Na początku kilka spraw:
1. Jest mi niesamowicie wstyd. Minął prawie rok od ostatniego rozdziału. Niewybaczalne, nie mam nic na swoją obronę, ale niech wam to wynagrodzi dłuższy rozdział. O ile ktoś tutaj jeszcze zagląda :D
2. Nie jestem w stanie obiecać, co ile będę publikować. Może bezpieczniej będzie, że jakby ktoś chciał być poinformowany o nowym rozdziale, to niech zostawi w komentarzu jakiegoś maila czy coś, to wyślę powiadomienie.
3. Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!
Pozdrawiam i zapraszam do lektury tych, którzy jeszcze tutaj zaglądają :)
Mentrix
*************************************************************************
Słońce powoli wschodziło nad horyzontem, zabarwiając
morze na złoty kolor. Fale szumiały cicho, gdy rozbijały się o burtę statku,
kołysząc nim delikatnie. Wiatr wiał mocno, ale regularnie – idealna pogoda na
żeglowanie.
Albo na napad na nadmorskie miasteczko,
pomyślała Kirleen, kapitan Śmierci Północy, rozkoszując się chłodem poranka.
Zacumowali okręt za wystającym klifem, który skrył statek przed wzrokiem
miejskich wartowników. Teraz załoga powoli snuła się po pokładzie, przeżuwając
szybkie śniadanie i przygotowując się do wypłynięcia. Kapitan z uwagą
obserwowała kłótnię Wintress i Paula o to, czyim obowiązkiem było
uporządkowanie poplątanych lin. Pochodzący z Iberionu opalony prawie na brązowo
pirat wymachiwał energicznie rękoma, a mieszkanka Północy próbowała nadrobić
jego ekspresję swoim krzykliwym głosem. Kirleen skrzywiła się – żaden z nich nie
miał racji. To był obowiązek Chrisa. Tylko Chris nie żył od kilku dni. Ani ona
ani reszta załogi starała się najwyraźniej nie dopuszczać tej informacji do
siebie.
– Możemy się
pospieszyć? – Zirytowany głos sprawił, że się wzdrygnęła. Jack był w załodze od
ponad sześciu miesięcy i stanowił jej integralną część, ale wciąż nie potrafiła
się przyzwyczaić do tego, że miał zwyczaj pojawiać się za rozmówcą znienacka.
– Jadłeś coś? – spytała matczynym tonem, mierząc
chłopaka wzrokiem. Nie potrafiła nic poradzić na to, że wywoływał w niej
instynkt macierzyński. Miał niecałe osiemnaście lat, był zbyt chudy jak na jej
gust, a do tego za blady na pirata, który spędza cały dzień na słońcu. Czasem
zachowywał się jak dziecko – często się obrażał i znikał na orlim gnieździe na
kilka godzin, póki łaskawie nie raczył dołączyć do załogi na posiłek.
Kiedy spotkała go po raz pierwszy w porcie na granicy
Galii i Teutonii, wybuchła śmiechem, gdy zaniedbany chłopak z torbą przerzuconą
przez ramię i mieczem ręku wyraził chęć dołączenia
do załogi. Właściwie, to tego zażądał. Do dzisiaj nie była pewna, czemu się
zgodziła. Na pierwsze oko nie wyglądał obiecująco – nieletni uciekinier, który
nawet nie potrafi zadbać o siebie. Może przekonał ją upór w zielonych oczach, a
może to, że łaził za nią na targu przez cały dzień. Jakimś cudem zdecydowała
się następnego dnia zapakować ten dodatkowy ciężar na statek i odbić od brzegu.
Pożałowała tego kilka godzin później, gdy już na głębokim morzu ktoś z załogi
rzucił mu ścierę i karał szorować pokład. Jack obdarzył go spojrzeniem godnym
króla, który z obrzydzeniem zauważył karalucha na ścianie. Pamiętała, jak
jęknęła głośno w duchu, zdając sobie sprawę, że zabrała na okręt arystokratę.
Myślała, że będą musieli wysadzić go w najbliższym porcie – byli zbieraniną
ludzi najróżniejszego pochodzenia i klasy społecznej, wiec nie potrzebowali
kolejnego nabytku, który uważał się na lepszego od nich. Jednak następnego dnia
obserwowała ze zmarszczonymi brwiami, jak Jack z zainteresowaniem w oczach
przygląda się, jak Agnes i Orwen wspinają się na maszty, aby rozwinąć żagle.
Nie było to łatwe zadanie, upadek z takiej wysokości groził co najmniej
złamaniem nogi, więc chętnych było trudno znaleźć. Kiedy obudziła się po
poobiedniej drzemce i wyłoniła się z kajuty w poszukiwaniu jakichkolwiek
resztek wina, Jack wspinał się już na maszt, jakby robił to całe życie.
Jakiekolwiek wątpliwości co do niego przepadły, gdy
zobaczyła, co potrafił zrobić z mieczem. Próbowali jak zwykle obrabować statek
kupiecki, jednak jego właściciel był wystarczająco inteligentny, aby
zainwestować w ochronę. Uśmiechnęła się krwiożerczo, przyglądając się mężczyznom
wyciągającym miecze. Nie miała jednak okazji rozprostować kości, bo w chwili,
gdy postawiła nogę na obcym pokładzie, wszyscy leżeli już martwi. Jack stał
wśród trupów z opanowanym wyrazem twarzy, nie zwracając uwagi na zdumione
spojrzenia członków załogi.
– Chcę spać w kajucie – powiedział tylko, patrząc
wyczekująco na Kireen. Uśmiechnęła się kpiąco, bo nie faworyzowała nikogo.
Wśród załogi było kilku byłych arystokratów, którzy przyzwyczaili się do spania
we wspólnej izbie.
– Bez szans – odparła, odwracając się do załogi i
wydając kolejne rozkazy.
Tego samego wieczoru przedzieliła swoją kapitańską
kajutę na pół za pomocą zapasowego płótna do żagli. Trzy miesiące później w
karczmie wpadli na Lucindę. Tydzień później Jack bez słowa zabrał swoje rzeczy
i zajął wolny hamak we wspólnej izbie pod pokładem. W głębi duszy Kirleen była
dumna.
– Nie mamy czasu na coś tak zbytecznego jak śniadanie.
Nie mamy czasu. Jak się nie pospieszycie, to pójdę sam. – Głos stojącego obok
Jacka z pozoru wydawał się spokojny, ale znała go zbyt dobrze, aby nie zauważyć
lekkiego drżenia.
