym zabójcom. Skąd w ogóle miał on
pieniądze na broń?
–
Radzę mnie nie lekceważyć, panie Vintres. To zwykle źle się kończy. Więc? – Uniósł
pytająco brwi, wpatrując się w niego przenikliwie.
–
Chcę, abyś kogoś zabił – wydusił Vintres, zaciskając mocniej pięści. Te słowa
ledwo przeszły mu przez gardło, ale jeśli miał zatrzymać majątek dla siebie,
nie było innego wyjścia. Jego ojciec zapisał mu w testamencie całą posiadłość i
dobra, jakie rodzina posiadała. Niestety, gdy ostatnio najmłodsza córka
Vintresów wyszła za mąż, szwagier Andreasa zaczął mieć naprawdę dobre kontakty
z jego ojciec, aż stary zaczął myśleć o zmianie testamentu. W takim wypadku
Andreas musiał upewnić się, że jego ojciec umrze, zanim zdąży cokolwiek
zmienić. Nie miał jednak dość odwagi, aby go otruć, więc, za pośrednictwem
przyjaciela, znalazł płatnego zabójcę. Liczyła się każda chwila. Nawet teraz,
po północy, głowa rodziny Vintres mogła wprowadzać niechciane poprawki do
dokumentu.
–
To ci niespodzianka. A już myślałem, że chcesz zjeść ze mną kolację. Co za
zawód – prychnął chłopak, uśmiechając się szyderczo. Nienawidził niepewnych
klientów, którzy w każdej chwili mogli się rozmyślić, albo gorzej, wydać go
władzom. A wtedy dopadnie go Arthur i bajka się skończy. Przed zachodem słońca
zwiśnie na szubienicy.
–
Apeluję o powagę! To dla mnie naprawdę ważne…
–
W to nie wątpię. Tylko cały się trzęsiesz i sprawiasz wrażenie, jakbyś chciał
być gdzie indziej. Jeśli mi wydasz polecenie, nie będziesz mógł go odwołać.
–
Jestem tego świadom. – Andreas opanował się, wpatrując się wyzywająco w oczy
zabójcy. Ma swój cel i się nie cofnie. – Proszę, zabij Antonia Vintres. Jest w
naszej rezydencji, to w samym centrum miasta. Oto zapłata, zwykle tyle bierzesz
za swoje zlecenia.
Na
dłoń zabójcy spadła ciężka sakiewka. Mężczyzna spojrzał na nią, po czym
otworzył, sprawdzając zawartość. Kiedyś ktoś próbował go oszukać fałszywym
złotem. Dwa dni później jego ciało wyłowiono z jeziora. Jednak te pieniądze
były prawdziwe, co do tego nie było wątpliwości. Zacisnął wstążkę, którą
sakiewka była związana, po czym włożył zapłatę do kieszeni płaszcza.
–
W porządku, ojcobójco. Zawsze mnie ciekawiło, jak ktoś taki może żyć z
wyrzutami sumienia, ale to nie moja sprawa. Antonio Vintres będzie martwy przed
wschodem słońca. Postaraj się zapewnić sobie alibi.
Andreas
kiwnął głową, w duszy już radował się ze swojego zwycięstwa. Problemem na
początku było tylko znalezienie odpowiedniego zabójcy, ale w tym pomógł mu
przyjaciel. Przemógł się i wyruszył do jednaj z najgorszych dzielnic. A potem
wszystko poszło jak po maśle. Pieniądze stanowiły argument, którego nikt nie
mógł zignorować, tym bardziej, że należał do biedniejszej części społeczeństwa.
Zabójca z pewnością miał sporo pieniędzy, dało to się stwierdzić choćby po jego
ubraniu i lśniących ostrzach sztyletów. Jednak prawdopodobnie uwielbiał zabijać
i tylko dlatego przyjął zlecenie Andreasa. Jeśli mordowanie było jego hobby, to
młody Vintres praktycznie ma już majątek w kieszeni.
–
I jeszcze jedna sprawa. – Cichy głos zabójcy przerwał chwilę triumfu Andreasa.
Szlachcic powrócił swymi myślami na ziemię, niechętnie zapominając na chwilę o
swoich marzeniach.
Zabójca
poruszył się błyskawicznie, przyciskając mu ostrze wąskiego miecza do gardła.
