Mieszkali
w trójkę w głębi Południowego Kontynentu. On, matka o urodzie typowej dla
miejscowych kobiet i ojciec o przedziwnych włosach w kolorze zieleni i
niezwykle jasnej cerze. Nigdy nie spytał go, skąd tak naprawdę pochodził, ani
czy gdzieś na północy, wschodzie czy zachodzie mają jakąś rodzinę. To był jeden
z tematów tabu, których nie można było poruszać w ich murowanym, tak niezwykłym
w tej upalnej i biednej okolicy domu. Żyli we trójkę, razem jedli, śmiali się i
spędzali czas. Ojciec uczył go swojego rodzinnego języka, a matka czytała
książki przed snem. W głębi serca wiedział, że to nie będzie trwało wiecznie.
Czuł, że coś strasznego nadejdzie, widział to w oczach ojca, który co jakiś
czas opuszczał dom, aby zarobić na życie, coraz częściej wyczuwał na sobie
pełnie niepokoju spojrzenie matki.
Dorastał
i rozumiał więcej, a im było to coraz trudniej to ukrywać. W wieku siedmiu lat
zrozumiał, że ojciec jest najemnikiem, o których czytał w książkach. Starał się
udawać, że miecz ojca, gdy ten wracał do domu, nie był unurzany w ludzkiej
krwi. Odwracał wzrok, gdy matka ze spokojem prała zakrwawione koszule. Zatykał
uszy, gdy leżąc w łóżku słyszał ich rozmowę w izbie kuchennej, gdy jego
kochająca i troskliwa rodzicielka gratulowała mężowi dobrze wykonywanego
zadania, a on wręczał jej jeden z tych pięknych upominków, które tak
uwielbiała.
Po
jakimś roku przestało to mieć dla niego znaczenie. Zmienili się. Matka, ojciec,
a najbardziej on. Dlaczego miał się przejmować śmiercią innych ludzi, jeśli
dzięki temu mieli co jeść, a oczy matki świeciły się za każdym razem, gdy
dostawała nową błyskotkę? Czy to było złe? Książki jasno mówiły, że zabijanie
jest złe, ale przecież jego rodzice nie byli złymi ludźmi. Wciąż spędzali z nim
czas, matka tuliła go do snu, a ojciec nawet zaczął go uczyć władania mieczem.
– Na przyszłość
– tak powiedział.
W
wieku dziewięciu lat na jego dom napadła żądna zemsty na jego ojcu banda
dezerterów z armii księcia władającego tym regionem, a wszystkie maski opadły.
Nie czuł nic, gdy patrzył, jak matka wyciąga ze skrzyni wielki miecz i
trzymając go bez problemu rzuca się na mężczyzn. W którymś momencie krew
jednego z nich ochlapała mu twarz, a on wciąż stał i po prostu się patrzył. Na
krew, ciała leżące na ziemi, odrąbane członki i jego troskliwą matkę, która z
błyskiem szaleństwa w oczach bierze kolejny zamach. Wiedział, że było ich za
dużo. Nawet nie drgnął, gdy jeden z oprychów wyciągnął rękę w jego stronę. A
potem był już tylko świst ostrzy, jęki konających i głuchy odgłos, gdy martwi
uderzyli o ziemię, wzniecając tumany pyłu. I jego ojciec – stojący nad tymi
wszystkimi trupami, z pozbawionym emocji spojrzeniem i tysiącami ostrzy
unoszącymi się wokół niego w powietrzu i błyszczącymi w słońcu.
Nigdy
nie spytał go o tą dziwną umiejętność. Po tym wydarzeniu już prawie ze sobą nie
rozmawiali. Spojrzenie matki było teraz pełne strachu, gdy na niego patrzyła,
chociaż tego nie rozumiał. Nie zrobił nic przerażającego – w przeciwieństwie do
nich. Większość czasu spędzała wgapiając
się w swoją kolekcję błyskotek, co go niemiłosiernie denerwowało. Czy piękne
przedmioty były ważniejsze niż własny syn? Żyli obok siebie, ale nie razem.
Ojciec wciąż uczył go władać bronią, jednak ich konwersacja ograniczyła się do
wydawanych poleceń. Nie przeszkadzało mu to. Ci ludzie byli dla niego obcy.
