Lutetia
Wybrzeże Gallii
Jeszcze
pięć lat temu Lutetia nie była najlepszym miejscem do życia. Leżące na wybrzeżu
Galii miasteczko nie mogło poszczycić się niczym szczególnym. Nie znajdowało
się blisko królewskich szlaków, nie miało niesamowitej historii, żaden z jego
mieszkańców nie dokonał czegoś istotnego. Nie oferowało nic, a więc i
możnowładcy nie mieli mu nic do zaoferowania. Mieszkańcy żyli z dnia na dzień,
jakoś łącząc koniec z końcem. Rybacy codziennie rano wypływali na morze,
piekarz wyciągał bochenki chleba z pieca, a szewc łatał zniszczone buty.
Zwyczajnie,
dość biedne miasteczko.
Nie
różniło się niczym od setki podobnych na terytorium wielkiego państwa, jakim
była Gallia. Jednak to nie pory roku wytyczały rytm życia w tym nadmorskim
miasteczku. Wystarczająco duże, aby być siedzibą miejscowego szlachcica, ale za
biedne na zainwestowanie w oddział żołnierzy, stało się naturalnym celem
pirackich łupieży. Rzezimieszki przybywały do starego portu średnio raz w
miesiącu, rozbiegając się po mieście, rabując domy i sklepy. Początkowo
próbowano stawić im opór, ale po paru porażkach mieszkańcy przyzwyczaili się do
takiego trybu życia. Cenne przedmioty chować w skrytkach pod podłogą. Zawsze
mieć odpowiednie schronienie dla żony i córek. Nie przeciwstawiać się. Piraci
brali wszystko, co rzuciło się w oczy i po paru dniach odchodzili, a miasto
wracało do normalnego rytmu życia.
Rita
Ganthier z goryczą wspominała tamte, chociaż nie tak odległe, czasy. Jako córka
zwykłego stolarza nie miała wielkich perspektyw na życie. Wiedziała, że ojciec
prędzej czy później wyda ją za mąż za syna leśniczego, aby mieć stały dostęp do
drewna z lasu. Francis nie był taki zły, ale nie był też kimś, kogo by
samodzielnie wybrała. Był nudny, a ona nienawidziła nudy. Zawsze marzyła, aby
porzucić to zapomniane przez wszystkich miasteczko i udać się do stolicy
regionu. Mogła by zostać miejscową zielarką – dużo czasu spędzała w lesie z
Francisem, który opowiadał jej o roślinach. Rozwinęłaby własny interes i sama
wybrała ścieżkę życia. Jednak nie było to możliwe w mieście, gdzie wszystko
toczyło się wokół tego, kiedy pojawią się następni piraci. Chciała to zmienić.
Jako jedna z niewielu nie pogodziła się z myślą o tym, aby oddawać tym
rzezimieszkom to, na co ciężko zapracowała.
Przełom
nastąpił pięć lat temu, gdy miejscowy możnowładca – stary Ambristof, jak go
nazywali po cichu mieszkańcy – został tajemniczo zamordowany. Wszyscy
podejrzewali syna kowala, który od jakiegoś czasu kręcił się wokół córki
upadłego arystokraty. Następnego dnia nikt nie potrafił ich znaleźć. Stary
Ambristof nie był lubiany w miasteczku – ani razu nie próbował przeciwdziałać
napadom piratów, tylko zamykał się w swojej posiadłości i przeczekiwał
najgorsze. Bez większych emocji czekano na kolejnego starego tchórza z dobrym
nazwiskiem, który przejmie zwierzchnictwo.
Arden
Lenoix przybył do Lutetii miesiąc później otoczony oddziałem żołnierzy i
wprowadził nowe porządki. Pierwsza załoga piracka, która wpłynęła do portu
została wybita co do nogi. Nocą po ulicach krążyły patrole, a Rita mogła bez
strachu wyjść na nocną zabawę do przyjaciółki. Handel kwitł, nienarażony już na
co miesięczne napady. Ludzie zaczęli wychodzić z domów, śmiać się, działać.