Vintres przełknął ślinę, wpatrując się w lśniące w świetle błyskawic ostrze.
Jeszcze kilka milimetrów i przecięłoby mu skórę. Nie rozumiał, co się dzieje.
Spojrzał pytająco na chłopaka, starając się ukryć przerażenie. Przecież to on
był pracodawcą, ofiara zabójcy znajdowała się gdzie indziej…
–
Spróbuj mnie zdradzić, niech choćby jedno słówko na mój temat wyjdzie z twoich
ust, zabiję cię. Długo i boleśnie. Nie waż się donosić, rozumiemy się?
Widząc
zimne spojrzenie zielonych oczu, nie mógł zrobić nic innego, jak potulnie
pokiwać głową. Nie zamierzał zdradzać. Wtedy ojciec dowiedziałby się o jego
planie i zostałby wydziedziczony. Policja była beznadziejna, prawie nigdy nie
potrafili złapać odpowiedniego przestępcy. Co innego agenci Jej Królewskiej
Mości. Ale co oni mieliby robić w Dover w burzową i zimną noc?
–
W porządku, ale pamiętaj o tym. – Chłopak przeciągnął ręką po blond kosmykach,
które mokre od deszczu lepiły mu się do czoła. Zarzucił kaptur na głowę, w
myślach szukając najbezpieczniejszej drogi do rezydencji Vintresów.
–
Interesy z tobą, to czysta przyjemność. – Ukłonił się kpiąco, odwracając się
plecami do pracodawcy i kierując w stronę wejścia do najbliższego budynku.
Najlepiej będzie wspiąć się na dach i przebyć drogę do centrum ponad głowami
nielicznych przechodniów, którzy o tej porze opuścili domostwa.
–
Czekaj, jak się nazywasz? – Ochrypnięty głos Andreasa dotarł do uszu zabójcy.
Ten uśmiechnął się kpiąco. Zawsze o to pytają. Odwrócił się, obdarzając
szlachcica szerokim uśmiechem.
–
Dzisiejszej nocy będę dla ciebie Nicholasem, pasuje? – spytał i nie oczekując
odpowiedzi, rozpłynął się w ciemnościach.
Andreas Vinters odetchnął z ulgą. Już
po wszystkim. Teraz tylko wróci do domu, usiądzie przed kominkiem, jak to miał
w zwyczaju, a potem pójdzie spać. A gdy się obudzi, będzie właścicielem jednego
z największych majątków w Anglii.
–
Nieładnie, nieładnie. Chyba powinniśmy porozmawiać. Nie sądzi pan, panie
Vinters? – Rozbawiony głos sprawił, że szlachcic zamarł. Odwrócił się powoli,
wpatrując w dwudziestosiedmioletniego mężczyznę, który przyglądał mu się z
cienia pobliskiej uliczki. Przeniósł wzrok na czarny pistolet wetknięty za pas.
Znał ten model broni. Znał też godło Jej Królewskiej Mości przyszyte do
eleganckiego munduru. A raz na balu królewskim widział tego mężczyznę o
brązowych włosach i granatowych oczach, stojącego tuż przy tronie królowej.
Arthur
Carington zaszczycił go swoją obecnością.
Chyba
na majątek poczeka sobie za kratkami.
***
Nicholas,
znany przez swoich przyjaciół jako Lorien Mordredes, przemykał po dachach w
kierunku swojego celu. Bezszelestnie stawiał stopy na starych dachówkach
kamienic, jednocześnie przeklinając deszcz, który lał się na niego
strumieniami. Podłoże było śliskie i nawet ktoś z takim doświadczeniem jak on
mógł przypłacić nieuwagę życiem. Niewiele osób przetrwałoby upadek na kamienny
próg z piętnastometrowej kamienicy. Dodatkowo musiał uważać, aby nie narobić
hałasu, bo tutejsi mieszkańcy byli bardzo wyczulenie na podejrzane dźwięki.
Zatrzymał
się, oceniając odległość, jaka dzieliła go od krawędzi następnego domu. Ulice
opustoszały w mgnieniu oka, gdy tylko Anglicy dostrzegli nadciągającą burzę.
