Halt
naprawdę zaczynał wątpić w inteligencję Genoweńczyków. Stał praktycznie za
plecami wartownika, a ten nie zauważył jego obecności. W nocy zwiadowcy byli
faktycznie trudni do wykrycia, ale przed zachodem słońca i do tego w mieście?
Albo Genoweńczycy byli ślepi albo czuwało nad nim jakieś opiekuńcze bóstwo.
Zamierzał
zrobić zwiad zaraz po zmierzchu, ale nadchodzący oddział zabójców zmusił go do
zmiany kryjówki. Po drodze natknął się na wartowników i w ostatnim momencie
skoczył w cień, jaki gwarantowały mu dwa stykające się ze sobą budynki. Teraz
stał zapędzony w róg, oczekując zmiany wart. Słońce powoli już zachodziło, więc
niebawem będzie mógł wyruszyć na rekonesans głównej siedziby zabójców w
Genowesie.
Ze
swojej kryjówki miał doskonały widok na dziedziniec zamku. Panował na nim dość
spory ruch, mężczyźni w czerwonych pelerynach spacerowali znudzeni, czasem
zamieniając słowo z towarzyszami. Wyraźnie na coś czekali. Halt niecałą godzinę
temu widział, jak niewielka grupa zabójców zbiera się pod drzwiami w
południowej ścianie budynku. Po chwili rozmów padł rozkaz, a oni wydając okrzyk
pełen entuzjazmu wbiegli do środka. Wydawało mu się, że widział przerażoną
twarz Alyss w oknie komnaty, do której zmierzali Genoweńczycy.
Najwyraźniej
oddzielono porwanych mężczyzn od kobiet. Halt ze złością musiał stwierdzić, że
ruch był genialny. Nikt nie będzie się stawił, jeśli masz pod kluczem jego
żonę. Na wspomnienie Pauline ścisnęło go w sercu. Jego małżonka z pewnością był
razem z Alyss w komnacie. Ledwo powstrzymał się przed idiotycznym wtargnięciem
do pomieszczenia. Nawet by jej nie uratował, za to z pewnością został zabity.
Na razie czekał, mając nadzieję, że brak okrzyków jest dobrym znakiem.
Początkowo słychać było szamotaninę i kilka głośnych przekleństw, ale później
wszystko ustało. Jeśli kobiety byłyby mordowane bądź hańbione z pewnością by
krzyczały. Przynajmniej taką nadzieję miał Halt. Musiał pamiętać, że jego
obowiązkiem jest uratować wszystkich – i mężczyzn, i kobiety. W ogólnym rozrachunku
to nawet oni wydawali się być więcej warci – królowie, dowódcy, rycerze. Kraj
poradzi sobie ze stratą dam dworu, a nawet księżniczki. Musiał skupić się na
dobru państwa, a nie własnych pragnieniach.
Wybacz, Pauline.
Wiedział,
że jego żona był silna. Potrafiła znieść naprawdę dużo. Jako szefowa dyplomacji
spotykała się na co dzień z ludźmi, których Halt najchętniej by napadł w jakimś
ciemnym zaułku. Ona jednak znosiła ich zachowanie z chłodnym uśmiechem na
twarzy, nie tracąc panowania nad sobą. I zawsze dostawała to, czego chciała. Wierzył,
że niedługo znów się spotkają.
Teraz
musiał znaleźć sposób, aby przemknąć przez dziedziniec i dostać się do
pomieszczeń, w którym trzymano mężczyzn. Nie wiedział w jakim stanie ich
znajdzie. Jednak dowódca Genoweńczyków z pewnością zapłaci za każde cierpienie,
jakie doświadczyli z rąk jego ludzi zwiadowcy. Wyrządzenie krzywdy ludziom,
którzy byli dla Halta praktycznie rodziną nie skończy się dla nikogo dobrze.