Każdy z nich zapatrzony we własne cele, uciekający do własnego świata czy to
błyskotek czy pracy, troszczący się o własną skórę. Powoli zaczynał nienawidzić
ludzi, których kiedyś nazwałby rodzicami. Szczególnie matki.
Nie
zdziwił się, gdy w noc przed jego dwunastymi urodzinami obudziły go natarczywe
szepty. Ojciec mówił coś o przekleństwie, niezmiennym losie i obowiązkach.
Wtedy nie chciał tego słuchać i po prostu przewrócił się na drugi bok, próbując
zasnąć. Niecałą godzinę później poczuł uginające się pod czyimś ciężarem łóżko
i uchylił powieki. Napotkał znudzony wzrok ojca i szaleństwo błyszczące w
oczach matki, gdy ta podnosiła nóż kuchenny do góry, celując w pierś swojego
jedynego syna. Zareagował instynktownie, odpychając ją jak najdalej, gdy
mamrotała pod nosem o swojej kolekcji pięknych waz i szkła, która była
ważniejsza od niego. Mówiła, że nie jest jeszcze gotowa, że on jest potworem. A
potem nie mówiła już nic, tylko krztusiła się krwią wypływającą z jej gardła.
Nawet nie wiedział, jak to się stało, jego umysł został zasnuty mgłą. Pozostał
tylko głos, który mówił, że robi dobrze, że tak trzeba. Potem pamiętał już
tylko ojca próbującego się bronić i ostrza, które przestały go słuchać i
przebiły jego ciało. I wtedy, na tą jedną, jedyną minutę znów ujrzał w oczach
ojca zadowolenie, gdy usta otworzyły się z trudem.
– Jestem z ciebie taki dumny, synu.
Potem
Akarian Rosserau zmienił zakrwawioną koszulę, spakował najpotrzebniejsze rzeczy
i opuścił dom, przechodząc nad zakrwawionymi zwłokami mężczyzny i kobiety.
Budynek
spłonął doszczętnie kilka godzin po jego wyjściu, pochłaniając przeklętą
kolekcję piękna, dla której ta kobieta potrafiła zabić.
***
Świat,
w którym żył, był okrutny. Akarian wiedział to doskonale, często nawet sam o to
dbał. Jego los nie był wyjętą z marzeń historią, tylko przerażająco prawdziwą
opowieścią, której wszystkich aspektów nawet on sam nie pojmował. Tak po prostu
było. Nie narzekał – przecież większość ludzi w jego sytuacji już dawno
leżałaby kilka metrów pod ziemią, a on nadal żył. Żył i robił to, co chciał.
Uwielbiał tego rodzaju wolność, chociaż była okupiona mnóstwem niewinnej krwi.
Pragnął
pieniędzy – wykonywał zlecenia.
Pragnął
rozrywki – przyłączył się do Marcusa.
Czasem
miło było napić się w miłym towarzystwie – Alaric, choć stronił się od
wszelkiego rodzaju alkoholu, spadł mu jak z nieba.
W
tym momencie jednak jego największym marzeniem było przeżyć, uratować swój
parszywy żywot, na co jednak nie widział żadnej optymistycznej perspektywy.
W
pierwszej chwili, gdy udało mu się przebić Alarica sztyletem, czuł satysfakcję.
Miał kolejny dowód, po raz kolejny udowodnił wyższość ostrza nad magią. Pełen
satysfakcji uśmiech pojawił się na jego wargach, gdy próbował zdusić w sobie tą
dziwną namiastkę żalu, którą poczuł w tej chwili. Potem jednak nie musiał już
martwić się niepokojącym przywiązaniem do tego maga, ponieważ temat jego
przeżycia stał się o wiele bardziej naglący.
Nie wiedział, na co
patrzył. Jeśli miałby to podsumować: rozpętało się piekło. Najwyraźniej Alaric
nie panował tak dobrze nad swoja mocą, jak się wydawało. Akarian mógł się
założyć, że czarodziej był ledwo przytomny, bo inaczej na pewno powstrzymałby
ten wybuch energii ze względu na możliwość zranienia mieszkających w pobliskiej
wiosce ludzi.