Miasto portowe zamarło, jakby wstrzymawszy oddech, czekając aż wyładowania
atmosferyczne ustąpią. Tylko czasem przez ulicę przebiegł kot, szukając
schronienia przed strugami wody lejącymi się z nieba. Pogoda idealna do
wykonania zlecenia. Strażnicy pewnie będą grzać się przy kominku, nie zwracając
uwagi na bramę, której powinni strzec.
Przeskoczył
przepaść jaka dzieliła oba budynki i chwilę później stał na ziemi tuż obok
bramy prowadzącej do majątku Vintresów. Na straży stał tylko jeden strażnik, z
utęsknieniem wpatrujący się w dwór, pragnąc znaleźć się w jego ciepłym wnętrzu.
Był rozkojarzony i nie zwracał uwagi na otoczenie, marząc o ciepłym winie.
Lorien
okrył się szczelniej czarnym płaszczem, zlewając się z cieniem. Bezszelestnie
zbliżył się do strażnika, po omacku szukając sztyletu przy pasie. Jego pewność
siebie wzrosła, gdy zacisnął palce na gładkiej rękojeści. Wysunął ostrze z
pochwy, wciąż obserwując strażnika. Teraz dzielił go od niego tylko metr –
grzmoty skutecznie zagłuszą krzyk.
Gdy
strażnik zainteresował się przemykającym przez ulicę czarnym kotem, Lorien
skoczył do przodu i sprawnym ruchem poderżnął mu gardło. Na bladej skórze pojawiła
się czerwona linia, a z gardła mężczyzny wydobył się charkot. Po chwili osunął
się bez życia w ramiona zabójcy. Chłopak chwycił ciało i przeciągnął je przez
bramę, ukrywając w krzewach ozdobnych, które otaczały cały majątek. Do rana
nikt nie powinien zauważyć trupa.
Otrzepał
ubranie z liści i skierował się w stronę dworu. Większość okien była ciemna,
domownicy zaszyli się w swoich posłaniach pod grubą warstwą kocy. Tylko w
prawym skrzydle wciąż paliło się światło, gdy służące przygotowywały zastawę na
rodzinne śniadanie.
Informacje zebrał już
wcześniej, spodziewając się, kogo chce zabić młody Vintres. Głowa rodziny miała
swoją sypialnię na drugim piętrze na krańcu lewego skrzydła. Najbardziej
oddalona od ludzi, zapewniająca prywatność. I ułatwiająca zabójstwo.
Bez
przeszkód podszedł do drzewa, znajdującego się bezpośrednio przed pokojem jego
celu. Okno było uchylone, jakby zapraszając go do środka. Nigdy tego nie
rozumiał, ale niektórzy ludzie uwielbiali zapach burzy i specjalnie otwierali
okiennice podczas deszczu. Antonio Vintres najwyraźniej do nich należał.
Zdjął
płaszcz, po czym zostawił całą swoją broń. Zachował przy sobie tylko jeden
sztylet, w końcu musiał czymś odebrać życie. Wszystkie te rzeczy narobiłyby
tylko niepotrzebnego hałasu, a tego nie chciał. Zostanie z tylko jednym ostrzem
w innej sytuacji byłoby idiotyzmem, ale tutaj nie przewidywał komplikacji,
która wymagałaby od niego walki. Rezydencja Vintresów nie była dobrze
chroniona, choć rodzina należała do grupy najzamożniejszych. Zabije i ucieknie,
nic prostszego. Chyba nawet żałował tej sytuacji. Zaczynało mu brakować tego
dreszczyku przerażenia i ekscytacji, który towarzyszył niebezpieczeństwu.
Oczywiście bez przesady. Jeśli ktoś zapytałby go o definicję zagrożenia,
odpowiedź zmieściłaby się w tylko jednym słowie – Arthur. Właściwie te dwa
wyrazy można było potraktować jako synonimy. A jego z pewnością nie chciał
spotkać.
Skupił
się ponownie na zadaniu, chcąc to jak najszybciej zakończyć. Robił się już
zmęczony, od dwóch dni nie przespał ani godziny, obserwując z ukrycia różne
tajne spotkania w dzielnicy. Lepiej wiedzieć na czym się stoi. Wspiął się na
drzewo, znajdując odpowiednią gałąź. Popchnął okiennice, dziękując w myślach
komuś, kto je przedtem naoliwił. Wszedł do sypialni, od razu odszukując swój
cel.