Odgonił myśli o zemście. To wszystko przeszkodziłoby mu w chłodnej ocenie sytuacji. Potrzebował broni, mnóstwa broni, bo wątpił,
że zabójcy wypuszczą ich po dobroci. Będą musieli wyciąć drogę do wolności
mieczami. Gdzie była zbrojownia? Szerokie drzwi w rogu dziedzińca wyglądały
obiecująco. Zyskał pewność, gdy nieuzbrojony mężczyzna wszedł do środka i zaraz
wyszedł, niosąc ze sobą kuszę. W porządku, teraz…
Nagłe
zamieszanie przy południowej ściennie przyciągnęło jego uwagę. Drzwi prowadzące
do pomieszczenia, w którym były zamknięte kobiety otworzyły się. Wypadł przez
nie czarnowłosy mężczyzna z niezadowoloną miną i wydał kilka rozkazów. To
musiał być Leonardo – ich dowódca. Halt zastanawiał się, czy byłby w stanie
trafić go z takiej odległości. Zaraz po nim wyszedł jeszcze jeden mężczyzna o
dziwnych niebieskich włosach. Starszy zwiadowca nie uwierzyłby, gdyby nie
zobaczył tego na własne oczy. Był w stanie zrozumieć szkarłatne włosy tego
durnego maga, ale niebieski?! Cudak wymienił kilka ostrych słów z dowódcą, po
czym obaj ruszyli w kierunku bramy. Halt jeszcze bardziej wtopił się w cień.
Stojący nieopodal niego wartownik podbiegł do Leonarda, aby odebrać rozkazy.
Wykorzystał tą chwilę, aby przemknąć do ciemnej uliczny tuż za bramą.
Spojrzał
na słońce, które wciąż nie schowało się za horyzontem. Miał jeszcze trochę
czasu. Rozsądek mówił mu, że powinien pozostać na swoim miejscu i kontynuować
obserwację dziedzińca, ale ciekawość zwyciężyła. Trzymając się w cieniu, ruszył
za oddalającą się dwójką mężczyzn.
***
Leonardo
Valdez przemierzał ulice Genowesy, gotując w środku ze wściekłości. Powód jego
rozdrażnienia szedł tuż obok niego, nie przejmując się gniewem zabójcy. On
naprawdę myślał, że Leonardo zaprowadzi go do skarbca? Pojawił się znikąd,
zabił jego człowieka i rozkazał zaprowadzić się go miejsca, gdzie leżały
wszystkie łupy Genoweńczyków. Mężczyzna zabiłby go na miejscu, ale
niematerialne lodowate ręce ściskały jego szyję. Miał wrażenie, że dusi go sama
zima. Zgodził się wiec zaprowadzić przybysze do skarbca. Czekał na dogodną
okazję. Miał już doświadczenie z magami i wiedział, że wystarczy, aby się lekko
rozproszyli. Zdąży go zabić, zanim ten rzuci zaklęcie, a niematerialne ręce
zacisną się na jego gardle. Z doświadczenia wiedział, że magowie krwawią tak
samo jak każdy człowiek. Odpowiedni cios i nawet magia mu nie pomoże. Będzie jeszcze
łatwiej, jeśli uda mu się wprowadzić do organizmu wroga choć odrobinę trucizny.
Zawahał się na chwilę. Gdyby udało mu się złapać tego mężczyznę żywego,
dostałby za niego mnóstwo pieniędzy na targu niewolników. Jak niektórzy ludzie
zbierali rzadkie owady, tak niektórzy bogacze kolekcjonowali ludzi. Ostatnio
widział młodą kobietę, całą w tatuażach plemiennych, uprowadzoną z tropikalnego
lasu. Została sprzedana za tak niewyobrażalnie wysoką cenę, że mógłby wyżyć na
niej do śmierci. Za dziwaka z niebieskimi włosami dostałby pewnie podobną
kwotę…
Powiew
zimna tuż przy gardle przypomniał mu, że nie warto ryzykować. Był chciwy, nawet
bardzo chciwy, ale nie zamierzał oddawać za to życia. Tym bardziej, że miał
mnóstwo pieniędzy.
Wsadził
rękę do kieszeni i z satysfakcją odkrył, że wciąż ma przy sobie cienką igłę.
Jedno ukłucie zanurzonym przedtem w truciźnie ostrzem, a zabójcza substancja
powali dorosłego mężczyznę w kilka minut. Wyciągnął dłoń z kieszeni, uważając,
aby nie skaleczyć się igłą. Teoretycznie każdego dnia zażywał mieszankę
antidotów, więc powinien być odporny, ale wolał nie ryzykować.
–
Czego szukasz w naszym skarbcu? – zagadnął, nawet nie próbując ukryć swojej
wściekłości.
–
Mojej własności, która została mi odebrana wiele lat temu – mruknął Jin, nie
przestając się rozglądać. Czuł ją, była blisko. Jego klucz do większej mocy.