Arden Lenoix miał niesamowitą charyzmę, która pociągała młodych mężczyzn, którzy
porzucili tawerny, gdzie zalewali swe smutki i podjęli się służby w oddziale u
jego boku. Ludzie go uwielbiali. Samej Ricie na usta cisnął się uśmiech, kiedy
myślała o trzydziestoletnim, energicznym władcy Lutetii. Gdy dwa lata później
król Gallii wprowadził zakaz uprawiania magii, a Lenoix został mianowany
głównym komisarzem, nie zawahała się. Wstąpiła w szeregi straży, która strzegła
ludzi przed knowaniami boga ciemności, Belethiaza. Wreszcie była przydatna
wśród żołnierzy, którymi mogły być także kobiety. Krew buzowała jej w żyłach,
gdy ćwiczyła kolejne pchnięcia mieczem, gdy uczyła się, jak odróżnić szarlatana
od zwykłego zielarza. Z uśmiechem na ustach i z pełnym entuzjazmem ścigała
kolejne czarownice i czarowników.
Jednak
po trzech latach była znużona bezustanną walką. Jak nie szarlatan, to znów
napad piratów. Jak nie piraci to płatny zabójca. Straż miejska Lutetii miała
pełne ręce roboty. Jednak wciąż była dumna, że chroni miasto, w którym przeszła
na świat. Oczywiście z pozycją wartownika wiązały się liczne przywileje,
których liczba się zwiększyła, gdy tylko została porucznikiem. Teraz inni
odwalali za nią ciężką robotę, podczas gdy mogła wyluzować się nad kuflem piwa
w pobliskiej karczmie.
Chyba,
że miało się do czynienia z sytuacją kryzysową – tak jak teraz.
– Nie mam pojęcia, a co wam chodzi –
powtórzył po raz dziesiąty klęczący przez nią w błocie mężczyzna. Poplątane i
pokryte krwią włosy opadały na opuchnięte i podbite oczy, ubrania były
rozdarte, szczególnie koszula, w której zionęła wielka dziura. Jego bok był
pokryty szkarłatną posoką wypływającą z brudnej i paskudnie wyglądającej rany.
Wyglądał jakby przeczołgał się przez piekło. Normalnie Rita by mu współczuła i
od razu pomogła.
–
Ja naprawdę nic nie zrobiłem. Przechodziłem tylko… - Mężczyzna jęknął, gdy jego
twarz wylądowała w kałuży błota. Richard, jeden ze strażników, bez wyrzutów
sumienia przygniótł całym ciężarem ciała związane ręce podejrzanego. Rita usłyszała
chrzęst łamanej kości, któremu towarzyszył pełen bólu krzyk.
–
Nie obchodzą nas kłamstwa sługi Belethiaza – warknął Richard, odsuwając się o
krok do tyłu, gdy poczuł na sobie znaczący wzrok przełożonej.
–
Panuj nad sobą. To ma być publiczna egzekucja – mruknęła cicho do towarzysza,
jednak jakimś cudem leżący w błocie mężczyzna usłyszał. Gwałtownie podniósł
głowę, a niebieskie oczy rozszerzyły się z zaniepokojenia.
–
Chwila… Egzekucja? Jaka egzekucja? O co wy mnie oskarżacie?
Rita
spojrzała na więźnia z pogardą. Czy on miał ich za głupców? Myślał, że dadzą
zwieść się sprytnym słowom i niewinnemu spojrzeniu? Wszyscy czciciele zła
posiadali ten sam repertuar argumentów, a Arden Lenoix zadbał o to, aby jego
ludzie zostali dokładnie przygotowani na takie sytuacje.
Punkt
pierwszy: całkowite zaprzeczenie.
–
O praktykowanie zakazanej sztuki magicznej. Zgodnie z dekretem królewskim
wszelcy szarlatani mają zostać naj najszybciej usunięci, aby nie szkodzili
bezbronnym ludziom – wyrecytowała zimno kobieta, czekając na kolejne, jakże
schematyczne słowa.
–
Czary? Skądże przyszło wam to do głowy? Pierwszy raz słyszę o czymś takim. Nie
miałem pojęcia, że istnieją. Nie możecie oskarżać mnie bezpodstawnie…
–
Mamy świadków, że pojawiłeś się znikąd, przynosząc za sobą zniszczenie. Wy,
pomioty Pana Ciemności, nazywacie to teleportacją, prawda? – Oczy mężczyzny
rozszerzyły się jeszcze bardziej. Rita musiała przyznać, że były fascynujące.