Cóż ta miłość robi z młodymi…
– Nad wszystkim panuję. Zdążymy ją uratować, ale ten
dupek Lenoix pewnie postawił podwójne straże, bo ma nadzieję, że po nią
przyjdziemy. Nie będzie łatwo, więc przestań być uparty i idź coś zjeść, żeby
nie zemdleć podczas walki… - zaczęła spokojnie wyliczać argumenty, ale rozzłoszczony
Jack przerwał jej natychmiast.
– W takim tempie nie zdążymy! Czy wam w ogóle zależy
na…
– Natychmiast się zamknij i zrób co mówię – warknęła,
chwytając chłopaka za przód białej koszuli i przyciągając do siebie. Zielone
oczy spotkały się z brązowymi, a reszta załogi instynktownie wycofała się poza
zasięg rażenia. Tira przekazała ukradkiem srebrną monetę Nathanowi. To był już
piąty raz w tym miesiącu, a od jego początku minęły dopiero dwa tygodnie.
– Nie wmawiaj mi też, że mi nie zależy na członku załogi.
Jednak w przeciwieństwie do ciebie nie jestem głupio zakochanym szczeniakiem i
nie zamierzam narażać reszty przez mrzonki, które sobie ubzdurałeś – wycedziła
Kirleen, potrząsając chłopakiem. Naprawdę nie miała dzisiaj siły na takie
przedstawienie.
– Tracisz czas na niepotrzebne rzeczy! Nie rozumiem,
jak możesz przełknąć cokolwiek, skoro Lucinda nie jadła nic pewnie od kilku
dni. Stoimy w miejscu, zamiast wypływać. Niby jak mamy zdążyć… - Jack urwał w
połowie, gdy tył jego głowy uderzył o drewniany maszt. Czasem zapominał, że
kapitan była od niego dużo silniejsza. Kiedyś tłumaczyła, że chodziło o geny ze
strony ojca, ale nie przykładał do tego wtedy wielkiej wagi.
– Radzę ci się zamknąć, szczeniaku, bo właśnie
podważasz moje zdolności dowodzenia. – Głos kobiety był niesamowicie spokojny,
ale zwiastował ciszę przed burzą. Stojąca z tyłu Tira przeklęła cicho,
spoglądając bezradnie w kierunku towarzyszy. Taka Kirleen bywała zabójcza i
chociaż wątpiła, aby kapitan ich skrzywdziła, to jej ręka instynktownie oparła
się na rękojeści szabli.
– Nie można podważyć czegoś, czego nie ma – odparł
bezczelnie Jack, którego instynkt samozachowawczy najwyraźniej nie istniał.
Wszystko ucichło, nawet szum fal zdawał się zaniknąć, gdy Kirleen analizowała
jego słowa. Załoga Śmierci Północy spodziewała się wybuchu.
I wybuch nastąpił.
– To było niezłe – roześmiała się kapitan, gdy srogi
wyraz twarzy zastąpił uśmiech. Dwa złote zęby błysnęły w świetle słońca, które
pojawiło się nad horyzontem. – Naprawdę inteligentne i bezczelne – mówiła
dalej, a palce, które przedtem zaciskały się na materiale białej koszuli, teraz
targały czarne kosmyki włosów.
Jack burknął coś pod nosem, próbując wydostać się poza
zasiąg rąk Kirleen i uratować swoja fryzurę. Zupełnie nie rozumiał nagłych zmian
zachowania kobiety i czasem go przerażała, ale nie zamierzał chodzić wokół niej
na paluszkach ze strachu jak reszta załogi. Nie tego uczył go brat.
Wzrok Kirleen przyciągnął nagły błysk od strony miasteczka.
Statek wraz z odpływem wyłonił się odrobinę zza klifu i Lutetia była doskonale
widoczna w pierwszych promieniach słońca. Wyciągnęła lunetę i spojrzała w jej
kierunku. Na nadbrzeżu powoli zaczynał się ruch, a błysk był odbiciem światła w
zbroi wartownika, który prowadził pochód w kierunku głównego placu.
Prawdopodobnie skazańcy.
Nie chciała dać znać straży, że są w pobliżu, póki
Lucinda nie zostałaby wyprowadzona z więzienia. Zaalarmowani wartownicy
obstawiliby wszystkie wejścia do podziemi i wyciągnięcie stamtąd dziewczyny
byłoby niemożliwe. Teraz mogli wyruszać. Wykonanie kary poprzedzała przemowa
wyższego urzędnika, może samego cholernego Lenoixa, a następnie wyczytanie
listy zbrodni wszystkich skazańców. Mieli wystarczająco dużo czasu, aby
dopłynąć do portu i dostać na główny plac. Tym bardziej, że wzdłuż wybrzeża
płynął silny prąd. Zabójczy dla małych łódek, ale idealny dla statku.
– No dobrze, hołoto. Przygotować się do wypłynięcia!
Wciągać żagle! I bądź tak miły, Orwen, i pamiętaj tym razem o wciągnięciu
kotwicy. Czas się odpłacić temu miastu za wcześniejsze upokorzenie i śmierć
naszych towarzyszy. – W oczach Kirleen zabłysł złowróżbny blask, który załoga
powitała głośnymi okrzykami. Paul zastanawiał się, czy powinien założyć się o
śmierć Lenoixa.
Wszyscy rzucili się na swoje stanowiska, wykonując
czynności, które były ich chlebem powszednim od wielu lat. Śmierć Północy drgnęła,
a po chwili nabrała wiatru w żagle i ruszyła do przodu.
Może powinni zakraść się po cichu, wmieszać w tłum i
wtedy próbować odbić Lucindę. Jednak takie zachowanie nie było ich w stylu.
Piraci byli bezczelni, czasem w gorącej wodzie kąpani. Gdy napotykali
przeszkodę, rzucali się na nią ze wszystkich sił z szaleńczym uśmiechem na
twarzy. Bez tchórzostwa, czasem tylko z podstępem. Liczyła się tylko załoga.
Takie były pirackie zasady.
– Nie myśl, że o tobie zapomniałam, Jack. Zjedz
śniadanie albo zostaniesz na pokładzie.
– Tak jest, kapitanie – mruknął chłopak, rozglądając
się za czymkolwiek do jedzenia.
Jednak najważniejszą zasadą było to, że na pokładzie
Śmierci Północy niepodzielnie panowała Kirleen Bonney.
***
Szmer rozmów i towarzyszący im odgłos kroków wyrwały
Lucindę ze stanu półprzytomności. Była tak zmęczona, że już nawet nie mogła
zasnąć. Wartownicy zbliżali się do jej celi, a wraz z nimi przyprawiający o
ciarki dźwięk metalowej głowicy miecza ocierającej się o kolczugę. Trzech
mężczyzn przystanęło za kratami i po chwili usłyszała szczęk zamka.