Antonio
Vintres spał spokojnie pod pierzyną, nawet nie wyczuł zagrożenia. Lorien
wyciągnął sztylet, ostrożnie podchodząc do łóżka. Nie rozglądał się dookoła, bo
to nie miało sensu. Straci tylko czas, a ofiara może się wtedy obudzić. Nie był
złodziejem, więc kosztowności go nie interesowały. Jednym słowem – otoczenie
nie miało znaczenia.
Wyciągnął
przed siebie sztylet, nakierowując go w odpowiednie miejsce. Chciał zabić
szybko i w miarę możliwości bezboleśnie. Krzyki bólu ofiar nie były mile
widziane w jego zawodzie. Uspokoił myśli, biorąc głęboki oddech. Wziął zamach i
opuścił ostrze. Bez problemu wbiło się w gardło szlachcica, pokrywając się
czerwoną posoką. Mężczyzna otworzył przerażony oczy, ale nie zdołał się
poruszyć, tylko wymamrotał coś pod nosem. Twarz wykrzywiła mu się w wyrazie
agonii, z kącika ust popłynęła strużka krwi. Oczy robiły się coraz bardziej
mgliste, a ciało przestawało się trząść. Wreszcie Antonio Vintres zaczerpnął
ostatni wdech i pożegnał się z tym światem.
Lorien
spojrzał na ciało, zadowolony z siebie. Śmierć nie trwała nawet minuty, chyba
pobił swój rekord. Jedynym minusem był ubrudzony sztylet, który będzie potem
ciężko doprowadzić do dawnego stanu. Sięgnął po prześcieradło, chcąc zetrzeć
powoli zasychającą krew z ostrza.
–
Przyłapany na gorącym uczynku. Chyba tracisz wprawę, mój drogi.
Chłopak
upuścił sztylet i zamarł, słysząc znienawidzony głos. Przecież jego nie powinno
tu być. Ścigał go aż do Dover, ale zabójcy udało się go zmylić i wysłać na
kontynent. Do Berlina, jeśli dobrze pamiętał. Arthur nie miał prawa znajdować
się w tym pokoju. Ale stał w progu, przyglądając mu się z satysfakcją i
ignorując trupa.
Lorien
nie myślał. Są takie sytuacje, w których człowiek traci częściowo świadomość i
zdaje się na instynkt. A ponieważ instynkt kazał mu uciekać, to chłopak rzucił
się w kierunku okna, przeklinając siebie za upuszczenie broni. Dlaczego
założył, że jest bezpiecznie i nie wziął miecza? Chociaż, gdyby Arthur
postanowił wyciągnąć pistolet, broń biała na nic by się nie zdała. Musi tylko
wyskoczyć przez okno, potem będzie miał szansę. Nie miał sobie równych, jeśli
chodzi o ukrywanie się w ciemnościach, ale w pokoju był całkowicie odsłonięty.
Nie
przebiegł nawet połowy dystansu, gdy poczuł uderzenie i chwilę później leżał na
brzuchu, przyciskany do podłogi przez inne ciało. Dlaczego jego największy wróg
był starszy o prawie dziesięć lat i dużo silniejszy? Szarpnął, bezskutecznie
próbując się wyswobodzić. W odpowiedzi został złapany za włosy, a jego głowa
uderzyła o podłogę. Jęknął, czując ból i krew, która zalała mu usta, gdy
przygryzł sobie język.
–
Gdzież to się wybierasz, Lorien? Dawno się nie widzieliśmy. Zdążyłem nawet
zrobić sobie małą wycieczkę po kontynencie, aby w końcu zorientować się, że
mnie wykiwałeś. Tak się nie robi. – Szyderczy głos Arthura był skierowany
prosto do ucha zabójcy, powodując dreszcze i napad paniki. Skończy na
szubienicy, jak nic. Arthur go nienawidził. Jako agent Jej Królewskiej Mości
złapał już wielu przestępców, tylko z Lorienem miał problem, co zawsze
wyprowadzało go z równowagi. Tym bardziej, że ostatnio spędził trzy tygodnie
buszując w Berlinie i próbując znaleźć najmniejszy ślad chłopaka. Wiele razy
był o krok od złapania zabójcy, ale ten cudem mu się wymykał. Teraz było inaczej.