Odcienia głębokiego błękitu, który wyróżniał się na tle ubrudzonej błotem
twarzy. Prawdopodobnie ten człowiek był przystojny, gdy nie wyglądał, jakby
wyszarpnięto go psu z pyska.
–
Nie teleportowałem się! Wyszedłem z lasu, a było ciemno i nikt nie zauważył…
Napadnięto mnie na gościńcu, ledwo uszedłem z życiem, a tutaj zamiast pomocy
otrzymuję kolejne rany. Wasz władca powinien dowiedzieć się, jak straż traktuje
potrzebujących…
Uśmiech
na twarzy Rity poszerzył się. Tak, to był ten moment, gdy te pomioty ciemności
próbowały odwrócić sytuację. Bardzo chętnie przedstawiłaby mu pana Lenoix, ale
szlachcic nie miał czasu na przesłuchiwanie każdego czarownika. Zresztą,
przesłuchanie nie było potrzebne.
–
Nasz przełożony nie ma czasu na kogoś takiego jak ty – warknęła, pochylając się
nad więźniem i podnosząc go za kołnierz. Skrzywił się, gdy materiał wbił się w
szyję, ograniczając dopływ powietrza, a Rita jeszcze raz podziękowała sobie za
codzienne ćwiczenia, dzięki którym zyskała znacząco na sile. – Nie próbuj mnie
zwieść, śmieciu. Użyłeś magii do sprowadzenia katastrofy na naszych ludzi i za
to pożegnasz się z życiem.
–
Nie mam pojęcia, o jakiej katastrofie mówisz… - Nie zdołał dokończyć, bo
przerwał mu głośny trzask.
Alaric
Carleton przełknął głośno ślinę, po raz pierwszy rozglądając się dookoła.
Przynajmniej na tyle, na ile pozwalał mu żelazny uścisk na gardle. Wielka,
płonąca gałąź odłamała się od pnia drzewa i runęła na znajdującą się pod nią
stodołę, która od razu zajęła się ogniem. Ze środka dobiegły piski zwierząt,
które zostały pozostawione na pastwę płomieni. Stojąca kilka metrów dalej
kobieta załkała głośno, przyciskając do siebie czwórkę dzieci. Patrzyła, jak
płomienie szybko rozprzestrzeniają się i pomimo starań jej sąsiadów, przenoszą
się na pobliski budynek. Cały jej dobytek stanął w ogniu.
Z
prawej strony grupka pięciu mężczyzn próbowała ratować dwójkę mieszkańców, pod
którymi bez ostrzeżenia zapadła się ziemia. Spuszczali linę w głąb rozpadliny,
nawołując znajomych. Alaric nie musiał używać mocy, ale wiedzieć, że tamta
dwójka już nie żyje.
Nie
opanował sytuacji. Po walce z Akarianem pozostało mu wystarczająco mocy na
jedną teleportację, nawet nie mógł ustalić celu. Wiedział, że pojawił się w
Gallii. Nie przewidział, że siły natury, które unosiły się nad miejscem jego
starcia z Akarianem podążą za nim. Właściwie ledwo widział na oczy i prawie nie
mógł się ruszać. Do tej pory nawet nie zdawał sobie sprawy z rozmiaru
zniszczeń. Ogień, który ze sobą przyniósł powoli zajmował dachy pobliskich
domów, pomimo starań mieszkańców, którzy biegali od studni z wiadrami wody. Ziemia
rozstąpiła się, a szczelina biegła w kierunku miasta, prawdopodobnie niszcząc
fundamenty budynków. Przynajmniej nie było huraganu.
Zacisnął
pięści, walcząc o oddech. Kobieta w mundurze obrzuciła go pełnym nienawiści
spojrzeniem, ale puściła, gdy przed oczami zaczęły pojawiać się mroczki. Upadł na
ziemię, w ostatniej chwili zamykając oczy, zanim dostało się do nich błoto.
Właściwie się jej nie dziwił. Pewnie wielu ludzi straciło dom, niektórzy nawet
życie. Wszystko przez to, że się pomylił. Nie potrafił tego zatrzymać, bo nie
pozostało mu prawie w ogóle mocy. Jednak nawet jakby coś spróbował, to
skończyłby z odciętą głową. Jedynym plusem całej tej sytuacji było to, że
podczas teleportacji rozdzielił się z Blaidem, który prawdopodobnie
teleportował się jakieś sto kilometrów od wioski. Jeszcze by tego brakowało,
jakby zaczął gadać do wielkiego, białego wilka.
