Lista utworów

01 lipca 2017

Rozdział XXXVIII

Halt naprawdę zaczynał wątpić w inteligencję Genoweńczyków. Stał praktycznie za plecami wartownika, a ten nie zauważył jego obecności. W nocy zwiadowcy byli faktycznie trudni do wykrycia, ale przed zachodem słońca i do tego w mieście? Albo Genoweńczycy byli ślepi albo czuwało nad nim jakieś opiekuńcze bóstwo.
Zamierzał zrobić zwiad zaraz po zmierzchu, ale nadchodzący oddział zabójców zmusił go do zmiany kryjówki. Po drodze natknął się na wartowników i w ostatnim momencie skoczył w cień, jaki gwarantowały mu dwa stykające się ze sobą budynki. Teraz stał zapędzony w róg, oczekując zmiany wart. Słońce powoli już zachodziło, więc niebawem będzie mógł wyruszyć na rekonesans głównej siedziby zabójców w Genowesie.
Ze swojej kryjówki miał doskonały widok na dziedziniec zamku. Panował na nim dość spory ruch, mężczyźni w czerwonych pelerynach spacerowali znudzeni, czasem zamieniając słowo z towarzyszami. Wyraźnie na coś czekali. Halt niecałą godzinę temu widział, jak niewielka grupa zabójców zbiera się pod drzwiami w południowej ścianie budynku. Po chwili rozmów padł rozkaz, a oni wydając okrzyk pełen entuzjazmu wbiegli do środka. Wydawało mu się, że widział przerażoną twarz Alyss w oknie komnaty, do której zmierzali Genoweńczycy.
Najwyraźniej oddzielono porwanych mężczyzn od kobiet. Halt ze złością musiał stwierdzić, że ruch był genialny. Nikt nie będzie się stawił, jeśli masz pod kluczem jego żonę. Na wspomnienie Pauline ścisnęło go w sercu. Jego małżonka z pewnością był razem z Alyss w komnacie. Ledwo powstrzymał się przed idiotycznym wtargnięciem do pomieszczenia. Nawet by jej nie uratował, za to z pewnością został zabity. Na razie czekał, mając nadzieję, że brak okrzyków jest dobrym znakiem. Początkowo słychać było szamotaninę i kilka głośnych przekleństw, ale później wszystko ustało. Jeśli kobiety byłyby mordowane bądź hańbione z pewnością by krzyczały. Przynajmniej taką nadzieję miał Halt. Musiał pamiętać, że jego obowiązkiem jest uratować wszystkich – i mężczyzn, i kobiety. W ogólnym rozrachunku to nawet oni wydawali się być więcej warci – królowie, dowódcy, rycerze. Kraj poradzi sobie ze stratą dam dworu, a nawet księżniczki. Musiał skupić się na dobru państwa, a nie własnych pragnieniach.
Wybacz, Pauline.
Wiedział, że jego żona był silna. Potrafiła znieść naprawdę dużo. Jako szefowa dyplomacji spotykała się na co dzień z ludźmi, których Halt najchętniej by napadł w jakimś ciemnym zaułku. Ona jednak znosiła ich zachowanie z chłodnym uśmiechem na twarzy, nie tracąc panowania nad sobą. I zawsze dostawała to, czego chciała. Wierzył, że niedługo znów się spotkają.