Kątem oka spojrzała na promień słońca wpadajacy przez
małe okno w celi obok. Świtało, a więc nastał już czas. Albo jej załoga ich
uratuje, albo ona i Alaric spłoną żywcem.
– Nie ruszaj się – warknął jeden z wartowników,
przykładając jej miecz do gardła. W tym czasie drugi sprawnie założył jej
kolejne kajdany na nogi. Na szczęście między dwoma obręczami był łańcuch
wystarczająco długi, aby mogła zrobić małe kroki. Przynajmniej dotrze na
miejsce egzekucji na własnych nogach, a nie ciągnięta po ziemi i pozbawiona
resztek dumy.
– Podnoś się, nierządnico.
Och, więc nawet już nie pirat, ale
nierządnica? – pomyślała zirytowana, kiedy brutalne
pociągnięcie za włosy podniosło ją na nogi. Została popchnięta w kierunku
wyjścia, ledwo utrzymując równowagę.
– Francis, na pewno musimy go taszczyć na główny plac?
Wygląda jakby miał zdechnąć i bez naszej pomocy. – Lucinda posłała jadowite
spojrzenie kolejnemu strażnikowi, który stał w celi jej towarzysza niedoli.
Alaric był nieprzytomny albo w ogóle nie kontaktował, bo na słowa żołnierza nie
drgnęła mu nawet powieka.
– Przestań szukać wymówek i weź się do pracy. Nie za
to ci płacimy. Czarci pomiot ma spłonąć na głównym placu ku przestrodze. I
lepiej się pośpiesz, bo się spóźnimy, a Lenoix nie lubi czekać.
– Ale on się nie chce ruszyć – oznajmił bezradnie
mężczyzna, trącając więźnia nogą. Mag ani drgnął.
– To go nieś lub ciągnij za sobą – odwarknął
zirytowany dowódca, popychając Lucindę ku schodom prowadzącym do wyjścia z
więzienia. Kobieta co chwilę się potykała, bo krótki łańcuch między jej
kostkami nie był wystarczający do narzuconego tempa. Zamierzała zwrócić na to
uwagę, ale uśmiech na twarzy wartownika sprawił, że tylko zacisnęła zęby. Robił
to specjalnie.
Po chwili promienie wschodzącego słońca oświetliły jej
twarz. Zmrużyła oczy, próbując przyzwyczaić się do nagłej jasności. Za sobą
słyszała przekleństwa niosącego maga żołnierza. Podmuch wiatru przyniósł zapach
morza i ryb. Więzienie znajdowało się tuż przy porcie, za co była wdzięczna.
Może jej przygoda z morzem trwała krótko, ale jednak błękit fal koił nerwy. O
ile można było mówić o spokoju, gdy było się prowadzonym na bolesną śmierć.
Z niepokojem obserwowała morze – nigdzie nie widziała
Śmierci Północy. Nie zostawiliby jej na śmierć, prawda? Siedząc w ciemnej celi
wciąż trzymała się nadziei, że jej załoga ją uratuje. Nie chciała w nią wątpić
ani przez chwilę – w końcu w ciąg ostatnich miesięcy byli jej bliżsi niż
rodzina – ale wraz z kolejnymi krokami, jakie stawiała w kierunku głównego
placu, jej niepokój wzrastał. Myśląc logicznie, ratowanie jednego, w gruncie rzeczy
niewyszkolonego, członka załogi nie miało sensu. Tym bardziej, że ostatnio stracili
Chrisa i Elisabeth. Prawdopodobieństwo, że udałoby się odbić Lucindę bez
żadnych rannych, było bardzo niskie. Niepotrzebne ryzyko. Lucinda miała więc
nadzieję, że Kirleen nie zacznie nagle myśleć logicznie. Nie chciała umrzeć, a
już na pewno nie w taki sposób. Znała ryzyko, z jakim wiązało się bycie
piratem, kilka razy została ranna, raz prawie straciła trzy palce. Jednak jeśli
miała umrzeć, to podczas jakiejś przygody, napadu – a nie przywiązana do pala i
powoli trawiona przez ogień.
***
Wartownik jęknął, gdy na jego szyi pojawiła się
czerwona rysa. Próbował zatamować krwawienie, chwytając się za gardło, ale rana
była zbyt głęboka. Upuścił trzymaną w lewej ręce wiązkę suchych gałęzi i osunął
się na ziemię. Jack usłużnie uchronił go przez głuchym uderzeniem o kamienne
podłoże, szybko wciągając ciało w ciemną uliczkę.
To nie tak, że nie ufam Kirleen,
pomyślał, powoli ściągając strój z martwego. Na szczęście mężczyzna nie
szamotał się za bardzo, gdy został zaatakowany, więc krew była widoczna tylko w
kilku miejscach na materiale munduru. Chłopak niechętnie zmierzył wzrokiem
strój, który ściągnął z trupa. Był od wartownika sporo mniejszy i szczuplejszy.
Ubranie będzie na nim podejrzanie wisieć, a do tego utrudni nagłe ruchy. Nie
miał jednak wyjścia.
Z niechęcią zrzucił własną koszulę i zaczął szamotać
się z mundurem. Jego zapach sprawił, że Jack zaczął kwestionować swoje życiowe
wybory. Podczas kilku ostatnich miesięcy zaczął tolerować to, że nie dostanie
każdego dnia świeżej i wypranej koszuli, a kąpiele zależą od tego, jak bardzo
chce się narażać na spotkanie z rekinami w morzu. Pod pokładem, gdzie wszyscy
spali, zajął hamak najbliżej okna, przez które wlatywało morskie powietrze
(musiał przekupić Nicholasa, aby się zamienił, ale inaczej chybaby nie
przeżył). Życie pirata nie było jego marzeniem, ale miał ograniczone możliwości
– musiał się cały czas przemieszczać, aby go nie znaleźli, a do tego
poszukujący go rycerze na pewno nie spodziewali się znaleźć uciekiniera wśród
rzezimieszków. Właściwie to nawet sam Jack nie spodziewał się tam siebie
znaleźć.
Jednak, kiedy w
porcie rzucił mu się w oczy mężczyzna ze znajomym herbem wyszytym na mundurze,
nie mógł się długo zastanawiać. Kirleen stała najbliżej wyjścia z portu, a jej
statek właśnie szykował się do wypłynięcia. Początkowo zamierzał wysiąść w
najbliższym porcie poza Teutonią, ale nie miał dalszego planu, a żeglowanie
miało swój dziwny urok. Nigdy też nie miał mocnego kręgosłupa moralnego, więc
przymykał oko na napadnięte statki – przynajmniej nie zabijał handlarzy,
ograniczając się do stacjonujących na łodziach wartowników. To, że kupcy i tak
ginęli od ciosów miecza jego załogi lub tonęli w morzu, nie było jego sprawą.
Jego brat pewnie miałby wiele do powiedzenia na ten
temat. Jednak to jego nieobecność spowodowała, że Jack musiał uciekać. Rada
głupców, która doradzała jeszcze ich ojcu za życia, stwierdziła, że małżeństwo
polityczne najstarszego syna nie jest wystarczające i zwróciła swe sępie oczy w
stronę Jacka. Jako, że Jack nigdy do najodważniejszych nie należał (ta cecha aż
w nadmiarze przypadła jego bratu), postanowił spakować najpotrzebniejsze rzeczy
i zniknąć z oczu rady. Przez pierwszy tydzień ukrywał się w stolicy, czekając
na powrót brata z Toscano, ale głowie rodziny nie spieszyło się najwyraźniej do
domu. Kiedy żołnierze zaczęli przeszukiwać miasto, Jack był już pewny, że rada
zawarła umowę małżeńską w jego imieniu z jakąś biedną panną, która pewnie i tak
kochała innego. Nie zamierzał oglądać ponownie tej tragikomedii oraz odgrywać w
niej głównej roli. Zdecydowanie wystarczyło mu obserwowanie brata, który starał
się być miły dla sporo młodszej od niego narzeczonej, uśmiechać się i nie
spoglądać kątem oka na prawdziwy podmiot jego uczuć. Miał dość oglądania
nastoletniej dziewczyny, która powinna się bawić w ogrodzie z przyjaciółkami, a
zamiast tego piła popołudniową herbatę z niechcianym narzeczonym, starając się
wyglądać wytwornie i nie zwracać uwagi na inną kobietę. Wreszcie nie chciał
widzieć kolejnej niedoszłej ukochanej, która starała się usunąć w cień, chociaż
to bolało. Co prawda w jego wypadku trzeci podmiot tego dramatycznego trójkąta
nie istniał, ale może jego przyszła żona miała już wybranka.
W gruncie rzeczy go to nie obchodziło. Nie był nawet
pewny, czy ucieka przed niechcianym małżeństwem niczym bohater tych żałosnych,
a jednak poczytnych, romansów, czy może wynika to z chęci przeciwstawienia się
tym starym durniom z rady. Naprawdę czekał, aż jego brat wróci i ich wszystkich
wyrzuci.
To jednak jak na razie nie
nastąpiło, a Jack musiał skończyć analizować życiowe wybory i oddalić się od
trupa, zanim go przyłapią. Dlatego zacisnął zęby i założył pozostałe części
ohydnego mundury. Po raz kolejny powtórzył sobie, że robi to dla Lucindy.
Jego brat pewnie wybuchnąłby
śmiechem, gdyby go teraz zobaczył. Chociaż może byłby zniesmaczony jego
tchórzliwym planem. Ratowanie damy w potrzebie? O tak, jego brat uwielbiał te
klimaty, chociaż sam nie potrafił wytłumaczyć dlaczego. Ale przebranie się za
strażnika, podstępne poderżnięcie kilku gardeł w tłumie, aby uratować ową damę
i zniknąć od razu z oczu oprawców? Bez dania im odpowiedniej nauczki? Nie, tego
najnowsza głowa ich rodu z pewnością by nie zaakceptowała.
Jack nie miał jednak oddziału wojowników, porządnej
zbroi, odwagi i (przynajmniej w tej chwili) nazwiska, które niosło ze sobą
szacunek i podziw. Był zwykłym, anonimowym piratem, który zamierzał odbić
członka załogi i mieć w zupełnym poważaniu moralność. Nawet zemsta mogła
poczekać.
Od Kirleen i reszty załogi Śmierci Północy odłączył
się dosłownie w ostatniej możliwej chwili, zanim statek oddalił się za daleko
od lądu. Łajba musiała płynąć wzdłuż klifów, którymi było usiane wybrzeże,
nadrabiając tym samym drogi. Dlatego, po wypożyczeniu konia od podróżującego
handlarza (oczywiście pod wpływem groźby) i galopie głównym traktem, który
biegł prosto do Lutetii, Jack znalazł się w mieście jeszcze zanim zaalarmowani
strażnicy zauważyli piracki okręt wyłaniający się zza klifów.
Główną ulicą przemieszczała się masa podekscytowanego
tłumu, dając jasno do zrozumienia, że ma coraz mniej czasu na uratowanie
dziewczyny. Jack szybko ukrył trupa pod stertą śmierci, które leżały w zaułku,
podniósł wiązkę suchych gałęzi, które mężczyzna ze sobą wcześniej dźwigał i
wmieszał się w pochód mieszkańców miasta. Nie musiał wiedzieć, gdzie jest
główny plac – był ciągnięty w jego stronę wraz z tłumem.
Zmarszczył nos, kiedy lekko podpity i wyśpiewujący
sprośne piosenki rybak trafił przez przypadek łokciem w jego brzuch.
Powstrzymał się od oddania ciosu, a mężczyzna niewyraźnie przeprosił, widząc
mundur, który miał na sobie Jack. Jedynym plusem śmierdzącego materiału, który
musiał na siebie założyć było to, że reprezentował przynależność do straży
Lenoixa. Mieszkańcy, którzy go zauważyli, starali się odsunąć z szacunkiem i
nie wpadać na niego.
Po chwili Jack dotarł do promenady biegnącej wzdłuż
kanału, który przecinał miasto. Był wystarczająco szeroki, aby zmieściły się w
nim duże statki, jednak jego głębokość niepokoiła Jacka. Wiedział, że Kirleen
zamierzała w niego wpłynąć Śmiercią
Północy. Zanurzenie statku nie było tak duże, jak w wojskowych okrętach, ale
musieliby wyrzucić zbędny balast, aby nie utknąć w kanale. Miał nadzieję, że kapitan
o tym pomyślała. On i tak nie mógł na to w tej chwili nic poradzić.
Słońce wznosiło się coraz wyżej na niebie, niosąc ze
sobą ciepło, które wdawało się wszystkim we znaki. Pogoda na wybrzeżu jakby
zupełnie ignorowała panującą na kontynencie porę roku, ciepłymi promieniami
słońca oświetlając twarz Jacka. Zmrużył oczy, kiedy wraz z tłumem dotarł na mały
plac. Niewątpliwie dla mieszkańców miasta był największą wolną przestrzenią w
Lutetii, ale nawet większość sali balowych, które chłopak widział, była od
niego większa.
Kobiety i mężczyźni tłoczyli się wokół centrum placu, gdzie
powoli wznosił się stos. Główna konstrukcja powstała już o świcie – gruby,
drewniany pal otoczony małym podestem stał pewnie na środku, podczas gdy wokół
niego wartownicy układali sterty gałęzi, które inni strażnicy powoli donosili z
pobliskiego lasu.
Lucindy nigdzie nie było widać. Pewnie była prowadzona
w powolnym pochodzie, aby mieszkańcy mogli się napatrzeć i nacieszyć jej nieszczęściem
oraz własnym triumfem nad bezlitosnymi piratami.
Na samą myśl o tym Jack pragnął krwi. Rozumiał
mieszkańców oraz to, że pragnęli się bronić. Załoga Śmierci Północy i reszta
piratów nie byli dobrymi ludźmi. Napadali, rabowali, grabili, zabijali. Kilka
razy w życiu Jack towarzyszył bratu w pozbywaniu się takich rzezimieszków,
widział wtedy to, co przeżywały ich ofiary. Więc Jack jak najbardziej rozumiał
mieszkańców i nie miał im niczego za złe.
Ale Lucinda była właściwie jedynym członkiem załogi,
który nie miał jeszcze krwi na rękach, a miała cierpieć. Jack natomiast był przywiązany
i głupio zakochany. A do tego Lenoix zawsze był sadystą, który cieszył się rozlewem
krwi i cierpieniami, a z egzekucji robił przedstawienie dla ludu. Prawdopodobnie
nie zmienił się od czasu, kiedy Jack miał wątpliwą możliwość spotkać go w
towarzystwie brata.
– Na co czekasz? Daj mi ten chrust, bo zaraz
przyprowadzą skazańców – warknął jeden z wartowników, wyrywając z rąk Jacka wiązkę
gałęzi, które dodał do wielkiego stosu. Inny zaczął polewać drewno smołą, aby
lepiej się paliło. Chłopak skrzywił się wewnętrznie. Im większe płomienie, tym
trudniej będzie wyciągnąć Lucindę.
Zacisnął rękę na rękojeści sztyletu.
To nie było nic, czego nie byłby w stanie zrobić.
***
– Pomioty diabła!
– Zabójcy! Mordercy!
– Mój mąż… Moja rodzina…
– Na stos z nimi! Niech płoną!
Lucinda zacisnęła zęby, próbując ignorować okrzyki i jęki
tłumu. Nie zdążyła uchylić się w porę i średniej wielkości kamień rzucony przez
kogoś uderzył ją w brzuch. Łza zawirowała w kąciku oka, czy to z bólu czy ze
zwyczajnego strachu. Jej załogi nigdzie nie było widać, a oni właśnie wkraczali
na główny plac.
Przez całą drogę z więzienia była obrzucana obelgami i
przekleństwami. Podczas czasu spędzonego z piratami słyszała przeróżnego
rodzaju słownictwo, ale nigdy nie była jego adresatem. We włosach oprócz brudu z
więzienia i krwi miała teraz resztki popsutego jedzenia, którym obrzucał ja
tłum. Cała jego złość była skupiona wyłącznie na niej – nawet ci, którzy
stracili rodziny i dobytek poprzedniego dnia w wywołanej magią katastrofie, wyżywali
się na niej. Winowajca wczorajszej
tragedii był całkowicie nieprzytomny i do tego niesiony przez jednego ze
strażników – żaden z mieszkańców nie rzucał więc w niego ani obelgami ani
przedmiotami, aby nie zranić wartownika. Jeśli Alaric miał pozostać nieprzytomny
także w momencie śmierci, to Lucinda mu tego zazdrościła.
Stos wyglądał tak samo jak na ilustracjach w księgach,
które znajdowały się w jej starym domu. Widok niby znajomy, ale i tak wywołał u
niej napad paniki. Nie mogła nabrać powietrza w płuca.
Zginie. Zginie przywiązana go drewnianego pala,
trawiona płomieniami. Mogła mieć jedynie nadzieję, że udusi się dymem, zanim
dotknie ją ogień. Według podsłuchanych rozmów służących była to jedyna ulga, na
jaką mogła liczyć.
Otworzyła szerzej usta, próbując ponownie zaczerpnąć powietrza.
Udało się, ale jej oddech był krótki, urywany. Miała jednocześnie wrażenie, że
zakrztusi się zebraną w ustach śliną i zwymiotuje. Nogi i ręce zaczęły jej drżeć
niekontrolowanie i upadłaby na ziemię, gdyby nie silne dłonie wartownika nie
chwyciły jej za ramię, aby pociągnąć w stronę stosu.
– Nie… Nie, błagam… Proszę, nie róbcie tego, nie
róbcie…
Gdzieś w głębi duszy nienawidziła się za to. Za tę słabość,
brak dumy. W drodze na plac, gdy na horyzoncie nie zamajaczył się piracki
statek i straciła nadzieję, wmawiała sobie, że będzie stała tam z podniesioną głową.
Spojrzy w oczy oprawcom, nie ugnie się po presją. Jednak wystarczył widok stosu
i cała odwaga ją opuściła. Nie widziała jakim cudem ci wszyscy wielcy ludzie, o
jakich czytała w książkach, byli w stanie zachować godność w takiej chwili.
Lucinda miała ochotę paść na ziemię i błagać o pomoc.
I zrobiłaby to, gdyby nie mocny chwyt wartownika, który przekazał ją kolejnemu.
Została zmuszona do wspięcia się na wysoki podest i odwrócenia się twarzą do tłumu.
Z jej gardła wydobył się cichy szloch, przeplatany błaganiami o litość.
Jakąż ohydną i słabą osobą była.
Jesteś tylko człowiekiem,
wyszeptał jej umysł, ale myśl została zignorowana.
– Przepraszam… Naprawdę przepraszam… Błagam…
Przywiązali ją to tego samego słupa co Alarica, plecami
do siebie. Mężczyzna chyba wciąż był nieprzytomny albo nie potrafił ustać na
nogach, bo dwie grube liny przymocowane do pala przytrzymywały jego ciało w
pionowej pozycji. Głowę miał zwieszoną. Lucinda szarpnęła się, aby kajdany ani
drgnęły. Rozgrzane od gorąca płomieni będą palic jeszcze zanim ogień ich
dosięgnie. Wokół rozbrzmiewały okrzyki wzburzonego tłumu, sypały się liczne
przekleństwa i zachęty, aby natychmiast podłożyć ogień.
Wszystko ucichło, gdy na podwyższenie naprzeciwko stosu
wyszedł ubrany z bogato zdobioną zbroję mężczyzna.
Arden Lenoix uśmiechnął się promiennie do tłumu, który
zawiwatował krótko na cześć uwielbianego przywódcy, którego rządy położyły kres
napadom piratów na miasteczko. Szare oczy trzydziestoletniego mężczyzny z
mściwą satysfakcją spojrzały na stos i skazańców. Lucinda nie miała siły, aby
wytrzymać spojrzenie i po chwili spuściła wzrok. Lenoix sprawował oficjalny
urząd komisarza do zwalczania wszelkich przejawów magii, ale czerpał także osobistą
przyjemność z likwidowania przy okazji wszelkim innych przestępców.
– Szlachetni mieszkańcy Lutetii – rozpoczął, a jego
donośny głos rozległ się nad milczącym, lecz pełnym entuzjazmu tłumem. – Kilka dni
temu byliśmy zmuszeni do zmierzenia się z kolejnym atakiem piratów. Te diabły w
ludzkiej skórze wciąż nie nauczyły się, że Lutetia jest dla nich symbolem
śmierci, lecz wspólnymi siłami zdołaliśmy im to uświadomić. Pamiętajmy, proszę,
o naszych dzielnych strażnikach oraz bezbronnych ofiarach, które straciły życie
tamtego dnia. Dzięki ich poświęceniu wygraliśmy, położyliśmy kres…
Lucina zagryzła wargi, próbując powstrzymać napływ
wspomnień. Ciała dwóch członków załogi leżące bez życia na ziemi. Chris miał
całkowicie rozcięty brzuch. Głęboka rana na udzie Paula. Miałą nadzieję, że
udało mu się przeżyć, że nie było więcej ofiar śmiertelnych. Że z Kirleen było
wszystko w porządku. Z Jackiem.
Nigdy się już o tym nie przekona.
– Wczorajszego wieczora spotkała nas kolejna
katastrofa. Sługa Belethiasa pojawił się znikąd, aby szerzyć plugawe dzieło
swego pana. Wciąż nie mogę się otrząsnąć na myśl o tych wszystkich, których wczoraj
straciliśmy. O matkach z dziećmi, które zostały pozbawione ojca i domu nad
głową. Jednak złapaliśmy ten pomiot diabła, który zapłaci za swoje zbrodnie
życiem! Zatriumfowaliśmy… - Lenoix kontynuował swoje przemówienie, kiedy przez
tłum przebiegł cichy i pełen niepokoju szmer. Po chwili wzrósł na sile, a
wartownik stojący obok stosu z płonącą pochodnią rozejrzał się niespokojnie.
Tknięta przeczuciem i nagłą nadzieją Lucinda podniosła wzrok ku widocznemu w
oddali morzu.
Była tam.
– Piraci! To piraci! – wrzasnął nadbiegający od strony
portu wartownik.
Śmierć Północy sunęła majestatycznie w ich stronę na
pełnych żaglach. Zbliżała się znacznie szybciej niż powinna, siejąc popłoch pośród
tłumu, ponieważ bez wątpienia kierowała się w kierunku placu.
– Zamknąć wejście do kanału! – ryknął Lenoix,
przeklinając w duchu, że nie przewidział tej sytuacji. Rozstawił straże w zachodniej
części miasta, aby wypatrywały piratów, którzy musieli stamtąd nadejść. Nie
myślał, że odważą się skorzystać ze wschodniego, szybkiego, ale niezwykle niebezpiecznego prądu morskiego.
Dlatego pojawili się znienacka i zbliżali w przerażającym tempie. Miał mało
czasu na zorganizowanie obrony. Przynajmniej będzie kolejną szansę wybić ich co
do nogi.
– Natychmiast zamknąć wejście! – zawołał ponownie, zbiegając
z podwyższenia. Jeden z pomocników podał mu miecz. – Wszyscy strażnicy do kanału!
Reszta w głąb miasta!
Tłum rozproszył się na jego słowa. Ludzie chwytali
tych bardziej ciekawskich sytuacji za ręce i ciągnęli w wąskie uliczki, oddalając
się od placu. Wartownicy wyciągali broń i ustawiali się w odpowiednim szyku,
jak ich nauczono na szkoleniu. Panował zamęt.
Lenoix zatrzymał się przy stosie. Zmierzył wzrokiem
nieprzytomnego czarownika i kobietę, w której oczach pojawił się błysk nadziei.
Uśmiechnął się.
– Podpal stos. Niech wasza piątka tu zostanie i
dopilnuje, aby wyzionęli ducha – rozkazał trzymającemu pochodnię wartownikowi i
pobiegł dalej. Mężczyzna wzruszył ramionami i podłożył ogień. W tej samej
chwili przednie działa Śmierci Północy wypaliły i kule armatnie uderzyły w
bramę, powoli zamykającą wejście do kanału. Rozpadła się na drobne części, a
droga stanęła otworem.
– Chwila, zaczekaj… - zaczęła Lucinda, ale było już za
późno. Ogień zajął gałęzie u podstawy stosu, a ona została obdarzona obojętnym
spojrzeniem.
Zaczęła się szarpać. Ratunek był już tak blisko. Nie
mogła pozwolić, aby ryzyko, jakie podjęli poszło na marne. Musiała przetrwać tych
parę minut. Pal ani drgnął, a kajdany tylko obtarły mocniej jej nadgarstki.
– Niech to szlag – warknęła, czując napływające do
oczu łzy. Wokół niej było coraz więcej dymu, który przysłaniał wszystko. Ogień
pochłaniał kolejne gałęzie.
– Cholera! Alaricu! Słyszysz mnie? Obudzić się,
proszę, na chwilę. Zrób coś, cokolwiek. Tylko parę minut… - próbowała obudzić towarzysza
niedoli, ale ten ani drgnął. Czy nawet jeśli byłby przytomny, to potrafiłby coś
zrobić w takim stanie? Nie wiedziała, na czym polegały jego sztuczki, ale gdyby
mógł którejś użyć, zrobiłby to jeszcze w więzieniu.
Potrzebowała paru minut. Tak mało czasu, a jednak do
nie miała. Zaczynała się krztusić gęstym dymem, który wleciał jej do płuc. W
głowie jej wirowało od gorąca, a umysł miała zaćmiony. Naprawdę miała zginąć teraz,
gdy ratunek był tuż tuż?
Zza zasłony dymu usłyszała szczęk mieczy i po chwili
pełen boleści jęk. Odgłosy szamotaniny i upadającego na kamienne podłoże ciała.
Przesłyszała się? Statek był jeszcze zbyt daleko, aby ktokolwiek z załogu mógł
tutaj dotrzeć. Jednak była pewna, że słyszała dźwięk krzyżujących się mieczy.
Ogień prawie sięgał już jej zniszczonych butów.
Nagle ktoś wskoczył na podest, na którym stali, a cały
stos zakołysał się niebezpiecznie. Rozległo się ciche kliknięcie i jej ręce były
wolne. Oszołomiona podniosła załzawione oczy, próbując rozpoznać twarz ukrytą w
chmurze dymu. Jej wzrok napotkał zielone tęczówki.
– Jack – westchnęła z ulgą, próbując powstrzymać błogi
uśmiech, który próbował pojawić się na jej ustach. Wciąż stali na płonącym
stosie.
– Tak, to ja. A teraz chodź, musisz skoczyć. Tutaj płomienie
są najmniejsze… - wyjaśnił, odwracając się i ciągnąc ją w prawą stronę. Faktycznie,
dym wydawał się tam być rzadszy.
– Czekaj – zatrzymała go zachrypniętym od dymu głosem.
Kręciło się jej w głowie. – Nie możemy go zostawić – powiedziała, wskazując na
Alarica. Jack zacisnął niezadowolony usta, ale posłuchał. Brzdęknęły klucze,
które zabrał jednemu z zabitych strażników, a wraz z przecięciem lin ciało
nieprzytomnego mężczyzny runęło do przodu. Jack złapał je w ostatniej chwili
zanim runęło w płomienie u podstawy stosu.
– Skacz – rozkazał Lucindzie. Nie wiedział, w jakim
była stanie i czy da radę przeskoczyć płomienie, ale nie mógł pomóc, skoro był
zmuszony dźwigać dodatkowy balast. Oczywiście dziewczyna nie mogła zostawić innego
człowieka na tak bolesną śmierć – była to jedna z cech, które w niej uwielbiał,
dlatego się nie kłócił z tą decyzją.
Dziewczyna odruchowo próbowała wziąć głębszy oddech przed
skokiem, jednak zakrztusiła się dymem. Przeklęła w myślach nieostrożność,
oceniając mniej więcej odległość, jaką musiała pokonać. Da radę. Robiła podobne
rzecz na pełnym morzu i to z rekinami pływającymi jej pod stopami. Odbiła się
mocno i rzuciła do przodu.
Wylądowała bezpiecznie na bruku, chociaż od razu musiała
ugasić fragment ubrania, który zajął się ogniem. Rozejrzała się ostrożnie dookoła,
ale oprócz martwych ciał strażników zabitych przez Jacka nie widziała nikogo. Odwróciła
się o porę, aby zobaczyć go wyłaniającego się z dymu. Jego lądowanie nie było
tak udane jak jej z powodu dodatkowego balastu. Zachwiał się, a Lucinda musiała
łapać upadającego Alarica.
Podtrzymując ciężar mężczyzny mimowolnie pomyślała o
tym w jak zupełnie odwróconej sytuacji się znajdowali. Kilka miesięcy wcześniej
to ona byłaby łapana, a nie na odwrót. Nie, żeby miała coś przeciwko. Ze
współczuciem spojrzała na Alarica, który wydawał się na wpółmartwy. Jeśli się nie
myliła, to nie zostało mu dużo czasu. Jednak przynajmniej zasłużył na spokojną
śmierć i godny pogrzeb. Upewni się, że go dostanie, chociaż wciąż miał nadzieję
na cud.
– Musimy uciekać – mruknął Jack, słyszą nadbiegających
wartowników. Najwyraźniej zauważyli w oddali martwe ciała towarzyszu i
domyślili się, że ktoś pomógł skazańcom. – Zostaw go i chodźmy. Dasz radę biec?
Zajmę się każdym, kto stanie nam na drodze, więc nie musisz się przemęczać… -
zamilkł, widząc wzrok, jakim obdarzyła go Lucinda. Od razu miał wrażenie, że
powiedział cos głupiego.
– Zabieramy go ze sobą – oświadczyła dziewczyna, jakby
to była oczywistość. Jack z dziwnym uczuciem w piersi zauważył, jak zacisnęła
palce na ramieniu nieznanego mu mężczyzny. Według Jacka sposób, jaki go
trzymała, był zbyt opiekuńczy jak na kogoś, kogo niedawno poznała. Nie podobało
mu się to, ale zacisnął zęby. Nie zamierzał zaprzepaszczać swoich szans przez bezpodstawne
oskarżenia.
– Będzie przeszkadzać. Uratowałaś go od śmierci w płomieniach
i to wystarczy. Połóż go na ziemi, może się ocknie i ucieknie. Jak się nie
pospieszymy, to…
– On idzie z nami – powtórzyła z uporem. Wpatrywała
się w Jacka, a on czuł, że jest na przegranej pozycji.
– To zbędny balast. Do tego wygląda na martwego. Nie
jestem w stanie go nieść i jednocześnie walczyć. A do tego Kirleen z pewnością
się nie zgodzi na przygarnięcie zwiastującego problemy nieznajomego.
– Cóż Jack, przedstawiam ci Alarica, który swoja drogą
nie jest jeszcze martwy. I któremu zawdzięczam w pewien sposób życie. Więc zamierzam
go uratować. Z Kirleen porozmawiam potem.
– Ależ Lucindo… - zaczął bezradnym tonem chłopak,
próbując zignorować fakt, że Lucinda wyglądała wspaniale, kiedy mówiła coś
takim kategorycznym tonem. Chyba powinien porozmawiać z bratem, bo zachwycał się
dziwnymi rzeczami.
Jego przemyślenia przerwał świst kuszy. Instynktownie
rzucił się na ziemię, pociągając za sobą Lucindę i jej zbędny balast. Bełt odbił
się od kamiennego podłoża metr dalej.
– Ja go poniosę, a ty się nimi zajmij – wysapała dziewczyna,
podnosząc się z ziemi. Chwyciła Alarica i pociągnęła za sobą, przerzucając sobie
rękę przez ramię. Jack również stanął na nogach, wyciągając trzy sztylety. Nie
było czas na kłótnie.
– Masz i biegnij do Kirleen. Jeśli będziesz miała
szczęście, to w tym zamieszaniu wezmą was za rannych i szukających schronienia
cywili. Dołączę do was później – obiecał, wciskając jej w rękę jeden ze
sztyletów. Dziewczyna pokiwała głową.
– Uważaj i wracaj jak najszybciej – powiedziała, po
czym jak najszybciej ruszyła w stronę Śmierci Północy, praktycznie ciągnąc ze
sobą nieprzytomnego Alarica.
Jack odprowadził ją wzrokiem, po czym odwrócił się w stronę
nadbiegających strażników. Na jego ustach pojawił się szeroki uśmiech, kiedy
przeciągnął się, rozprostowując mięśnie.
– Dzień dobry, panowie. Musicie mieć niezwykłego pecha,
że tak na siebie wpadliśmy.
***
Arden Lenoix był rozdarty. Nie wiedział, czy powinien dołączyć
do strażników, którzy biegli w stronę wejścia do kanału, przez które właśnie
przedzierał się statek piracki, czy może w stronę głównego placu, skąd też
dochodził szczęk mieczy. Najwyraźniej piraci musieli posłać kilku członków
załogi przodem, aby zrobić zamieszanie w dwóch miejscach na raz.
Spojrzał w kierunku portu, próbując sobie wyobrazić,
jak mógłby pomóc w takiej sytuacji. Statek już do kanału, ale piraci nie opuścili
pokładu, jak myślał. Za to co chwila można było usłyszeć huk armat, które
bezlitośnie całowały w budynki blisko brzegu. Ludzie biegali, krzyczeli, niektórzy
próbowali zabrać drogocenne przedmioty, zanim ich dobytek zostanie pogrzebany
pod gruzami. Lenoix nie wiedział, jak mógłby zapobiec temu zniszczeniu. Liczył,
że żądni zemsty piraci od razu postawia stopę na suchym lądzie, a wtedy on i
jego wartownicy będą mieli przewagę. Jednak najwyraźniej kapitan zdecydowała
się na o wiele bezpieczniejsze dla załogi i o wiele bardziej druzgoczące dla mieszkańców
Lutetii rozwiązanie.
Nie mógł się mierzyć z uzbrojonym w działa i wielkim
okrętem. Ale mógł zmusić piratów do poddania się. Chociaż nie spodziewał się po
nich takiego zachowania, to jednak przypłynęli odbić członka swojej załogi. Co
oznaczało, że dbali o siebie nawzajem. Lenoix mógł to wykorzystać, skoro miał
tuż pod nosem kilku z nich – skazańca i kilku innych, którzy walczyli na głównym
placu.
Dlatego wykrzyczał odpowiednie rozkazy i razem z
trojgiem podwładnych rzucił się w kierunku placu. Płomienie całkowicie
pochłonęły stos – prawdopodobnie nie było już mowy o wykorzystaniu jako karty
przetargowej kobiety, którą mieli dzisiaj stracić, ale Arden wciąż słyszał
szczęk mieczy.
Przebiegając obok ciał martwych wartowników próbował
na tej podstawie oszacować, ilu mogło być przeciwników. Pięciu? Sześciu? Zabrał
ze sobą tylko trzech ludzi, ale sam był wybitnym wojownikiem, zdolnym powalić bez
problemu trzech piratów na raz. Ci przestępcy byli skuteczni w walce z
niewyszkolonymi lub pozbawionymi doświadczenia strażnikami, ale z kimś, kto od
małego ćwiczył się w sztuce miecza, nie mieli szans.
Pewny siebie wpadł w chmurę dymu, która spowijała
plac. Nie był bardzo gęsty, ale trochę utrudniał widoczność. Dał znak swoim
towarzyszom, aby się rozdzielić, a sam pobiegł w drugą stronę. Zamierzał obiec
stos dookoła i zaskoczyć piratów od tyłu. Był dobrze wyszkolony, ale przy
przewadze liczebnej należało zachować rozsądek i nie dać się ponieść emocjom i
wierze w własne możliwości. Starał się iść cicho, próbując określić na podstawie
dźwięków położenie przeciwników.
Usłyszał okrzyki bojowe swoich ludzi, którzy napotkali
na swojej drodze przeciwnika Najwyraźniej piraci zgromadzili się blisko siebie,
co tylko ułatwiało schwytanie ich. Lenoix porzucił ostrożność i pobiegł do
przodu. W takim wypadku najlepiej byłoby walczyć wspólnie, a nie pojedynczo,
skoro przeciwnik działał w grupie.
Wydawało mu się, że widzi już sylwetki walczących,
kiedy nagle potknął się o coś i upadł na ziemię. Szybko zorientował się, że to
było ciało jednego ze strażników, ale kiedy rozpoznał jego twarz, poczuł
przerażenie. Walter był jego prawą ręką, znakomicie wyszkolonym i doświadczonym
wojownikiem. Rozdzielili się minutę temu. Jakim cudem był już martwy? Przecież
piraci znali się raczej na barowych bójkach i podrzynaniu gardeł bezbronnym, a
to był utalentowany żołnierz…
Z osłupienie wyrwał go dźwięk kolejnego padającego ciała.
I kolejnego. Dwa metry od niego. Podmuch wiatru znad morza rozwiał trochę chmury
dymu, pozwalając dowódcy zidentyfikować poległych. Rais i Verin, którzy wbiegli
na główny plac razem z nim. Podniósł się niezgrabnie na nogi i oderwał wzrok od
martwych.
Natychmiast rzuciła mu się w oczy stojąca samotnie pośród
trupów sylwetka. Pojedyncza. Lenoix przełknął ślinę, zaciskając palce na
rękojeści miecza. Miał do czynienia z niebezpiecznym przeciwnikiem. Zrobił krok
do przodu z odwagą, której nie czuł. Postać odwróciła się w jego stronę.
– Powiedziałbym, że miło cię znów widzieć, Lenoix, ale
byłoby to kłamstwo – powiedział arogancko młody mężczyzna, zbliżając się do Ardena.
Lenoix warknął zirytowany, słysząc ton wypowiedzi. Nie był w stanie rozpoznać z
daleka twarzy, ale wydawało mu się, że gdzieś słyszał ten głos.
Jego przeciwnik podszedł bliżej, a Arden miał mu się okazję
przyjrzeć. Zamarł, gdy zielone oczy wywołały obraz z jego pamięci. Kilka lat
temu patrzyły na niego z pogardą dwie pary takich oczu.
– Ty… - zaczął, nie wiedząc, co powiedzieć dalej. To
było… – Niemożliwe.
Tak, niemożliwe. Musiał się pomylić. Nie było mowy,
aby ktoś…
– Wiesz, Lenoix, powiem ci coś, czego nauczył mnie mój
brat – powiedział chłopak, potwierdzając tym samym niemożliwe. Arden mrugnął i
w tym momencie jego przeciwnik zniknął. Kilka sekund później poczuł rękę na
ramieniu, oddech na karku i sztylet przyłożony do szyi.
– Mianowicie – zaczął lodowatym głosem, a Lenoix nie
potrafił nawet drgnąć. – Każdej damie należy się szacunek.
Adren Lenoix nie odpowiedział.
Już nigdy więcej nie otworzył ust.
Padł martwy z przeciętą aortą, obserwowany przez pełne
satysfakcji zielone oczy.