–
Och, jakoś przestałeś zaprzeczać. Czyżby wielkość zniszczeń wprawiła cię w taki
zachwyt, że zapomniałeś języka? – zakpiła, kiwając głową w kierunku Richarda.
Mężczyzna poruszył się niespokojnie, nie chcąc pozostawiać przełożonej samej z
szarlatanem, jednak po chwili odbiegł w kierunku miasta.
–
Niech pani posłucha, to nie było moim celem… – zaczął Alaric, decydując się to
załatwić w sposób cywilizowany. Nie, żeby miał inną opcję.
–
Czyli się przyznajesz? – Uśmiech, jakim obdarzyła go Rita, wprawił go w
osłupienie. Krwiożerczy – innego słowa nie mógł znaleźć, ab go opisać.
–
To nie tak. Nigdy bym nie skrzywdził niewinnych ludzi. Naprawdę. Może
moglibyśmy się dogadać? – spytał, uśmiechając się do kobiety i wkładając w to
cały swój urok osobisty. Jednak najwyraźniej takie zagranie nie działało, gdy
było się od stóp do głowy obklejonym błotem i krwią. Alaric nawet nie chciał
myśleć, jakie zakażenia wdadzą się w jego rany. W tej chwili przeklinał swoje
dobre serce, które kazało zostawić część eliksiru uzdrawiającego Akarianowi.
Inaczej byłby już daleko stąd.
–
Ależ oczywiście, że możemy porozmawiać – oświadczyła Rita, po raz kolejny
pochylając się w jego kierunku. Kobieta chyba lubiła napawać się zrezygnowanym
wyrazem twarzy.
Zasapany
wartownik wyłonił się z miasta, przynosząc ze sobą ciężkie kajdany. Alaric był
ciekawy, czy ci niedorobieni łowcy czarowników wiedzieli, że kawałek metalu nie
powstrzyma go, kiedy odzyska chociaż odrobinę mocy. Nie miał nawet zamiaru się szarpać.
–
Możemy porozmawiać o tym, czy wolisz płonąć zwrócony twarzą do ludu czy może
plecami. Mam dobry humor, więc pozwolę ci wybrać – zakpiła wartowniczka,
zakładając mu kajdany. Alaric przeklął w duchu, gdy ciężkie klamry zatrzasnęły
się na nadgarstkach.
Czuł
pustkę. W miejscu, gdzie w jego ciele i duszy buzowała magia, czuł pustkę.
Zamierzał
zabić czarodzieja, który zaopatrzył tych szaleńców w blokujące magię kajdany.
Pożałuje, naprawdę tego pożałuje.
–
Aresztujemy cię za uprawianie magii i wyrządzenie krzywdy rodzajowi ludzkiemu,
pomiocie Belethiaza. Masz szczęście – nie będziesz musiał długo czekać.
Spłoniesz o świcie razem z tym cholernym piratem – wywarczał jeden ze
strażników, szarpnięciem stawiając go na nogi. Nie czekając, aż czarodziej
złapie równowagę, popchnął go w kierunku miasta.
Spłonięcie
na stosie?
Alaric
przełknął przerażony ślinę, gdy ledwo powłócząc nogami ruszył we wskazanym
kierunku. Czy to był moment, w którym wzywa na pomoc Lysandra?
***
Światło
księżyca wpadało przez zakratowane okno, oświetlając kilkumetrową celę, do
której go wrzucili. Na początku ucieszył się, bo nie każde pomieszczenie miało
okno. Po jakiś dwóch godzinach zrozumiał, że wolałby mieć wokół siebie lite
ściany, przez które przynajmniej nie wpadałoby chłodne nocne powietrze.
Kamienna podłoga była pokryta niewielką ilością słomy, rozrzuconą w losowych
miejscach. Siano w żadnym wypadku nie chroniło mieszkańca celi przez zimnem
ciągnącym od ziemi. Alaric przypuszczał, że właściwie to wcale nie miało
takiego zadania.