Akarian
przełknął ślinę, cofając się o krok. Podświadomie czuł nadchodzące
niebezpieczeństwo, a instynkt przetrwania kazał mu uciekać, chociaż jego umysł
przekonywał, że daleko by nie zaszedł. Ciężko było mu to przyznać, nawet przed
samym sobą, ale się bał. Zwyczajnie się bał, chociaż już dawno nie doświadczył
tego uczucia. Nawet stojąc przed Marcusem.
Miał
ułamek sekundy, aby podziwiać niszczycielską moc natury, zanim runęła na niego
z całą siłą. Wiatr uderzył w niego, rzucając mocno na pień drzewa, który od
razu zajął się ogniem. Najemnik odskoczył natychmiast, zrywając z siebie
płaszcz, który powoli pożerały płomienie. Zaraz tego pożałował, bo deszcz
zamienił się w śnieżycę, a temperatura spadła tak gwałtownie, że nawet nie
zauważył, gdy jego buty zostały pokryte lodem i przyczepione do zamarzniętej
trawy. Sięgnął po sztylet, chcąc się z tym uporać, ale nie zdążył. W ostatniej
chwili przywołał złoty łańcuch, będący niegdyś własnością starożytnego władcy
pierwszej cywilizacji, ratując się po raz kolejny tego dnia przed upadkiem w
przepaść. Jednak tym razem nie mógł cieszyć się długo tym małym zwycięstwem, bo
z nieba uderzył piorun, trafiając wprost w metalowe pierścienie, przed czym nie
mógł już się uchronić. Gdy energia uderzyła w niego, był tylko w stanie tak
pokierować ciałem, aby uniknąć wąskiej rozpadliny. Runął na trawę i zaraz
zwinął się z bólu, próbując złapać oddech.
Znajdował
się w środku małego cyklonu, otoczony istnym chaosem. Alaric nie kontrolował
tego, gdzie uderzają błyskawice, gdzie rozpala się ogień, kiedy leje deszcz, a
kiedy wszystko zamarza. Akarian dopiero teraz zdał sobie w pełni sprawę ze
swojego błędu. Alaric Carleton był magiem natury, a zranienie go nie mogło być
dobrym pomysłem. Teraz nie mierzył się z czarodziejem – mierzył się z rozwścieczoną
naturą we własnego osobie. Nie mógł wygrać.
–
Magu! Natychmiast przestań albo zrównasz ten teren z ziemią! – wrzasnął, mając
nadzieję, że myśl o gigantycznych zniszczeniach choć odrobinę uspokoi
przeciwnika. Prawdopodobnie miałby rację, gdyby Alaric był bardziej przytomny. Jednak
w tym momencie mag najprawdopodobniej nie rozumiał, co się wokół niego dzieje.
Przez ten cholerny wiatr i deszcz najemnik nie mógł nawet zobaczyć jego twarzy.
Był w stanie rozróżnić tylko sylwetkę przeciwnika, choć ten stał niecałe pięć
metrów od niego.
–
Los jest naprawdę okrutny – mruknął do siebie Akarian, nie wiedzą do końca, czy
ma na myśli siebie czy czarodzieja. Korzystając z chwili, przyzwał tyle ostrzy,
ile dał radę i wycelował w kierunku przeciwnika. Przez otaczający go chaos nie
słyszał świstu kilkudziesięciu mieczów i sztyletów, które przecięły powietrze.
Obserwował tor ich lotu, czując się jednocześnie wyjątkowo naiwnie. Nie zdziwił
się, gdy zostały odrzucone potężnym podmuchem wiatru. Odturlał się w ostatniej
chwili, unikając miecza ze srebrną rękojeścią, który postanowił odciąć mu dłoń.
Przywołał tarczę i przykucnął za nią, nie będąc do końca pewny czy nie pogorszy
tylko sprawy, biorąc pod uwagę szalejące wokół błyskawice.