Teraz musiał znaleźć sposób, aby przemknąć przez dziedziniec i dostać się do pomieszczeń, w którym trzymano mężczyzn. Nie wiedział w jakim stanie ich znajdzie. Jednak dowódca Genoweńczyków z pewnością zapłaci za każde cierpienie, jakie doświadczyli z rąk jego ludzi zwiadowcy. Wyrządzenie krzywdy ludziom, którzy byli dla Halta praktycznie rodziną nie skończy się dla nikogo dobrze. Odgonił myśli o zemście. To wszystko przeszkodziłoby mu w chłodnej ocenie sytuacji.  Potrzebował broni, mnóstwa broni, bo wątpił, że zabójcy wypuszczą ich po dobroci. Będą musieli wyciąć drogę do wolności mieczami. Gdzie była zbrojownia? Szerokie drzwi w rogu dziedzińca wyglądały obiecująco. Zyskał pewność, gdy nieuzbrojony mężczyzna wszedł do środka i zaraz wyszedł, niosąc ze sobą kuszę. W porządku, teraz…
Nagłe zamieszanie przy południowej ściennie przyciągnęło jego uwagę. Drzwi prowadzące do pomieszczenia, w którym były zamknięte kobiety otworzyły się. Wypadł przez nie czarnowłosy mężczyzna z niezadowoloną miną i wydał kilka rozkazów. To musiał być Leonardo – ich dowódca. Halt zastanawiał się, czy byłby w stanie trafić go z takiej odległości. Zaraz po nim wyszedł jeszcze jeden mężczyzna o dziwnych niebieskich włosach. Starszy zwiadowca nie uwierzyłby, gdyby nie zobaczył tego na własne oczy. Był w stanie zrozumieć szkarłatne włosy tego durnego maga, ale niebieski?! Cudak wymienił kilka ostrych słów z dowódcą, po czym obaj ruszyli w kierunku bramy. Halt jeszcze bardziej wtopił się w cień. Stojący nieopodal niego wartownik podbiegł do Leonarda, aby odebrać rozkazy. Wykorzystał tą chwilę, aby przemknąć do ciemnej uliczny tuż za bramą.
Spojrzał na słońce, które wciąż nie schowało się za horyzontem. Miał jeszcze trochę czasu. Rozsądek mówił mu, że powinien pozostać na swoim miejscu i kontynuować obserwację dziedzińca, ale ciekawość zwyciężyła. Trzymając się w cieniu, ruszył za oddalającą się dwójką mężczyzn.

***
Leonardo Valdez przemierzał ulice Genowesy, gotując w środku ze wściekłości. Powód jego rozdrażnienia szedł tuż obok niego, nie przejmując się gniewem zabójcy. On naprawdę myślał, że Leonardo zaprowadzi go do skarbca? Pojawił się znikąd, zabił jego człowieka i rozkazał zaprowadzić się go miejsca, gdzie leżały wszystkie łupy Genoweńczyków. Mężczyzna zabiłby go na miejscu, ale niematerialne lodowate ręce ściskały jego szyję. Miał wrażenie, że dusi go sama zima. Zgodził się wiec zaprowadzić przybysze do skarbca. Czekał na dogodną okazję. Miał już doświadczenie z magami i wiedział, że wystarczy, aby się lekko rozproszyli. Zdąży go zabić, zanim ten rzuci zaklęcie, a niematerialne ręce zacisną się na jego gardle. Z doświadczenia wiedział, że magowie krwawią tak samo jak każdy człowiek. Odpowiedni cios i nawet magia mu nie pomoże. Będzie jeszcze łatwiej, jeśli uda mu się wprowadzić do organizmu wroga choć odrobinę trucizny. Zawahał się na chwilę. Gdyby udało mu się złapać tego mężczyznę żywego, dostałby za niego mnóstwo pieniędzy na targu niewolników. Jak niektórzy ludzie zbierali rzadkie owady, tak niektórzy bogacze kolekcjonowali ludzi. Ostatnio widział młodą kobietę, całą w tatuażach plemiennych, uprowadzoną z tropikalnego lasu. Została sprzedana za tak niewyobrażalnie wysoką cenę, że mógłby wyżyć na niej do śmierci. Za dziwaka z niebieskimi włosami dostałby pewnie podobną kwotę…
Powiew zimna tuż przy gardle przypomniał mu, że nie warto ryzykować. Był chciwy, nawet bardzo chciwy, ale nie zamierzał oddawać za to życia. Tym bardziej, że miał mnóstwo pieniędzy.
Wsadził rękę do kieszeni i z satysfakcją odkrył, że wciąż ma przy sobie cienką igłę. Jedno ukłucie zanurzonym przedtem w truciźnie ostrzem, a zabójcza substancja powali dorosłego mężczyznę w kilka minut. Wyciągnął dłoń z kieszeni, uważając, aby nie skaleczyć się igłą. Teoretycznie każdego dnia zażywał mieszankę antidotów, więc powinien być odporny, ale wolał nie ryzykować.
– Czego szukasz w naszym skarbcu? – zagadnął, nawet nie próbując ukryć swojej wściekłości.
– Mojej własności, która została mi odebrana wiele lat temu – mruknął Jin, nie przestając się rozglądać. Czuł ją, była blisko. Jego klucz do większej mocy. Sposób na pokonanie jego największego wroga, który zabrał mu wszystko.