Zmierzył
wzrokiem drugi koniec jego małej celi, gdzie coś leżało pod słomą. Nie miał
czasu się temu przyjrzeć, kiedy strażnicy wrzucili go do środka i zatrzasnęli
kraty, ale był prawie pewien, że to martwy szczur. Próbował po raz kolejny
wszystko wyjaśnić, ale kapitan miała to oczywiście gdzieś. Zaklął głośno, a
jego głos odbił się od ściany i rozszedł po całym więzieniu.
Musiał
przyznać, że miał problem. Gigantyczny problem. Mag, który stworzył metalowe
kajdany najwyraźniej nie był laikiem, bo zaklęcia było potężne. Nie tylko nie
mógł używać magii – był od niej zupełnie odcięty, a tym samym nie miał
możliwości, aby chociaż poprosić Lysandra o pomoc. Powoli zastanawiał się, jak
bardzo boli płonięcie żywcem.
Skulił
się jeszcze bardziej w kącie, przyciągając kolana do piersi i próbując
wytworzyć choć odrobinę ciepła. Nie wiedział, czy gorsze były krople wody,
spadające od czasu do czasu z sufitu, czy wszechobecny smród. Czuł odór moczu,
wymiocin, stęchlizny i czegoś, co po prostu nazwał śmiercią. Z sąsiednich cel
dochodziło to pochrapywanie, to jęki lub przekleństwa. W odległym końcu
więzienia stary, zachrypnięty głos śpiewał jakąś sprośną piosenkę. O ile dało
się to nazwać śpiewaniem.
–
Ty masz o wiele większy talent. – Zaskoczony Alaric podniósł wzrok, słysząc
młody, kobiecy głos. Był trochę zachrypnięty – niczego innego się nie
spodziewał po spędzeniu chwili w takich warunkach, jednak miał w sobie coś
znajomego. Mag przechylił głowę, przyglądając się kobiecie w sąsiedniej celi.
Nawet
mimo warstwy brudu pokrywającego jej twarz mógł stwierdzić, że była dość ładna
i młoda. Zbyt młoda na siedzenie w brudnej celi. Blond włosy były
przetłuszczone i potargane, jednak dało się zauważyć kilka małych warkoczyków,
zakończonych kolorowymi koralikami. Była ubrana w luźną, rozdartą na rękawie
koszulę i dość przylegające spodnie. Alaric zamrugał oczami. Duża czasu minęło
odkąd po raz ostatni widział kobietę w spodniach.
–
Obawiam się, że nie rozumiem – odparł, wciąż próbując znaleźć w swojej pamięci
jej twarz o arystokratycznych rysach.
–
Cóż, ja też nie mam pewności, ale chociaż wyglądasz zupełnie inaczej, twój głos
jest identyczny. Mam dobry słuch i pamięć, panie Notelrac – powiedziała,
wykrzywiając usta w szerokim uśmiechu. Odepchnęła się od ściany, o którą się
opierała i podeszła do krat dzielących ich cele.
Notelrac.
Teraz Alaric był pewien, że gdzieś ją spotkał. Użyła jednego z nazwisk, którymi
się przedstawiał, gdy chciał zrobić coś nie do końca zgodnego z prawem. To było
najprostsze – po prostu odwrócone litery jego prawdziwego nazwiska. Jeszcze raz
spojrzał w zielone oczy, starając się sobie przypomnieć. Na jego nieszczęście
chociaż miał doskonałą pamięć do zaklęć, to nowopoznane osoby od razu zostawały
zapomniane.
–
Nie pamiętasz mnie? Przecież to nie było tak dawno temu, Diren. Chociaż pewnie
tak się nie nazywasz, prawda? – prychnęła, przykucając kilka metrów od niego. –
Muszę przyznać, że chociaż wyglądasz okropnie, to ciemne włosy bardziej ci
pasują. Tamte blond wydawały się trochę nie na miejscu.
–
Z całym szacunkiem, panienko, ale jakbyś mogła mi przypomnieć, gdzie się
spotkaliśmy, byłbym wdzięczny – poprosił niezręcznie, czując się głupio.
Wiedział, że musiał ją spotkać, gdy miał na sobie jedną z iluzji. Rozpoznała go
po głosie, a on wciąż nie wiedział, kim jest. Godne pożałowania, Alaricu,
doprawdy żałosne.
–
Och, chyba nie wyryłam ci się tak mocno w pamięci, jak ty w mojej. Zabrałeś mi
coś bardzo cennego. Zrobiłeś już użytek z tego klejnotu, bardzie?