Musiał
stąd uciec i to jak najszybciej. Dorobił się już poparzeń, został trafiony
piorunem, przemarzł na kość, a najwyraźniej Alaric wciąż miał w swoim
repertuarze zaskakująco niebezpieczne atrakcje. Zastanawiał się, czy będzie
musiał w końcu użyć…
Ryk
ognia przerwał jego myśli, gdy dosłownie cały las za jego placami stanął w
plamieniach. To rozwiązywało problem ucieczki. W życiu nie wbiegnie między
drzewa, które lada chwila mogą runąć. Od zawsze uważał śmierć w płomieniach za
najokrutniejszy wymysł katów.
Mógł
poczekać, aż Alaricowi skończy się energia. Według podstawowych praw magii
każdy czarodziej miał swój limit. Tak naprawdę ograniczała go tylko jego
wyobraźnia i ilość mocy, z jaką się urodził. Akarian słyszał plotki o tym, że
Marcus nauczył się czerpać ową energię nie z własnych zasobów, ale z
otaczającego go świata, przez co skomplikowane zaklęcia go nie osłabiały.
Alaric jednak nie potrafił tego zrobić. Przynajmniej taką nadzieję miał
najemnik, bo powoli kończyły mu się opcje. Aktualnie bardziej przypominał psa
zapędzonego w róg, niż silnego wojownika, który zawsze decydował o swoim losie.
Jako, że walczył o życie, niezbyt go to obchodziło.
–
Carleton, przestań! – wrzasnął, próbując przekrzyczeć wiatr. Ku jego zdumieniu
zadziałało. Przynajmniej częściowo. Wiatr i deszcz ucichły, ziemia przestała
się trząść – tylko las wciąż płonął, pochłaniając kolejne drzewa.
Najemnik
ostrożnie wychylił się zza tarczy, próbując ocenić sytuację. Wciąż grzmiało,
ale wydawało mu się, że burza powoli odchodzi. Wstał z trudem, przywołując do
ręki miecz. Alaric stał kilka metrów od niego, teraz doskonale widoczny w
poświacie rzucanej przez płonący las.
Wyglądało na to, że mu się udało. Zrobił ostrożnie krok w stronę maga, krzywiąc
się, gdy wreszcie poczuł ból w prawdopodobnie skręconej kostce. Miał nadzieję,
że skręconej. Przedtem działała adrenalina, wytłumiając ból, ale teraz zaczynał
powoli odczuwać skutki starcia z żywiołem natury. Nigdy więcej. Chyba, że się
dobrze przygotuje.
–
Posłuchaj, magu – zaczął, stając metr od niego. Nie wiedział, co chce
powiedzieć. Jego wzrok mimowolnie powędrował na bok maga, gdzie materiał białej
koszuli zrobił się całkowicie purpurowy, a krew wciąż wypływała z rany. Biorąc
pod uwagę czas, jaki minął od momentu, gdy Akarian dźgnął go sztyletem, mag
powinien niedługo stracić przytomność z upływu krwi. To mogła być doskonała okazja,
by najemnik ulotnił się bez żadnych konsekwencji.
–
Sugerowałbym…
Dopiero
teraz spojrzał na twarz czarodzieja. Niebieskie oczy patrzyły na niego, ale go
nie widziały. Pomylił się. Za późno.
Nie
minęła sekunda, a leżał na ziemi. Miecz wypadł mu z ręki i zniknął w pozostałej
po wybuchu mocy szczelinie. Próbował przywołać kolejny, ale nie dał rady. Spod
ziemi wystrzeliły korzenie i oplotły jego nadgarstki, przyszpilając do
zmarzniętej trawy. Nie zdążył zareagować, gdy jeden z nich owinął mu się wokół
szyi i zaczął się zaciskać.
Alaric
stał nad nim i po prostu patrzył, jak najemnik powoli zaczyna się dusić.
–
Magu… Nie możesz mnie tak zabić… Nie w ten sposób… Myślałem, że rozumiesz… -
wycharczał, czując, że brak tlenu zaczyna mu powoli mącić w głowie. Wzrok mu
się rozmazywał, gdy próbował się szarpać. Ten cholerny czarodziej naprawdę
próbował go zabić w tak parszywy i godny pożałowania sposób i nawet…
–
Jak śmiesz nawet na mnie nie patrzeć! – wrzasnął w odruchu wściekłości,
pozbywając się z płuc cennego tlenu. Nawet na niego nie patrzył. Nie widział
go. Pewnie nawet nie słyszał. Akarian odmawiał zostanie zabitym przez osobę,
która straciła panowanie nad własną mocą, ciałem i umysłem.
–
Jak… - Kolejne słowa ugrzęzły mu w gardle i zostały zastąpione okrzykiem bólu.
Z przerażeniem patrzył na wystający z jego brzucha gruby korzeń, który przebił
go na wylot. Czuł chropowatą powierzchnię zagłębioną w jego ciele, która wciąż
się przesuwała, powiększając ranę. Zachłysnął się krwią, a przed oczami zaczął
widzieć czarne plamki.
Nie
chciał umierać. Nie w ten sposób. Nie, gdy leżał bezbronnie na ziemi u stóp
przeciwnika, który nawet nie zadał sobie dość trudu, by na niego spojrzeć. Nie
wykrwawiając się i dusząc. Nie z korzeniem przebijającym trzewia. Zawsze
myślał, że umrze w wirze walki, szybko i w gruncie rzeczy bezboleśnie. Serce
przebite mieczem, ścięta głowa. Trzymając swoją broń w ręku. Otaczała go od
zawsze, odkąd pamiętał, a teraz odchodził i nawet nie mógł przyzwać zwykłego,
małego noża. Miał swój honor, swoją dumę. Ale nie chciał umierać, więc po raz
ostatni zaczerpnął powietrza i otworzył usta.
–
Proszę, Alaricu…
***
Znajdował
się w jakiejś dziwnej pustce. Wokół była tylko biel. Tylko on i biel.
Słyszał
dziwne szmery, jakby dochodzące z oddali wołanie, jednak nie potrafił rozróżnić
słów. Nie wiedział nawet, jak się tutaj znalazł. Chociaż powinien. Coś było nie
tak, zaraz miało zdarzyć się coś strasznego. Czuł dziwne pulsowanie w boku,
kręciło mu się w głowie, ale nie wiedział, dlaczego.
Powinien
zrobić wszystko, co w jego mocy, aby wrócić do normalnego świata. Powinien, ale
nawet nie chciał się starać. Po raz pierwszy od wielu lat czuł się naprawdę
spokojny i całkowicie bezpieczny. Właśnie tutaj – pośród otaczającej go bieli,
która kryła w sobie znajomą energię, z którą stykał się na każdym kroku. Moc
natury wirowała wokół niego, uspokajają i sprawiając, że tak bardzo chciał po
prostu usiąść i zamknąć oczy. Nie obchodziły go szmery głosów, dolatujący z
oddali huk grzmotów i ryk wiatru. Czuł, jakby mógł zrobić wszystko.
Gdzieś
w głębi umysłu słyszał pełne niepokoju nawoływanie znajomego głosu, ale nie
potrafił sobie przypomnieć imienia ani wyglądu jego właściciela. Był dla niego
ważny, ale czy to miało teraz jakiekolwiek znaczenie?
Tuż
przed nim pojawiło się światło. Jasna poświata otaczała błękitną energię, która
wirowała wokół małego jądra. Pomyślał, że tak właśnie wyobrażał sobie inne
planety, które z pewnością istniały we wszechświecie. Wielkie masy potężnej
energii, które krążą wokół skupiającego je środka. Zafascynowany wyciągnął
rękę, chcą dotknąć dziwnej kuli. Inny, pełen przerażenia i wściekłości głos
stał się bardziej wyraźny, a on poczuł zapach krwi. Rozejrzał się dookoła, a
potem spojrzał na siebie. Nic, żadnych ran. Musiał się pomylić. Po raz kolejny
wyciągnął rękę, a wrzaski w głowie tylko się nasiliły. Poczuł zawroty głowy,
wrażenie zbliżającej się tragedii i uciekające życie. Ale i tak sięgnął jeszcze
dalej. Opuszki jego palców już prawie dotknęły wirującego błękitu…
Wtedy
usłyszał je wyraźnie. Trzy głosy, powtarzające to samo zdanie.
–
Proszę, Alaricu…
***
Śmierć
po raz kolejny uśmiechała się do Akariana Rosserau. Tym razem także w
towarzystwie Alarica Carletona. Jakby się głębiej nad tym zastanowić, to sam
mag przynosił mu nieszczęście. Towarzyszył mu, gdy najemnik otarł się o śmierć
ostatnimi razy. Czy to przy ataku i ucieczce przed Nosferatu, czy to po
odmówieniu Marcusowi. Z obu sytuacji ledwo uszedł z życiem, a nadal nie
wyciągnął wniosków. Teraz praktycznie pogodził już się ze śmiercią.
–
Bogowie, ten korzeń przebił cię na wylot. – Usłyszał głos Alarica sekundę po
tym, jak konary przestały go dusić. Uchylił powieki i spojrzał na maga, który
najwyraźniej już był sobą, a nawet śmiał wyglądać na zaskoczonego.
–
Wszystko dzięki twojej uprzejmości, magu – wychrypiał, spoglądając zamglonymi
oczami na wystający mu z brzucha korzeń. Zastanawiał się, w ile sekund się wykrwawi,
gdy ciało obce zostanie z niego usunięte.
Alaric
zmarszczył brwi, jakby nie do końca pamiętał, co się działo chwilę temu.
–
To była tylko i wyłącznie twoja wina. Pierwszy przebiłeś mnie sztyletem –
odparł, spoglądając na wykrwawiającego się na ziemi przeciwnika. Musiał
przyznać, że był pod wrażeniem tego, że najemnik był w stanie mówić z taką
raną.
Akarian
otworzył usta, ale nic nie powiedział. Mag nie wiedział, czy zabrakło mu słów
czy sił.
–
Wyglądasz beznadziejnie – skomentował. Odpowiedział mu chrapliwy śmiech, który
po chwili zamienił się w kaszel, gdy najemnik ponownie zakrztusił się własną
krwią.
–
Ty także nie jesteś okazem zdrowia. – Czerwone tęczówki spoczęły na boku maga,
który dopiero teraz zauważył, że rana po dźgnięciu sztyletem wyglądała o wiele
gorzej, niż kiedy spoglądał na nią po raz ostatni. To mogło tłumaczyć dziwną
lekkość, jaką czuł, a także to, że ledwo stał na nogach. Ale przecież nie może upaść
na kolana tuż przed wrogiem. Choćby się miał wykrwawić, będzie stał
niezachwianie…
– Schowaj dumę do kieszeni i siadaj,
Alaricu. Kto mnie będzie karmił, gdy ty przez własną głupotę postanowisz
opuścić ten ziemski padół?
Uniósł
wzrok, napotykając rubinowe oczy Blaida, który właśnie wybiegł z lasu. Biały
wilk podszedł do niego, trącając go łbem. Sięgał mu do piersi, więc nic
dziwnego, że osłabiony mag zwalił się na mokrą trawę obok ledwo przytomnego najemnika.
– Nie możesz robić takich rzeczy.
Masz szczęście, że wróciłeś do siebie, a ogień nie dotarł do wioski. Tak to
jest, jak zostawia się ciebie na chwilę samego –
narzekał w jego głowie wilk. Krzywiąc się z bólu, rozdarł zakrwawiony materiał
koszuli. Zrobiło mu się niedobrze, gdy zobaczył ziejącą w jego boku dziurę. To
się nie skończy dobrze, zaklęcia uzdrawiające nigdy nie były jego mocną stroną.
– Prawie zawału dostałem, kiedy
odezwał się do mnie w myślach Lysander. Wiesz, nigdy tego nie robił. I do tego
powiedział, że nie może z tobą porozmawiać. Początkowo myślałem, że się zirytowałeś
i go ignorujesz, ale kiedy nie odpowiadałeś na moje wołanie…
- paplał dalej Blaid, mówiąc zdecydowanie za dużo jak na wilka.
Alaric
słyszał trzy głosy. Jeden mógł należeć do Akariana – zapewne ten zawierający w sobie
przerażenie i wściekłość. Drugim mógł być w takim razie Blaid, natomiast
trzecim…
– To było wyjątkowo głupie i
niebezpieczne. Takie w twoim stylu – odezwał się jak na
zawołanie Lysander.
– Dokładnie to chciałem powiedzieć,
chociaż nieczęsto się zgadzam z owym przedstawicielem sztuki magicznej…
– Zamilcz, Blaid.
– Alaricu, nie pozwól mu zastraszać twojego
wiernego i oddanego czworonożnego towarzysza. Pamiętaj, że według opinii
publicznej pies jest najlepszym przyjacielem człowieka, co znaczy, że jestem
dla ciebie większą podporą, niż…
– Jesteś wilkiem.
– Owszem, jednak badacze udowodnili,
że razem z psami należymy do bliskiej rodziny, co tylko potwierdza moje słowa…
– Zamknijcie się obaj –
jęknął w myślach Alaric, czując zirytowanie Lysandra. Jakże wolał sytuację, w której
czarownik udawał, że Blaid jest tylko wilkiem, a ten całkowicie go ignorował. Mogli
się sprzeczać – ale dlaczego w jego głowie, gdy wykrwawiał się na śmierć?!
– W torbie masz fiolkę z fioletowym
eliksirem. Trzy czwarte powinny wystarczyć na taką ranę –
oświadczył Lysander, wreszcie skupiając się na swoim umierającym w tragicznych
okolicznościach przyjacielu. Alaric zmarszczył brwi. Nie pamiętał, aby chował
taki eliksir. Tym bardziej, że leczniczych mikstur nie potrafił ważyć.
– W przeciwieństwie do ciebie wykazałem
się przezornością i dołożyłem go do twoich zapasów na podróż.
Faktycznie,
gdy otworzył torbę, na samym dnie znalazł zawiniętą w miękką tkaninę fiolkę
wypełnioną fioletową substancją. Skrzywił się na myśl o smaku. Eliksiry
Lysandra z reguły były niesamowicie niesmaczne.
– Wypij, poczekaj, aż trochę
zadziała, a w tym czasie spróbuj choć trochę naprawić panujący wokół ciebie
chaos. A potem chcę cię widzieć w bibliotece.
– Jeszcze nie wracam –
pomyślał Alaric, przełykając pierwszą porcję. Miał racje. Eliksir był okropnie
gorzki i kojarzył mu się z zapachem bagien. Wolał nie myśleć o tym, z czego się
składał. Ważne, że działał, bo ból przestał być tak dotkliwy. Rzucił kątem oka
na leżącego obok nieruchomo Akariana. Najemnik miał zamknięte oczy i ciężko
oddychał. Na razie nie próbował się podnieść, co było mądrą decyzją, bo tylko
mógłby pogłębić uraz.
– Wracasz. Wystarczy już tego
pałętania się po świecie. I zanim się teleportujesz, upewnij się, że ten
człowiek się wykrwawi.
– Nie mogę wrócić. Mam coś jeszcze do
zrobienia – odparł mag, ignorując drugą część wypowiedzi
czarownika. Odłożył opróżnioną do połowy fiolkę na bok i skupił się na
wygaszaniu ognia. Bolała go głowa, więc wyjątkowo trudno było skłonić żywioł,
aby odpuścił, ale po kilku minutach odniósł sukces. Ignorując przyspieszony
oddech, sięgnął w głąb ziemi, znajdując podziemne źródło i przekierowując jego
koryto w stronę spalonych drzew. W dzień, z pomocą słońca, nie potrzebowałby
tyle energii, aby przywrócić las do życia, jednak w nocy musiał użyć własnych
rezerw, które i tak były już na wyczerpaniu. Jak na zawołanie poczuł magie
Lysandra, którą ten mu usłużnie podsunął. Zwykle się kłócił, chcąc zrobić
wszystko samemu, ale tym razem skorzystał z pomocy. Ze zmęczonym uśmiechem na
ustach patrzył, jak z ich pomocą na drzewach znów pojawiają się liście, a na
ziemi odrasta trawa.
– Jesteś o krok od całkowitego
wyczerpania. Energii starczy ci na jedną teleportację, a potem zemdlejesz.
Musisz wrócić do domu, bo to jedyne w pełni bezpieczne miejsce w tym momencie.
Wypiłeś tylko połowę eliksiru. Dokończ porcję, bo rana nie zostanie w pełni
zaleczona.
– Wrócę za dwa tygodnie. Przysięgam –
mruknął Alaric, tarmosząc Blaida za uchem. – Teleportuję się w bezpieczne miejsce, a wilk będzie mnie pilnował.