Sposób na pokonanie jego największego wroga, który zabrał mu wszystko.
–
A ja mam ci ją zwrócić, ponieważ… Cholera! - wrzasnął Leonardo, potykając się
na nierównym bruku. Wyciągnął rękę, udając, że próbuje powstrzymać upadek. Igła
lekko wbiła się w nadgarstek. Tyle wystarczy.
–
Niezdara – skomentował Jin, pocierając lekko piekącą dłoń. Przeklęte owady,
zawsze znajdą szansę, aby napić się krwi.
Valdez
nie miał zamiaru pozwalać się obrażać, ale właśnie znaleźli się w porcie.
Idealnie. Chłodny powiew wiatru owiał mu twarz i ukoił nerwy. Zawsze uwielbiał
to miejsce. Małe łodzie stały przywiązane do brzegu, a idąc pomostem w głąb
morza docierało się do zacumowanych statków. Wszędzie unosił się zapach soli i
ryb, co jednak nie przeszkadzało w wieczornych spacerach. Mężczyzna nigdy by
się nie przyznał, że uwielbia obserwował zatłoczony port pełen przekrzykujących
się kupców i rybaków. Genowesa była może miastem zamieszkanym przez zabójców,
ale handel wciąż kwitł.
–
Port? Miałeś zaprowadzić mnie do skarbca – zaprotestował Jin, przyglądając się
niepewnie statkom, jakby mieli z nich wyskoczyć kolejni wrogowie. Czuł się
dziwnie. Lekko kręciło mu się w głowie, a wzrok miał zamglony. Wiedział, że
powoli zaczyna tracić kontrolę nad mocą, a lodowy uścisk na szyi Genoweńczyka
słabnie z każdą chwilą.
–
Uwierzyłeś w to? Jaki władca zaprowadziłby wroga do najważniejszego miejsca w
królestwie? – Stanął tuż nad wodą, obserwując przeciwnika kątem oka. Wydawał
się zdenerwowany. Krew szybciej będzie mu krążyć w żyłach, przez co trucizna
natychmiast się rozprzestrzeni.
–
Ten, który dba o własne życie – syknął Jin, podchodząc bliżej do Genoweńczyka.
Leonardo poczuł, jak lodowate dłonie odcinają mu dopływ powietrza. Odruchowo
zrobił krok do tyłu, przez co o mało nie wpadł do wody. Przeliczył się?
Trucizna potrzebowała więcej czasu, aby wyrządzić odpowiednie szkody?
Jednak
już po chwili uścisk zelżał, a on mógł zaczerpnąć powietrze. Na twarzy jego
przeciwnika malowało się zdezorientowanie. Zdumione spojrzenie dziwnych
fiołkowych oczu wywołało na jego ustać szyderczy grymas. Stał w bezruchu,
patrząc, jak Jin osuwa się na ziemię. W duchu pogratulował sobie doskonale przygotowanej
trucizny. Już jako uczeń odznaczał się wyjątkowymi umiejętnościami w tej
dziedzinie, które zadziwiały nawet jego mistrza, lecz wciąż każde perfekcyjnie
przeprowadzone zabójstwo napełniało go dumą.
Dla
pewności wyjął jeszcze miecz i wbił go w klatkę piersiową mężczyzny, który
nawet nie drgnął. Pewnie był już martwy. Przypominając sobie lodowaty uścisk
wokół szyi przejechał ostrzem po jego gardle. Na wszelki wypadek, bo z
cholernymi magami nigdy nic nie wiadomo. Stał nad ciałem kilka minut, przyglądając
się krwi wypływającej z ran. Czerwona – jak każdego człowieka. Czarownicy niczym
się od nich nie różnili, choć uwielbiali się wywyższać.
Upewniwszy
się, że przeciwnik jest martwy, chwycił wystający z bruku ciężki kamień.
Mrucząc pod nosem przekleństwa, wyciągnął go i obwiązał grubym sznurem, który
znalazł w pobliskiej łódce. Drugi koniec owinął wokół szyi nieboszczyka.
Genowesa mogła być miastem zabójców, ale nie znaczyło to, że leżący w porcie
trup byłby mile widziany. Kilkoma kopnięciami wepchnął ciało do wody i wrzucił
kamień, który od razu pociągnął je na dno. Nie powinno wypłynąć aż do jakiegoś wielkiego
sztormu, które jednak rzadko zdarzały się w tym rejonie.
–
Doskonała robota, dowódco – rzucił Dario, pojawiając się tuż obok niego. Leonardo
skrzywił się – nie usłyszał go, jak nadchodził. Gdyby był to wróg, byłby już
martwy. Nie mógł pozwolić sobie na takie zaniedbania. Zatracał się trochę, gdy
wbijał ostrze w ciało ofiary – nic nie mógł na to poradzić, nawet nie potrafił
opisać tego dziwnego uczucia, jakiego go ogarniało. Czuł władzę, własną potęgę.
Jakby był bogiem, który decyduje o życiu i śmierci. Musiał się opanować.
–
Wiem. To nie nowość. A ten gnojek sam się o to prosił. Jak można być tak
naiwnym? Posiada odrobinę magii i myśli, że ma świat u swoich stóp – warknął,
wpatrując się w morska toń. Było tu dość głęboko, więc ciała nie było już
widać. – Co cię sprowadza?
–
Chłopcy pytają czy mogą już zabić kobiety. Szczególnie tą generał. Są trochę
rozdrażnieni i chcą zemsty.
–
Zemsty?
–
Tak, w końcu straciliśmy Angelo i Luisa, a Kenrik ma złamaną rękę.
Fakt,
kompletnie zapomniał o dwóch nieszczęsnych ofiarach ich wycieczki do komnaty, w
której były przetrzymywane kobiety. Jedną z nich się zasłonił przed lecącym w
jego stronę ostrym kawałkiem drewna, drugiego mężczyznę zabił Jin. Ale złamanej
ręki nie pamiętał. Ogólnie był pod wrażeniem, że Dario pamiętał imię każdego z
Gnoweńczyków. Dla niego była to strata czasu.
–
Złamana ręka?
–
Jak wyszedłeś, dowódco, postanowiliśmy związać wszystkie kobiety. Tak dla
pewności. Ta w zbroi trochę się rzucała.
–
Przecież kazałem wam ją rozbroić! – Czym on sobie zasłużył na tak
niekompetentną bandę? Jak ich nazwał ten martwy dziwak? Hołota. Tak, był
przywódcą hołoty.
–
Zrobiliśmy to. Lecz to nie zmienia faktu, że Kenrik wciąż ma złamaną rękę. I w
imieniu moich ludzi proszę o pozwolenie na wymierzenie kary śmierci.
Leonardo
prawie się uśmiechnął. Ten Dario. Wymierzenie kary śmierci? Jak to brzmiało.
Zawsze przestrzegał zasad, co akurat czyniło z niego idealnego zastępcę.
Takiego, który nigdy się nie sprzeciwi, zawsze wszystko zamelduje. Na jego
miejscu Leonardo bez pytanie kogokolwiek o zdanie zabiłby tą sukę.
–
Nie, mam lepszy pomysł. Każ przygotować na dziedzińcu wielki pal. Dawno nie
byliśmy w terenie i nie mieliśmy też żadnej rozrywki. Myślę, że strzelanie do unieruchomionego
celu będzie w sam raz – zdecydował, odchodząc w stronę skarbca. Zamierzał przejrzeć
jego zawartość. Może to, czego szukał Jin, okaże się więcej warte niż oceniono
na początku?
Halt
odetchnął głęboko i rzucił się biegiem w stronę twierdzy. Nie miał czasu. Jeśli
się nie pospieszy, jego przyjaciele i ukochana staną się żywymi tarczami dla
rozrywki Genoweńczyków.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Witam!
Aż głupio mi wstawiać tak krótki rozdział po tak długim czasie. Ostatnio coraz ciężej mi się pisze i najchętniej tworzyłabym tylko rozdziały z Alarikiem. Jakoś jego najłatwiej i najprzyjemniej mi się opisuje.
No i mamy pierwszego trupa (jeśli chodzi o ważniejszych bohaterów). Kto następny?
Postaram się pisać w wakacje więcej, ale nic nie obiecuję. W moim pokoju zawsze jest gorąco, wiec często z niego uciekam, a komputera przecież nie zabiorę. Z kolei jak są burze, które uwielbiam i przy których cudownie się pisze, to często nei ma prądu. Jak dzisiaj. Miałam nadzieję wyroić się przez północą, ale przez to nie dałam rady.
Proszę o komentarze i jeśli rzucą się wam w oczy jakieś błędy, o dajcie znać.
Pozdrawiam,
Mentrix