Przedtem dzieliła ich określona odległość, nie dał rady położyć na nim rąk,
choć nie wiem, jak by się starał. Zawsze znikał, nawet postrzelony w ramię.
Lecz teraz go złapał, a zabójca nie był najlepszy w walce wręcz. Lubował w
rzucaniu sztyletami lub ewentualnie walce mieczem.
–
Puszczaj – syknął Lorien, próbując zapanować nad emocjami. Strach zżerał go od
środka, utwierdzając w beznadziejności sytuacji. Cześć jego zdawała sobie
sprawę, że nie jest w stanie nic zrobić, ale skutecznie odpychał od siebie prawdę.
Spróbował
zamachnąć się ręką, ale leżąc na brzuchu nie był w stanie dokładnie wycelować.
Poczuł tylko ból, gdy obie dłonie zostały wykręcone i skute metalowymi
kajdankami. Najnowszy wynalazek śledczych niezbyt mu się podobał, zdjęcie
metalowych obręczy bez kluczyka było dla niego niemożliwe.
–
Dlaczego miałbym to zrobić?
–
Naruszasz moją przestrzeń osobistą – mruknął, nie znając odpowiedniej
odpowiedzi. Gdyby udało mu się przekonać Artura do postawienia go na nogi,
miałby może jakąś szansę.
–
Twój sztylet chyba także naruszył przestrzeń osobistą pana Vintresa –
stwierdził poważnie mężczyzna, spoglądając na zakrwawione ciało. Mógł uratować
Antonia, ale wtedy straciłby możliwość schwytania zabójcy. A złapanie chłopaka
było priorytetem. Nie wiadomo, ile osób mógłby jeszcze zabić, gdyby pozostał
żywy.
Odpowiedziało
mu milczenie. Lorien uparcie wpatrywał się w podłogę, zaciskając usta w cienką
linię. Szkoda, bo Arthur chciał się jeszcze trochę napawać swoim zwycięstwem.
–
Zmarnowałeś sobie życie, Lorien. Mogłeś zarabiać w normalny sposób, a nie
odbierając życia. Może dostałbyś się do jakiejś szkoły? Wydajesz się
inteligentny, więc może zrobiliby wyjątek dla dzieciaka z nizin społecznych.
Dziewczynę byś miał, całkiem ładny z ciebie chłopak, potem ożenił się i założył
rodzinę. Wiódłbyś spokojne życie, ale nie… Chciałeś więcej zarabiać, czuć
adrenalinę, to teraz proszę. Patrz, jak marnie skończyłeś.
–
Zamknij się. – Chłopak zacisnął zęby, gdy poczuł rękę zaciskającą się na jego
szyi. Całkowicie zablokowała możliwość poruszania się i w każdej chwili mógł
skręcić mu kark.
–
Osobiście jednak cieszę się, że stanąłeś mi na drodze. Miałem sporo rozrywki,
gdy na ciebie polowałem. No, ale wszystko się kiedyś kończy. A teraz przyszedł
czas na twoje życie. Zmarnowane życie, które…
–
Zamknij się! Zabiję cię! – wrzasnął, zapominając o innych domownikach, którzy
mogliby usłyszeć krzyki i wbiec do pokoju. W tej chwili mało go to obchodziło.
To był koniec, ale jak ten drań śmiał go pouczać?! Wykorzystał swoje życie, jak
wykorzystał i wcale tego nie żałował. To, co robił, sprawiało mu chorą
przyjemność, a wyrzuty sumienia znikły dawno temu.
–
Oj, nieładnie, Lorien. Nie to chciałem usłyszeć. Pośpij sobie, szubienica
będzie gotowa wraz ze wschodem słońca. Liczę, że przypadniecie sobie go gustu.
Potem
zapadła ciemność.
***
Mrok jest gęsty, stanowi idealną
osłonę. Lecz jest jeszcze światło. Rzadko pojawia się po zmroku, ale czasem
rozjaśnia ciemność. Wyciągnie swą rękę, aby ukarać winnych, ukrywających się w
mroku, aby nieść sprawiedliwość, której ciemna strona na oczy nie widziała.