Nastąpiła
chwila ciszy, a potem głośne westchnienie. Alaric też chciałby umieć wzdychać
ciężko w czyiś myślach.
– Dwa tygodnie. I upewnij się, że ten
człowiek już ci nie zagrozi.
Alaric
uśmiechnął się lekko, podnosząc się z ziemi. Bok jeszcze się nie zaleczył w
pełni, ale już nie krwawił, a tkanka powoli się odnawiała. Gdyby wypił resztę,
rana zarosłaby się w ciągu dwóch godzin.
– Dzięki, Lys. Co tylko sobie
życzysz.
Stanął
w miarę pewnie na nogach, spoglądając z góry na wykrwawiającego się Akariana. Na
razie wystający z jego brzucha konar w miarę tamował upływ krwi, ale jeśli się
go usunie…
Najemnik
uchylił powieki, czując na sobie wzrok maga. Przez ostatnie minuty Alaric
siedział w ciszy, a jedynym dźwiękiem wokół nich były radosne popiskiwania
białego wilka i pomruk wygaszonego już ognia. Teraz mag stał nad nim, jego rana
goiła się po wypiciu dziwnej zawartości fiolki.
–
Pozwól, że zajmę się tym okropieństwem, które przebiło cię na wylot –
zaoferował uczynnie Alaric, mając na ustach promienny uśmiech. Akarianowi
wydawał się on teraz przerażający. Zanim zdążył zaprotestować, gruby konar
rozsypał się w pył, a krew zaczęła obficie wypływać z rany. Została mu niecała
minuta, wiedział to.
–
Miło było znów się spotkać – powiedział cholerny mag, kiwając mu głową na
pożegnanie. Następnie złapał białego wilka na szyję i zniknął. Zostawiając umierającego
Akariana.
Najemnik
zaklął w myślach. Nie wywinie się z tego, nie ma szans. Przynajmniej, gdy
gdzieś tam po drugiej stronie spotka ojca, będzie mógł powiedzieć, że został
pokonany przez kogoś silniejszego niż on. To, co zaprezentował, choć na
wpółprzytomnie, mag było naprawdę niesamowitym pokazem magii, który najemnik z
chęcią by obejrzał z daleka, nie będąc jednak ofiarą tego spektaklu.
Westchnął
ciężko, przymykając oczy. Głowa opadła mu na bok, gdy mięśnie odmówiły
posłuszeństwa. Teraz nawet go już nie bolało. Nic nie czuł.
Zamrugał,
gdy jego wzrok napotkał błysk fioletu. Otworzył szerzej oczy. Tuż obok jego
ręki leżała do połowy pełna fiolka z eliksirem.
Czasem
naprawdę nienawidził tego maga.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Oto mój prezent z okazji 100-lecia odzyskania niepodległości. Jak tak patrzę na kolor tekstu, to nawet on jest patriotyczny, bo biało-czerwony :D
Aż mi głupio, ob. teoretycznie obiecałam, że na święta typu 11 listopada czy Mikołajki będę wstawiać rozdziały tego dodatkowego opowiadania we współczesności, a zwykłe rozdziały będą co miesiąc. Wyszło jak zawsze. Nie mogę nawet obiecać, że następny rozdział będzie za miesiąc, bo trudno to przewidzieć. Studia okazały się bardziej zajmujące, niż przypuszczałam - choć w gruncie rzeczy się nic za bardzo nie robię ;)
Akarian i Alaric zakończyli swoją potyczkę, teraz powinniśmy przenieść się do Adriany i Gilana. Przyrzekam, że postaram się usiąść i coś napisać, żebyście nie musieli czekać trzech miesięcy. Chciałam też podziękować za komentarze - miło wiedzieć, że ktoś czeka na kolejny rozdział, bo to motywuje - oraz za tych, którzy po prostu odwiedzali bloga, choc dawno się na nim nic nie pojawiało.
Zgodnie z tradycją: nowy rozdział niesprawdzany, wstawiony po napisaniu ostatniego zdania - więc jeśli są literówki, będę wdzięczna za wskazanie. Mile widziane wyrażanie opinii w komentarzach ;)
Pozdrawiam,
Mentrix Hadley