– A ja mam ci ją zwrócić, ponieważ… Cholera! - wrzasnął Leonardo, potykając się na nierównym bruku. Wyciągnął rękę, udając, że próbuje powstrzymać upadek. Igła lekko wbiła się w nadgarstek. Tyle wystarczy.
– Niezdara – skomentował Jin, pocierając lekko piekącą dłoń. Przeklęte owady, zawsze znajdą szansę, aby napić się krwi.
Valdez nie miał zamiaru pozwalać się obrażać, ale właśnie znaleźli się w porcie. Idealnie. Chłodny powiew wiatru owiał mu twarz i ukoił nerwy. Zawsze uwielbiał to miejsce. Małe łodzie stały przywiązane do brzegu, a idąc pomostem w głąb morza docierało się do zacumowanych statków. Wszędzie unosił się zapach soli i ryb, co jednak nie przeszkadzało w wieczornych spacerach. Mężczyzna nigdy by się nie przyznał, że uwielbia obserwował zatłoczony port pełen przekrzykujących się kupców i rybaków. Genowesa była może miastem zamieszkanym przez zabójców, ale handel wciąż kwitł.
– Port? Miałeś zaprowadzić mnie do skarbca – zaprotestował Jin, przyglądając się niepewnie statkom, jakby mieli z nich wyskoczyć kolejni wrogowie. Czuł się dziwnie. Lekko kręciło mu się w głowie, a wzrok miał zamglony. Wiedział, że powoli zaczyna tracić kontrolę nad mocą, a lodowy uścisk na szyi Genoweńczyka słabnie z każdą chwilą.
– Uwierzyłeś w to? Jaki władca zaprowadziłby wroga do najważniejszego miejsca w królestwie? – Stanął tuż nad wodą, obserwując przeciwnika kątem oka. Wydawał się zdenerwowany. Krew szybciej będzie mu krążyć w żyłach, przez co trucizna natychmiast się rozprzestrzeni.
– Ten, który dba o własne życie – syknął Jin, podchodząc bliżej do Genoweńczyka. Leonardo poczuł, jak lodowate dłonie odcinają mu dopływ powietrza. Odruchowo zrobił krok do tyłu, przez co o mało nie wpadł do wody. Przeliczył się? Trucizna potrzebowała więcej czasu, aby wyrządzić odpowiednie szkody?
Jednak już po chwili uścisk zelżał, a on mógł zaczerpnąć powietrze. Na twarzy jego przeciwnika malowało się zdezorientowanie. Zdumione spojrzenie dziwnych fiołkowych oczu wywołało na jego ustać szyderczy grymas. Stał w bezruchu, patrząc, jak Jin osuwa się na ziemię. W duchu pogratulował sobie doskonale przygotowanej trucizny. Już jako uczeń odznaczał się wyjątkowymi umiejętnościami w tej dziedzinie, które zadziwiały nawet jego mistrza, lecz wciąż każde perfekcyjnie przeprowadzone zabójstwo napełniało go dumą.
Dla pewności wyjął jeszcze miecz i wbił go w klatkę piersiową mężczyzny, który nawet nie drgnął. Pewnie był już martwy. Przypominając sobie lodowaty uścisk wokół szyi przejechał ostrzem po jego gardle. Na wszelki wypadek, bo z cholernymi magami nigdy nic nie wiadomo. Stał nad ciałem kilka minut, przyglądając się krwi wypływającej z ran. Czerwona – jak każdego człowieka. Czarownicy niczym się od nich nie różnili, choć uwielbiali się wywyższać.
Upewniwszy się, że przeciwnik jest martwy, chwycił wystający z bruku ciężki kamień. Mrucząc pod nosem przekleństwa, wyciągnął go i obwiązał grubym sznurem, który znalazł w pobliskiej łódce. Drugi koniec owinął wokół szyi nieboszczyka. Genowesa mogła być miastem zabójców, ale nie znaczyło to, że leżący w porcie trup byłby mile widziany. Kilkoma kopnięciami wepchnął ciało do wody i wrzucił kamień, który od razu pociągnął je na dno. Nie powinno wypłynąć aż do jakiegoś wielkiego sztormu, które jednak rzadko zdarzały się w tym rejonie.
– Doskonała robota, dowódco – rzucił Dario, pojawiając się tuż obok niego. Leonardo skrzywił się – nie usłyszał go, jak nadchodził. Gdyby był to wróg, byłby już martwy. Nie mógł pozwolić sobie na takie zaniedbania. Zatracał się trochę, gdy wbijał ostrze w ciało ofiary – nic nie mógł na to poradzić, nawet nie potrafił opisać tego dziwnego uczucia, jakiego go ogarniało. Czuł władzę, własną potęgę. Jakby był bogiem, który decyduje o życiu i śmierci. Musiał się opanować.
– Wiem. To nie nowość. A ten gnojek sam się o to prosił. Jak można być tak naiwnym? Posiada odrobinę magii i myśli, że ma świat u swoich stóp – warknął, wpatrując się w morska toń. Było tu dość głęboko, więc ciała nie było już widać. – Co cię sprowadza?
– Chłopcy pytają czy mogą już zabić kobiety. Szczególnie tą generał. Są trochę rozdrażnieni i chcą zemsty.
– Zemsty?
– Tak, w końcu straciliśmy Angelo i Luisa, a Kenrik ma złamaną rękę.
Fakt, kompletnie zapomniał o dwóch nieszczęsnych ofiarach ich wycieczki do komnaty, w której były przetrzymywane kobiety. Jedną z nich się zasłonił przed lecącym w jego stronę ostrym kawałkiem drewna, drugiego mężczyznę zabił Jin. Ale złamanej ręki nie pamiętał. Ogólnie był pod wrażeniem, że Dario pamiętał imię każdego z Gnoweńczyków. Dla niego była to strata czasu.
– Złamana ręka?
– Jak wyszedłeś, dowódco, postanowiliśmy związać wszystkie kobiety. Tak dla pewności. Ta w zbroi trochę się rzucała.
– Przecież kazałem wam ją rozbroić! – Czym on sobie zasłużył na tak niekompetentną bandę? Jak ich nazwał ten martwy dziwak? Hołota. Tak, był przywódcą hołoty.
– Zrobiliśmy to. Lecz to nie zmienia faktu, że Kenrik wciąż ma złamaną rękę. I w imieniu moich ludzi proszę o pozwolenie na wymierzenie kary śmierci.
Leonardo prawie się uśmiechnął. Ten Dario. Wymierzenie kary śmierci? Jak to brzmiało. Zawsze przestrzegał zasad, co akurat czyniło z niego idealnego zastępcę. Takiego, który nigdy się nie sprzeciwi, zawsze wszystko zamelduje. Na jego miejscu Leonardo bez pytanie kogokolwiek o zdanie zabiłby tą sukę.
– Nie, mam lepszy pomysł. Każ przygotować na dziedzińcu wielki pal. Dawno nie byliśmy w terenie i nie mieliśmy też żadnej rozrywki. Myślę, że strzelanie do unieruchomionego celu będzie w sam raz – zdecydował, odchodząc w stronę skarbca. Zamierzał przejrzeć jego zawartość. Może to, czego szukał Jin, okaże się więcej warte niż oceniono na początku?
Halt odetchnął głęboko i rzucił się biegiem w stronę twierdzy. Nie miał czasu. Jeśli się nie pospieszy, jego przyjaciele i ukochana staną się żywymi tarczami dla rozrywki Genoweńczyków.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Witam!
Aż głupio mi wstawiać tak krótki rozdział po tak długim czasie. Ostatnio coraz ciężej mi się pisze i najchętniej tworzyłabym tylko rozdziały z Alarikiem. Jakoś jego najłatwiej i najprzyjemniej mi się opisuje.
No i mamy pierwszego trupa (jeśli chodzi o ważniejszych bohaterów). Kto następny? 
Postaram się pisać w wakacje więcej, ale nic nie obiecuję. W moim pokoju zawsze jest gorąco, wiec często z niego uciekam, a komputera przecież nie zabiorę. Z kolei jak są burze, które uwielbiam i przy których cudownie się pisze, to często nei ma prądu. Jak dzisiaj. Miałam nadzieję wyroić się przez północą, ale przez to nie dałam rady. 
Proszę o komentarze i jeśli rzucą się wam w oczy jakieś błędy, o dajcie znać.
Pozdrawiam,
Mentrix

Mia LOG