Pojawi się na chwilę, potem zniknie, ale świat stanie się odrobinę lepszy. Bo
część ciemności zniknie. Światło się wycofa, a ludzie mroku powrócą do swoich
interesów, ale w ich sercach pozostanie przeświadczenie, że sprawiedliwość
istnieje i kiedyś się o nich upomni.
***
Arthur
za założonymi rękami wpatrywał się podest, na którym stała szubienica. Lorien
miotał się pomiędzy dwoma strażnikami, rzucając przekleństwa. Gdy tylko ocknął
się w celi, od razu rozpoczął swoją litanię, która trwała już dobrą godzinę.
Głównie składała się z przekleństw skierowanych w stronę Arthura. Ten jednak
nie zwracał na to uwagi, ciesząc się sukcesem i bezradnością wroga. Uwolni
świat od jednej kanalii, a potem zajmie się następną.
Pomimo
wczesnej godziny na placu zebrał się spory tłum, aby obejrzeć egzekucję
mordercy. Andreasa Vintresa wyprowadzono z celi, stał teraz i z satysfakcją
wpatrywał się w skazańca. Najwyraźniej postanowił grać ,,tego dobrego”, aby
wcześniej skończyć wyrok i wpłynąć na decyzję sędziów. Arthur odwrócił się w
chwili, gdy na szyję Loriena założono gruby sznur, który agent woził z sobą już
od jakiegoś czasu. Tak na wszelki wypadek.
Spojrzał
chłopakowi w oczy, ale się rozczarował. Najwyraźniej zabójca zdołał zapanować
nad swoimi emocjami, bo popatrzył za niego z pogardą i wyższością. Strach i
bezradność zniknęły, a szkoda, bo Arthur uwielbiał je obserwować w tych
zielonych oczach.
Kat
machnął ręką, a tłum ucichł. Podczas czytania oskarżeń, wciąż wpatrywali się w
siebie, dwaj wrogowie, jeden z wściekłością i wyższością, drugi z satysfakcją,
która wręcz od niego promieniowała.
W
końcu mówca zakończył swe przemówienie, a kat podszedł do dźwigni, która
otwierała zapadnię pod nogami oskarżonego. Śledził ruch ręki, jak dotyka
drewna, jak ciągnie dźwignię w górę. Spojrzał na otwierającą się klapę, po czym
odwrócił wzrok. Podobnie jak większość tłumu, łączenie z katem i strażnikami.
Nie byli nieczuli na śmierć, nawet jeśli to była śmierć mordercy.
Sam
Arthur przyglądał się egzekucjom swoich poprzednich wrogów, ale teraz nie był w
stanie. Coś go hamowało. Nie chciał zobaczyć tych zielonych oczu zachodzących mgłą
ani prób łapania powietrza. Po prostu spojrzy na szubienicę, gdy chłopak będzie
już martwy. Może wtedy ten dziwny uścisk w sercu zniknie.
Do
otworzenia oczu zmusił go krzyk jakiegoś wieśniaka. To on, jako pierwszy,
otworzył oczy, a to co zobaczył, wyrwało z jego ust okrzyk zdumienia. Arthur
odwrócił się błyskawicznie i zamarł.
***
Czasem jednak mrok jest lojalny.
Wróci po swoich, pomoże im, aby znów mieli szansę ukryci pod jego kurtyną wieść
swoje nikczemne życie.
***
Nie
mógł uwierzyć własnym oczom. Jak Lorien tego dokonał?!
Sznur,
na którym od kilku chwil powinno zwisać martwe ciało, bujał się samotnie przy
większych podmuchach wiatru. Nigdzie nie było śladu zabójcy.
Arthur
zacisnął mocniej pięści, nie chcąc pogodzić się z rzeczywistością i z tym, że
maleńka część jego duszy odetchnęła z ulgą. Nie zwracając uwagi na
przekrzykujących się strażników, ruszył w kierunku pustej uliczki. Jakaś kartka
zawirowała na wietrze, uderzając go prosto w twarz.
Znał
to pismo.
Do
trzech razy sztuka, Arthurze. Lecz w twoim przypadku to raczej do siedemnastu.
Spróbuj znów, ale obawiam się, że to mnie sprzyja fortuna.
W
ile miesięcy mnie znajdziesz?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz