Przerażająco
pusty głos Lysandra sprawił, że ręka sięgająca do karty zamarła w bezruchu.
Gilan nie odważył się odwrócić w stronę maga, gdy jego umysł pracował na
najwyższych obrotach, wciąż próbując wymyślić jakieś dobre wytłumaczenie.
Cokolwiek, co powstrzymałoby czarnoksiężnika przed uśmierceniem go na miejscu.
Ostatecznie zdecydował się na zrzucenie winy na zawodową ciekawość i powołanie
się na mądrze brzmiące reguły kodeksu zwiadowcy. Był prawie pewien, że nie
znajdowała się w nim żadna adnotacja odnośnie obowiązkowego zwiedzenia domu
czarodzieja, ale Lysander przecież nie mógł znać zasad Korpusu.
Odwrócił
się powoli, gotowy zmierzyć się ze wściekłością gospodarza, ale ten nawet nie
spojrzał w jego stronę. Rozgniewane spojrzenie o barwie diamentów było utkwione
w miejscami przezroczystej postaci Henrika Salazara von Arrindgena.
Sam
duch nie wydawał się być zachwycony obecnością maga, a nazwanie go zdrajcą
sprawiło, że zmarszczył gniewnie brwi. Otworzył usta, najwyraźniej chcąc
zaprotestować, lecz wciąż nie potrafił porozumieć się z żywymi. Przynajmniej
tak sądził Gilan. Po chwili musiał zrewidować swoje poglądy, bo Lysander
najwyraźniej ducha słyszał, a nawet dał radę jeszcze bardziej zirytować się
jego słowami.
-
Nie obchodzi mnie to, co chciałeś. Nie masz wstępu do tej posiadłości. Nie
powinno cię w ogóle być na tym świecie. Wracaj natychmiast do zaświatów, albo
cię do tego zmuszę.
W
odpowiedzi Henrik znów poruszył ustami, gestykulując przy tym żywo. Lecz tym
razem Gilan był prawie pewny, że usłyszał jakiś szmer. Może im dłużej
przebywałeś w obecności ducha, tym lepiej zaczynałeś go rozumieć? Jeśli tak
dalej pójdzie, to może za miesiąc będzie mógł poprosić go o odpowiedzi na swoje
pytania. Świat stanął na głowie.
Najwyraźniej
przegapił odpowiedź Lysandra, która musiała wyjątkowo zdenerwować założyciela
zakonu Asasynów z Czarnej Wieży. Przed chwilą Henrik stał nieopodal niego, a
chwilę później pojawił się dosłownie przed czarodziejem, wyciągając ręce w jego
kierunku z gniewnym wyrazem twarzy. Zwiadowca był pewny, że przenikną przez
ciało maga, dlatego prawie wrzasnął, gdy zacisnęły się na połach jego szaty.
Osobiście nie ufał żadnemu z mężczyzn, ale zdrowy rozsądek nakazywał mu
trzymanie z żywym Lysandrem niż martwym Henrikiem. Dotąd rycerz nie wydawał się
stanowić zagrożenia, ale najwyraźniej stawał się coraz bardziej materialny, a
sytuacja się zmieniała. Wyglądało to tak, jakby żywił się energią Lysandra, co
nasunęło zwiadowcy niepokojące skojarzenie z wampirami z ludowych legend.
–
Było nie czytać tylu książek – mruknął, przemieszczając się profilaktycznie,
aby stół z szachami oddzielał go od dwójki mężczyzn. Był zwykłym, prostym
zwiadowcą, który z pewnością nie będzie się wtrącał w ich kłótnię. Najchętniej
opuściłby pomieszczenie w tempie natychmiastowym, jednak w miejscu, gdzie
przedtem było przejście, widział litą skałę.
Właśnie
w tym momencie Henrik podniósł Lysandra ponad ziemię, wykorzystując różnicę ich
wzrostu. Zwiadowca wiedział, że oddychanie jest utrudnione, gdy zwisasz kilka
centymetrów nad podłożem. Może powinien zainterweniować, zanim wściekła zjawa
zabije jedynego człowieka, który zdawał się wiedzieć, o co chodzi w tym cyrku?