Klejnot?
W pamięci Alarica pojawił się czerwony rubin, księżyc zasłonięty burzowymi
chmurami i przytulna komnata z młodą dziewczyną w balowej sukni siedzącą na
fotelu.
–
Lucinda Vermount, toż to zaszczyt panienkę spotkać, chociaż umieram z
ciekawości, jak szlachcianka znalazła się w takim miejscu. – Zbliżył się do
krat oddzielających ich cele i skłonił się na wpół kpiąco.
Zmierzył
ją wzrokiem, wciąż nie mogąc pojąć, jak córka ze szlacheckiego rodu znalazła
się w odległym miasteczku Gallii, całkiem sama, w szatach zupełnie
nieodpowiadających jej pochodzeniu. W dodatku z szerokim uśmiechem na ustach,
tak innym od wytwornych dam, które starały się za wszelką cenę nie pokazywać
zębów. Ona zdawała się tym nie przejmować.
–
Powiedziałabym, że miło jest zobaczyć znajomą twarz w takich okolicznościach,
ale skłamałabym. Jak się tak naprawdę nazywasz, panie Notelrac?
***
Nie
żałowała. Ani razu, odkąd kilka miesięcy temu opuściła posiadłość swojego ojca,
nie pomyślała, że popełniła błąd. Na początku było trudno – wychowana na
dworze, w otoczeniu służby i pokojówek, Lucinda nie wiedziała, jak o siebie
zadbać. Już trzeciego dnia podróży skradziono jej sakiewkę zabraną z domu. Była
zmuszona sprzedać konia, aby mieć co zjeść i gdzie spać przez następne
tygodnie. Teraz wiedziała, że miała niesamowite szczęście, że trafiła na
uczciwego człowieka, który jej nie oszukał podczas transakcji. Musiała chować
się przez strażami ojca, które jej szukały oraz przed żołnierzami niedoszłego
męża. Jednak nigdy wcześniej nie czuła się szczęśliwsza. Nawet w brudnej sukni,
wałęsając się po ciemnych uliczkach, tylko z suchym chlebem w torbie była
bardziej wolna niż kiedykolwiek. Mogła wybrać gdzie się uda, w którą stronę
skręci.
Wiedziała,
że musiała znaleźć pracę. Pieniędzy ze sprzedaży konia i ozdób nie
wystarczyłoby jej na długo. Przypuszczała, że mogłaby pracować jako pomoc
kuchenna albo szwaczka. Jej matka nauczyła ją pięknie wyszywać. Jednak stała praca
wiązałaby się z pobytem w jednym miejscu, a tego nie chciała. Dopiero wyrwała
się spod kurateli ojca i chciała zwiedzić świat, który z każdą chwilą wydawał
się być jeszcze bardziej fascynujący. Chciała spełnić swoje marzenia, choć
jeszcze nie wiedziała dokładnie jakie były. Pragnęła dreszczyku emocji,
niesamowitej przygody. Możliwości, aby samej ukształtować swój los.
Nie
wiedziała, co skłoniło ją do wejścia do portowej tawerny. Zwykle unikała takich
miejsc, pełnych podpitych marynarzy i ich niewybrednych żartów. Nie miała wtedy
nawet pieniędzy na zakupienie posiłku. Uważała, że pokierowało ją
przeznaczenie. Wchodząc do środka spodziewała się codziennego widoku – mężczyzn
przy kuflu piwa, siedzących im na kolanach prostytutek i fałszowanych szant
przy wtórze beznadziejnego minstrela. Znalazła to wszystko, ale i więcej.
Atmosfera była wręcz szampańska, jakby wszyscy cos świętowali. Różnicą było to,
że tawerny nie zajmowały stare wilki morskie. Wystarczył rzut oka, aby zdać
sobie sprawę z tego, kim byli. Zadziwiająca mieszanka kobiet i mężczyzn o
różnej urodzie i wieku, ubranych w stroje, które nie miały z sobą nic
wspólnego. Nie było miejscowych – nawet panny lekkich obyczajów wiedziały, że
trzeba się wycofać, gdy w grę wchodzą piraci.
Jej
przybycie nie zwróciło niczyjej uwagi, za co była niesamowicie wdzięczna. Wciąż
obserwując towarzystwo zrobiła krok w tył, planując jak najszybciej opuścić
tawernę. Nie spodziewała się, że wpadnie na grupę ludzi, którzy właśnie weszli
do środka. Ktoś chwycił ją za ramię, a stojąca za nią kobieta o czarnych
włosach ozdobionych setkami koralików i ogromnym kapeluszu uśmiechnęła się
szeroko, odsłaniając dwa złote zęby. Była wtedy przerażona.
Teraz
z uśmiechem na ustach wspominała moment, który zmienił jej życie. Spotkała
Kirleen, poznała Agnes, Tirę i Jacka. Stanęła oko w oka z niesławną załogą
Śmierci Północy i odnalazła miejsce, które mogła nazwać domem bardziej niż
dworek jej ojca, odnalazła ludzi, którzy stali się jej bliżsi niż rodzina,
która pozostawiła za sobą.
Kirleen
była odważną kobietą, która nie wahała się przed niczym, a najbardziej
ryzykowny plan wykonywała z uśmiechem na ustach. Lucinda nauczyła się walczyć,
gotować i myć pokład. Uwielbiała czuć morską bryzę we włosach, jej nową luźną
koszulę i spodnie, tak odległe od eleganckich sukni, które nosiła jeszcze kilka
miesięcy temu. Co noc marzyła o nowej przygodzie, nowych potyczkach.
Szkoda
tylko, że jedno z takich spotkań doprowadziło ją do miejsca, w którym się teraz
znajdowała. Nie docenili straży miejskiej i plan się posypał. Anton, Maia i
Chris zostali zabici, ale reszcie udało się uciec na statek. Kilka miesięcy
temu skuliłaby się w kącie i płakała, błagając o łaskę. Jednak sytuacja była
inna. Wiedziała, że po nią wrócą.
A
tymczasem miała okazję spotkać człowieka, który co prawda wyglądał inaczej, ale
wciąż był tym samym bardem, którego słowa napełniły ją odwagą i popchnęły do
zdecydowanego kroku, jakim było opuszczenie domu.
–
Alaric Carleton do usług, chociaż nie sądzę, abym się do czegoś przydał w tym stanie.
Już
wcześniej pomyślała, że było z nim coś nie tak. Kiedy strażnicy wrzucili go do
celi, nie był w stanie ustać na nogach. Dopiero teraz, w słabym świetle księżyca
zauważyła ranę na jego boku. Wydawała się głęboka, a do tego zupełnie nie
opatrzona. Skrzywiła się. Widziała już takie rany na statku. Dave oberwał
kiedyś w udo i nie udało im się go uratować. Umierał w męczarniach, gdy
zakażenie przedostało mu się do krwi, póki Jack nie zdecydował się ukrócić jego
cierpień. Stojący przed nią mężczyzna miał nie więcej niż tydzień życia przed
sobą. Chociaż z tego, co mówili strażnicy, szybciej wykończą go płomienie niż
rana.
–
Usiądź, zanim się wywrócisz – mruknęła, rozważając opcje. Miał zostać stracony
razem z nią. Wiedziała, że załoga Śmierci Północy nie zostawia swoich w rękach
władz, ale zdawała sobie sprawę także z tego, jak kapitan odniesie się do
praktycznie półmartwego człowieka. Niepotrzebny, dodatkowy ciężar utrudniający
ucieczkę, a potem marnujący zapasy żywności, póki nie wyzionie ducha. Zagrożenie
dla jej rodziny.
–
Wybacz, dawno nie byłem w takim stanie. Właściwie, to chyba nigdy – odparł z
zakłopotanym uśmiechem na ustach, osuwając się ostrożnie na brudną posadzkę. –
Lysander chyba by mnie za to zabił.
–
Lysander? – spytała, chociaż nie była zbytnio ciekawa. Nie przywiązuj się do
ludzi, którzy zaraz cię opuszczą, mówiła Kirleen. To tylko bardziej boli.
–
Mój… przyjaciel. Tak, chyba tak mogę go określić.
–
Do dla niego zabrałeś mój rubin? – Jednak była ciekawa, nic na to nie mogła
poradzić. Zastanawiała się już nad tym wcześniej i doszła do wniosku, że
kradzież tak wielkiego kamienia nie mogła być podyktowania chęcią sprzedaży i uzyskania
pieniędzy. Wbrew pozorom nie tak łatwo było się pozbyć ogromnej błyskotki.
Stawiała raczej na jakiegoś kolekcjonera.
–
Tak. Bo wiesz, on próbuje wszystko sam zrobić. A tak się nie da. Czy to
naprawdę takie uwłaczające godności poprosić przyjaciela o pomoc? – Ostatnie słowa
powiedział tak cicho, że Lucinda podniosła zaalarmowana głowę. Wyciągnęła rękę,
dotykając jego czoła. Gorące.
–
Oj, bardzie, nie odpływaj mi tu. Od jak dawna masz tę ranę? – Odpowiedziało jej
tylko spojrzenie trochę zamglonych oczu. Wykrzywiła usta w grymasie, gdy
uderzyła go w policzek. Ocknął się dosłownie na chwilę.
–
Kilkanaście godzin.
Nie
powinien być w takim stanie po tak krótkim czasie. Chyba, że ostrze, które
spowodowało ranę było zatrute, a ruch spowodował szybsze rozprzestrzenienie się
trucizny po organizmie.
–
Nie możesz czegoś z tym zrobić? Potrafisz różne rzeczy, prawda? Jak się
spotkaliśmy wyglądałeś zupełnie inaczej. I to nie było przebranie. – Nie chciała,
aby ten człowiek umarł. Była mu coś winna, ale także ją ciekawił. Ze swoimi
umiejętnościami mógł reprezentować świat, który był tajemnicą nie tylko dla
niej, ale także dla całej załogi. Piraci uwielbiali wyprawy w niezbadane.
Alaric
potrząsnął rękoma, aż zabrzęczały łańcuchy na jego nadgarstkach. Kajdany były większe
niż te Lucindy, a do tego ozdobione dziwnymi znakami, które przypominały runy z
książki, którą kiedyś czytała.
–
Czy jeślibym je jakoś zdjęła, to nas stąd uwolnisz? Sprawisz, że ta rana
zniknie? – spytała, chociaż nie wiedziała, jak miałaby tego dokonać.
–
Nie. Muszę odzyskać siły, jakiś dzień lub dwa…
Nie
miała serca uświadamiać mu, że nawet jeśli nie zostanie stracony o świcie, to
za dwa dni będzie w najlepszym przypadku nieprzytomny z bólu, o ile nie martwy.
Nie było sensu go ratować. Żadnego. Jednak… Wielokrotnie słyszała, że śmierć w
płomieniach jest najbardziej bolesna, że nic nie może się z nią równać. Jak
mogłaby skazać na nią kogoś nieznajomego, a już na pewno kogoś, kto kilkoma
słowami zmienił jej sposób postrzegania świata?
Piraci
żyli dla niebezpieczeństwa, dla adrenaliny buzującej w żyłach. Czym było
zabranie z sobą ledwo żywego mężczyzny, jak nie kolejnym wielkim wyzwaniem?
Zacisnęła
dłoń na jego ramieniu, podejmując decyzję. Najwyżej Kirleen będzie jej kazała
czyścić pokład przez najbliższy miesiąc. Nie zostawi go.
–
Gotowy na ucieczkę w pirackim stylu, Alaricu?
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Bardzo przepraszam za te pół roku przerwy, ale wzięłam sobie drugi kierunek i chyba przeceniłam swoje siły. Będę się starała co jakiś czas dodawać rozdział, ale chyba o regularności możemy zapomnieć.
Z racji tego, że mam zamknięty uniwersytet do połowy kwietnia, a więc więcej czasu, to w tym okresie możecie się pewnie jakiś dwóch rozdziałów spodziewać.
Lucinda była w rozdziale 25, jakby ktoś chciałby sobie przypomnieć (to było w 2016 roku - nie mogę w to uwierzyć). A Alaric musiał spotkać piratów, bo w mojej głowie tak bardzo pasuje do nich charakterem. W następnym rozdziale wciąż Alaric, może pod koniec Gilan, który w sierpniu spotkał Akariana i wciąż przez moje lenistwo musi biedny chłopak uciekać :)
Mam nadzieję, że rozdział się podobał, chociaż wiem, że wyszłam z wprawy.
Mam nadzieję, że lektura trochę wam osłodziła siedzenie w domu :D Jeśli ktoś jeszcze to czyta, to byłabym wdzięczna za wyrażenie opinii.
Pozdrawiam,
Mentrix