–
Jak śmiesz… - wysyczał Lysander, zatrzymując tym samym Gilana, który rozważał
zaatakowanie ducha mieczem. Skoro był w stanie mówić, to na pewno mógł…
Nie
zdążył dokończyć myśli, gdy przez jaskinię przebiegł mroźny podmuch wiatru.
Powietrze się zmieniło, a on po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł
prawdziwy, paraliżujący strach. Dziwna energia krążyła w powietrzu, niosąc ze
sobą wspomnienie desperacji, bólu i śmierci oraz powodując całkowite zaćmienie
umysłu. Stał w bezruchu, a jedynym, co widział wyraźnie, były oczy Lysandra,
jego niezwykle rozszerzone źrenice i ta straszna, wszechobecna pustka. A potem
to przestało mieć znaczenie, gdy powietrze zafalowało, a w posadzce jaskini
utworzyła się zionąca mrokiem otchłań, która zdawała się zasycać powietrze,
utrudniając tym samym oddychanie. Przez chwilę Gilan miał wrażenie, że jest
wciągany do środka, jednak to było tylko złudzenie. Przynajmniej w jego
wypadku.
Henrik
Salazar von Arrindgen krzyknął i tym razem zwiadowca go usłyszał. Kontury
sylwetki rycerza zaczęły się zamazywać, jakby był wciągany do mrocznej
otchłani. Gilan prawie mu współczuł.
–
Nie! Nie możesz mnie tam wysłać! Jeszcze nie! Zrozum… Muszę jeszcze zrobić
kilka rzeczy. To naprawdę ważne! – Gilan jeszcze nigdy nie słyszał Henrika tak
wyraźnie, jakby duch wkładał całą pozostałą mu energię w słowa, mając nadzieję
na wywarcie wpływu na rozmówcy. Lysander stał teraz tuż obok niego, prawie
stykali się ciałami, ale jego wzrok pozostał beznamiętny.
–
Twój czas w naszym świecie się właśnie skończył. Wreszcie będziesz tam, gdzie
powinni był zmarli.
–
Nie możesz… Muszę skończyć to, co zacząłem… To naprawdę ważne, a ty nie znasz
całej prawdy… Proszę, Lysandrze, nie pozwól, aby twoja nieuzasadniona niechęć
do mnie zaważyła na losach świata… - Henrik podjął kolejną próbę przekonania
maga i ponownie wyciągnął dłoń. Przeszła przez ciało czerwonowłosego
czarodzieja. Głos duch stał się jeszcze bardziej histeryczny.
–
Lysandrze, przecież znasz prawdę… Chcieliśmy dla ciebie jak najlepiej. Gdyby
nie my, twoje umiejętności zostałyby zmarnowane… Przecież chcesz pokonać
Marcusa! Pozwól mi…
–
Wystarczająco już zrobiłeś. Obaj zrobiliście – przerwał mu bezbarwnym głosem
Lysander,
Henrik
upadł na ziemię, próbując powstrzymać przyciąganie. Chwycił wystający z podłoża
kamień i zacisnął na nim palce.
–
Bez nas byłbyś nikim! Zawdzięczasz nam wszystko…
Brak
odpowiedzi. Kamień oderwał się od podłoża, a Henrik stracił punkt zaczepienia i
coraz szybciej zbliżał się go otchłani. Podjął ostatnią próbę przekonania maga.
–
Daliśmy ci nieśmiertelność!
–
Zniszczyliście mi życie – odparł chłodno Lysander, ze spokojem przyglądając
się, jak wrzeszczący duch znika z Zaświatach. Gdy tylko pochłonęła go ciemność,
otchłań zniknęła, a na jej miejscu pojawiło się kamienne podłoże.
Gilan
znów mógł się ruszać, a jego umysł był zdolny do przetwarzania informacji.
Odetchnął głośno. Przez chwilę bał się o własne życie. Podniósł wzrok,
napotykając spojrzenie pełne pokruszonych diamentów. A już miał nadzieję, że
mag o nim zapomniał.
Przełknął
ślinę.
–
Czy to jest właśnie ten moment, w którym dowiaduję się, że musisz mnie zabić za
to, co widziałem i słyszałem?
***
–
Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumny.
Henrik
westchnął ciężko, odwracając się do rozmówcy. Po zamknięciu wrót do Zaświatów
otaczała go ciemność, która teraz powoli się rozpływała, formując rzeczywistość
według zachcianek gospodarza. Teraz znajdował się w olbrzymiej bibliotece,
pełnej manuskryptów i pergaminów. Jego towarzysz uwielbiał wiedzę. Gdy Henrik,
jeszcze za życia, zawsze preferował rozwiązania siłowe z użyciem najróżniejszej
broni, ten lubił mawiać, że to wiedza
daje prawdziwą potęgę. I jakość to funkcjonowało, ten przedziwny duet, chociaż
nikt nie nazwałby tego przyjaźnią.
–
Braliśmy pod uwagę, że Lysander dowie się o moim pobycie na ziemi i go ukróci…
–
Dlatego powinieneś uważać, aby go niczym nie zaalarmować. Właściwie, to miałeś
się w ogóle go niego nie zbliżać. Włada duszami, więc konfrontacja z nim była
czystą głupotą. To takie w twoim stylu.
Henrik
zawsze się zastanawiał, jakim sposobem Calaen sprawiał samym swoim głosem, że
starszy mężczyzna czuł się jak skarcony uczniak. Może miało to związek z tym,
że zawsze podziwiał skrycie jego spokój i opanowanie, tak różne od cechującej
go zapaczliwości i wybuchowości?
–
Co się stało, to się nie odstanie. Jak bardzo pokrzyżowało nam to plany? –
spytał, stając twarzą w twarz z rozmówcą. Blondyn odłożył książkę, którą czytał
na blat stołu i podniósł się z fotela, aby stanąć przed Henrikiem. Założyciel
zakonu zawsze czuł w takich momentach satysfakcję, gdy mógł spojrzeć na
młodszego czarodzieja z góry.
–
Jeśli zwiadowca zdoła domyślić się wszystkiego, czego nie zdążyłeś mu
przekazać, to nic się nie stało. Wątpię w to, dlatego pozostaje mi mieć
nadzieję, że moja część planu przebiega bez zakłóceń.
–
Nie możesz tego sprawdzić? – W spojrzeniu o barwie zieleni zabłysła irytacja,
gdy Calaen pokręcił głową.
–
Bariera odgradzająca świat żywych od Zaświatów mi to uniemożliwia. Wiem tylko,
że żyje . Nie mogę nawet sprawdzić, czy posiada zdolności magiczne. To wszystko
jest takie kruche…
Calaen
miał rację i nawet pełen optymizmu Henrik musiał się z nim zgodzić. Ten plan
miał tyle luk, tyle rzeczy mogło pójść nie tak, a na dodatek zawalił sprawę ze
zwiadowcą. Chłopak był inteligentny, ale nie miał szans domyślić się prawdy.
Nawet Lysander jej nie znał. Ta cała sprawa z mieczem, ukryciem go w ostatniej
chwili… Ten cały plan powstał pod wpływem chwili, na inny nie mieli czasu.
Ledwo zdołali ukryć miecz i teleportować się z dala od Lysandra.
Kilka
minut później pojawił się Marcus i ich zabił.
***
Słońce
chyliło się ku zachodowi, gdy Travis Kender zatrzasnął drzwi do swojej chatki i
przekręcił klucz. Mieszkał na uboczu, zwykle złodzieje nie zapuszczali się w te
rejony, ale księgi znajdujące się w jego domu mogły stanowić dla nich smakowity
kąsek. Tomy były niezwykle drogie bez wzglądu na treści, jakie zawierały. Zapisanie
wszystkich stron zabierało kilka lat, więc teoretycznie stać na nie było tylko
bogatych arystokratów. Jednak stare, nudne egzemplarze można było czasem nabyć
na pchlim targu, jeśli wiedziało się, gdzie szukać. W czasach swej młodości
Travis zwiedził wiele miast, poszukując ksiąg zawierających spisy leczniczych
ziół i przepisy na maści. Mieszkańcy okolicznych wiosek nazywali go
czarodziejem, a on nie zaprzeczał. Nie miał w sobie co prawda nawet odrobiny
magii, ale czy leczenie chorych, odsuwanie od nich śmierci nie było mocą? Był
niezwykle utalentowanym uzdrowicielem, a im starszy i bardziej doświadczony
był, tym większym poważaniem cieszył się wśród społeczności lokalnej. Miał
szczęście, że zamieszkiwał Galię, gdzie oficjalnie nikt nie słyszał o istnieniu
magii, co jednak nie powstrzymywało ludzi od korzystania z pomocy uzdrowicieli.
Żaden z takich lekarzy nie zamierzał uświadamiać klientów, że zdrowie
zawdzięczają nie jego mocy, a sile leczniczych ziół. Podobno na dalekim
południu ludzie niesamowicie bali się przejawów jakichkolwiek nadprzyrodzonych
mocy, a każdego podejrzanego o praktykowanie sztuki magicznej palili na stosie
lub skracali o głowę.
Westchnął
z dezaprobatą, schylając się po rosnącą pod drzewem arnikę górską. Kto by
pomyślał, że taka mała roślinka miała tak wiele zastosowań. Idealnie nadawała
się na okłady po oparzeniach, powstrzymywała psucie się zębów i wszelkie bóle.
A za wszystkie jej osiągnięcie dziękowano Travisowi. Uzdrowiciel czasem czuł się
z tym źle, ale z czegoś musiał żyć, tym bardziej, że starość stawała się coraz
bardziej dokuczliwa, więc powinien zacząć oszczędzać na moment, gdy już nie będzie
mógł ważyć wywarów.
Godzinę
później wracał z całym naręczem leczniczych ziół w wiklinowym koszu, a słońce skryło
się już za horyzontem. Mężczyzna przyspieszył kroku, gdy z daleka dostrzegł
zarys ludzkiej sylwetki siedzącej na schodach do jego chatki. Czyżby pod jego nieobecność
ktoś potrzebował pomocy? Ludzie z wioski wiedzieli, kiedy wychodził, aby
uzupełnić zapasy ziół.
–
Jak mogę pomóc, młodzieńcze?! – zawołał z daleka, rozpoznawszy płeć przybysza.
Mężczyzna wstał płynnie ze schodów, czekając na uzdrowiciela. Travis odetchnął z
ulgą. Skoro był w stanie bez problemu stać, to raczej nie umrze mu na rękach.
Nienawidził, gdy ludzie przyprowadzali do niego swoich bliskich, a on mógł
tylko rozłożyć ręce, w duchu złorzecząc na nich, że zignorowali pierwsze
symptomy choroby. Nie był cudotwórcą.
–
Dobry wieczór, panie Kender – przywitał się przybysz z dziwnym akcentem, gdy
staruszek podszedł bliżej.
–
Miło coś takiego usłyszeć. Zwykle moi klienci ograniczają się do: „Panie czarodzieju,
ratuj!”. Czy coś ci dolega, młodzieńcze? – ponowił pytanie, lustrując swojego
gościa wzrokiem. Młody mężczyzna wyglądał na całkowicie sprawnego. Travis
zaryzykowałby stwierdzenie, że był okazem zdrowia. Właściwie sprawiał wrażenie
pozbawionego problemów, jeśli wierzyć pogodnemu spojrzeniu niebieskich oczu.
–
Nazwanie pana czarodziejem, panie Kender, byłoby nadinterpretacją.
–
Święta racja, ale co ja poradzę, że ludzie myślą, że potrafię zdziałać cuda. Wejdźmy
do środka, wieczór robi się coraz zimniejszy – zaproponował Travis, otwierając przed
gościem drzwi chaty. Gdy tylko znaleźli się w środku, ruszył do kominka, chcąc rozpalić
ogień, aby ogrzać izbę. Jako starszy człowiek musiał uważać na niskie
temperatury. Kto się zajmie rannymi, gdy sam uzdrowiciel zachoruje?
Chwycił
ze stołu krzesiwo i podreptał do paleniska. Przykucnął obok, ale nie zdążył
uderzyć jednym kamieniem o drugi, gdy nagle wśród drewna pojawił się mały
płomień, który szybko się rozprzestrzenił, pochłaniając małe gałązki.
Uzdrowiciel zamrugał i powoli odwrócił się do swojego niezwykłego gościa.
–
Tak myślałem, że naprawdę istniejecie – oznajmił z szerokim, pozbawionym już
kilku zębów uśmiechem. Ludzie nazywali go czarodziejem. Podczas swoich wędrownego
spotykał kuglarzy i szarlatanów śmiejących nazywać się magami. Byli podstępnymi
naciągaczami, którzy używali swoich sztuczek, wmawiając głupcom, że to magia.
Jednak Travis wierzył, był nawet głęboko przekonany, że prawdziwi czarodzieje
istnieją, lecz z powodzeniem udają zwykłych ludzi lub zaszywają się w swoich
domostwach, niezainteresowani losem świata. Gdyby się ujawnili… Sama myśl o
kilku magach towarzyszących wojsku podczas wojny była przerażająca. Zniszczenia
prawdopodobnie mogłyby być parokrotnie większe.
–
Nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz – odparł młodzieniec, siadając na
jednym z drewnianych krzeseł. Jednak jego uśmiech mówił sam za siebie. Obaj
wiedzieli, ale żaden z nich nie powie tego głośno. Właściwie Travis mógłby go
uznać za kolejnego oszusta. Niejednokrotnie widział podobne sztuczki z
rozpalaniem ogniska, ale jego pewność nie opierała się na samym fakcie rozpalenia
płomienia. Czuł to. Czuł tą dziwaczna, a jednocześnie przyjazna energię, która
przez moment tańczyła wokół paleniska. I dałby sobie głowę uciąć, że to właśnie
była poszukiwana przez wszystkich magia.
–
Jak wolisz. Co cię tutaj sprowadza, chłopcze?
Travisowi
nie umknęło zirytowane zaciśnięcie warg z powodu tego, jak go nazwał. Nie
przejmował się tym. Mag czy nie, był od niego dużo straszy i bardziej doświadczony.
–
Potrzebuję czegoś, co posiadasz.
Travis
łypnął na niego okiem, sięgając po rondel z wodą. W tym momencie jego
priorytetem była ciepła herbata.
–
Ludzie zwykle czegoś potrzebują.
–
Według pewnych źródeł posiadasz kamień. Dla ludzi jest bezużyteczny, ale dla
mojego przyjaciela ma niezwykłą wartość.
Travis
wiedział, o jaki kamień chodzi. Mały, zielony, ze srebrnym połyskiem. Nie
należał do kamieni szlachetnych, nie miał żadnej wartości, ale z jakiegoś
powodu ani jego dziad, ani ojciec, ani on sam do nie wyrzucili. I jakoś nie
miał ochoty się z nim teraz rozstawać. Nie miał co prawda dzieci, którym by go
przekazał, ale jednak…
–
Proszę. To ważne.
Mało
ludzi prosiło, a jeszcze mniej robiło to szczerze. Był prawie pewien, że
usłyszenie tego słowa z ust maga, który mógł prawie wszystko wziąć siłą,
graniczyło z niemożliwością. Uzdrowiciel widział jednak szczerość w tym dziwnie
świecącym spojrzeniu o barwie nieba. Jakby wewnątrz głowy młodzieńca płonęło
miniaturowe słońce, a jego promienie przenikały do tego świata.
–
Zapłacę.
–
Dla twojego przyjaciela? – spytał, ignorując wcześniejszą ofertę. Jego ręka
pomknęła do malutkiego mieszka przywiązanego do pasa spodni. Traktował ten
kamień jako szczęśliwy amulet, przyzwyczaił się do tego prawie niewyczuwalnego ciężaru
przy biodrze.
–
Tak. Zebrałem już wszystkie, ten jest ostatni…
–
Prezent? – przerwał mu, zaciskając pięść na mieszku.
–
Można tak powiedzieć. Właściwie to chyba będzie miał urodziny, choć nigdy nie
chciał mi podać dokładnej daty… - Mag zaśmiał się zakłopotany przeczesując
palcami potargane czarne włosy.
Travis
podniósł się z krzesła, wyjmując kamień z woreczka. Podszedł do mężczyzny i
zawahał się na chwilę. Nie trwało to długo. Właściwe to i tak nie miał komu go
dać, a ten młodzieniec go potrzebował, wiec…
–
Jest dla mnie ważny – podkreślił, chwytając rękę gościa, wkładając w nią kamień
i zaciskając na nim jego palce. Nie puścił, tylko trzymał ją w swoich
pomarszczonych dłoniach, wpatrując się uważnie w oczy czarodzieja.
–
Wiem. Trafi w dobre ręce. – Mag nie spuścił wzroku, wytrzymując spojrzenie
doświadczonego człowieka. Drugą ręką sięgnął do torby podróżnej, wyciągając z
niej sakiewkę z pieniędzmi.
Staruszek
prychną z dezaprobatą, gdy to zobaczył.
–
Schowaj te pieniądze, chłopcze. Z wiekiem nauczysz się, że nie tylko one się
liczą. Są ważniejsze rzeczy. Na przykład doświadczenie.
–
Czego chcesz w zamian?
–
Pokaż mi magię, chłopcze. Prawdziwą magię. Pozwól staremu człowiekowi,
nazywanemu przez wielu czarodziejem, zobaczyć choć pod koniec życia tą
prawdziwą moc, z którą można kształtować świat.
Mag
uśmiechnął się i wyciągnął ręce, aby dotknąć głowy Travisa. A potem uzdrowiciel
zobaczył świat. W tej jednej, krótkiej chwili przemierzył wszystkie krainy,
pełne barw i radości, ominął z dala ciemność, widział magię krążącą w
przyrodzie, kształtującą nowe życie, tańczące wokół siebie żywioły, życie i śmierć
jako naturalne następstwo rzeczy, a wszystko w pięknej harmonii, słysząc pieśń
świata, który żyje i nieustannie się zmienia.
Powróciwszy
umysłem do swojej małej i ciemnej izdebki, czuł się skołowany. Przechodził
obojętniej obok tak wielu fascynujących rzeczy, szukał magii, a ona tkwiła tuż
obok niego, towarzyszyła mu na każdym kroku, była wszędzie, także w roślinach,
którymi uzdrawiał chorych. Był ślepcem, choć nie tak wielkim jak reszta
społeczeństwa. Magowie nie byli nadprzyrodzonymi istotami. Byli ludźmi, którzy
w przeciwieństwie do innych potrafili dostrzec magię i ją wykorzystać. Był
pewien, że to wszystko było bardziej skomplikowane, ale takie były podstawy.
–
Dziękuję – wyszeptał, puszczając wreszcie rękę czarodzieja. Młodzieniec schował
kamień do jednej z wielu kieszeni w swojej szacie i spojrzał na niego z
niepokojem.
–
Wszystko w porządku? Mogłem przesadzić…
–
Nie… Jest dobrze. Po prostu nie mogę wyjść z podziwu nad tym, jakimi ludzie są
głupcami i ignorantami. Chociaż to chyba dobrze, bo gdyby każdy mógł używać magii,
świat mógłby chylić się ku upadkowi.
Dziwny
wyraz twarzy maga podpowiedział Travisowi, że świat może nie być tak
bezpieczny, jak mu się zdaje. Postanowił nie drążyć.
–
Chcesz trochę herbaty? – zaoferował, gdy woda w kociołku zaczęła bulgotać.
Mężczyzna pokręcił przecząco głową.
–
Muszę już iść. Jeszcze raz dziękuję.
–
Nie ma za co dziękować. – Uzdrowiciel pokręcił głową. – Dobrze wiem, że mogłeś
zabrać kamień, a ja bym sienie zorientował. Miło z twojej strony, że
zdecydowałeś się poprosić.
–
Według książek to podstawowe zasady kultury.
Popijając
rumianek przyglądał się, jak mężczyzna podnosi torbę podróżną i kieruje się do
drzwi. Zatrzymał się na chwilę.
–
Nie sądzę, żebyś wiedział, ale i tak spytam. Znasz sposób na nieśmiertelność?
Travis
zadrżał, wyczuwając dziwną energie w powietrzu. Pełną desperacji, jakby nieśmiertelność
była celem życia tego człowieka.
–
Nie znam, ale radzę się zastanowić, czy naprawdę tego pragniesz.
Niebieskie
spojrzenie pełne braku zrozumienia.
–
Jesteś młody, więc to może ci się wydawać czymś cudownym, ale jako doświadczony
człowiek muszę ci powiedzieć, że nieśmiertelność nie jest dobrą rzeczą. Nie
wiem, czy masz rodzinę, przyjaciół, ale oglądanie, jak bliscy odchodzą jest najgorszym
momentem w życiu. Sądzę, że każdy posiada jakiś limit śmierci ukochanych, które
może przetrwać. Możesz żyć wiecznie, możesz nawiązywać nowe znajomości, znaleźć
kolejną miłość, ale oni znów odejdą. I nawet jeśli będziesz to robić w
nieskończoność, to na koniec i tak zostaniesz sam, samotny, opuszczony przez
wszystkich, ze złamanym serce. Zastanów się czy warto. O ile, oczywiście, przepis
na nieśmiertelność istnieje – zakończył niepewnie, ale nie dostał odpowiedzi.
Czarodziej
jeszcze przez chwilę stał z ręką na klamce, ale wreszcie otworzył drzwi. Zanim
za nimi zniknął, skinął mu po raz ostatni głową. Staruszek odpowiedział
uśmiechem.
Mag
zszedł z drewnianych schodków i ruszył przez polanę, na której stała chatka
uzdrowiciela. Ściemniło się, a na niebie zaczęły być widoczne pierwsze gwiazdy.
Nie zdążył zniknąć w lesie, gdy zatrzymał go znajomy głos.
–
Dwadzieścia sakiewek pełnych złota za przyniesienie Marcusowi wszystkich
kamieni. Do tego sto sakiewek za przyprowadzenie przyjaciela Lysandra żywego
lub martwego. Przykro mi, magu. Uwielbiam cię, Alaricu, ale pieniądze kocham
ponad wszystko. Nie bierz tego do siebie.
–
Ależ nie ma sprawy, Akarianie. Czułbym się wręcz nieswojo, gdybyś wolał mnie
od pieniędzy.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Bardzo, bardzo przepraszam. Maturę pisałam miesiąc temu i nie mam nic na usprawiedliwienie. Po prostu się leniłam i mi się nie chciało. Ale już wróciłam i znów mam ochotę pisać. Właściwie to najchętniej uczyniłabym Alarica głównym bohaterem, bo najłatwiej mi się o nim pisze, ale wtedy biedny Gilan umarłby z żalu. Przecież ktoś tak genialny nie może być drugoplanowy. Dlatego chcę wrócić do niego w następnym rozdziale i co nieco wyjaśnić. Tak sobie myślę, że najwyższy czas, aby nasz zwiadowca zaczął ogarniać sytuację, bo na razie to nic nie wie.
Rozdział jak zwykle wrzucony z marszu, więc pewnie mnóstwo literówek, jak zauważycie, to dajcie znać.
Pozdrawiam, przepraszam i proszę o komentarze, bo chciałabym wiedzieć, ile osób to czyta. I jeszcze ankieta - czy wy możecie ustawić na swoich blogach ten dodatek? Bo mi jakby zniknął.
Mentrix