Mały
statek zachybotał się niebezpiecznie, gdy uderzyła w niego kolejna fala. Żagiel
naprężył się pod wpływem silnego podmuchu, a metalowe wiadro przeturlało się po
pokładzie. Lyon Camdan, król Celtii, zacisnął palce wokół masztu, przyglądając
się swojemu doradcy, który próbował poradzić sobie ze sterem. Wciąż nie
wiedział, jakim sposobem w ogóle płynął – statek był wręcz mikroskopijnych
rozmiarów i sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał zatonąć. Podczas ucieczki z
Genowesy nie mieli czasu na szukanie jakiejś porządnej łodzi, więc zadowolili
się tym, co pierwsze wpadło im w ręce. Lyon nie przypuszczał, że będzie
kiedykolwiek zmuszony do kradzieży.
Na
horyzoncie powoli zbierały się ciemne chmury, a wiatr przynosił z sobą zapach
burzy.
–
Zginiemy tutaj, zginiemy – wymamrotał, przywierając jeszcze mocniej do masztu,
gdy do jego uszu dotarł grzmot. Raegan obrzucił go zirytowanym spojrzeniem, chwytając
jedną z wielu lin na podkładzie i ją naciągając. Dla Lyona wszystkie wyglądały
tak samo, ale najwyraźniej doradca wiedział co robić. Nie pierwszy raz cię
cieszył, że Raegan jest geniuszem.
–
Rusz się i mi pomóż, bo skończymy jak pokarm dla ryb. Przynajmniej ty, bo nawet
pływać nie potrafisz. Jakim cudem taki tchórz i niedołęga został królem
pozostaje dla mnie tajemnicą – warknął doradca, rzucając w jego stronę zwój
lin. Upadł on u stóp Lyona, który nie miał zamiaru go podnieść. Musiałby puścić
maszt, a to wydawało się mu najgłupszym pomysłem na świecie. Pokręcił głową.
Oczy
Raegana zabłysły niebezpiecznie, gdy zobaczył reakcję króla. Zostawił ster i stanął
tuż przed nim, spoglądając na niego z góry. Lyona zawsze interesowało granatowe
znamię wokół prawego oka. Ciągnęło się przez pół twarzy, lecz Raegan nie chciał
mu nic o nim powiedzieć. Czasem, gdy na niego patrzył, przypominało węzeł
celtycki, czasem symbol ankh. Nie wiedział od czego to zależy, lecz
podejrzewał, że jego doradca ma je już od urodzenia. Teraz jednak przełknął
ślinę, bo niebieskie oczy w zestawieniu z dziwnym tatuażem na tle burzowego
nieba, sprawiały upiorne wrażenie.
–
Kazałem ci się ruszyć. – Cichy głos bez trudu przebił się przez szum morza i
sprawił, że Lyona przeszły dreszcze. Był królem, a Raegan sługą – on
rozkazywał, mężczyzna wykonywał rozkazy. Lecz przecież nic nie poradzi na to,
że był tchórzem. To nie on miał zostać królem, a jego starszy brat. Starszy
brat, który zginął podczas burzy na morzu. Minęło wiele lat, ale lęk przed wodą
nie osłabł. Król Celtii czuł ironię obecnej sytuacji.
–
Hm… Raegan?
–
Czego?
–
Zostawiłeś ster. – Obserwował, jak oczy doradcy rozszerzają się ze strachu, gdy
rzucił się w kierunku koła sterowego. Złapał je w ostatniej chwili, bo
niekierowany przez nikogo statek zaczął się niebezpiecznie przechylać. Odetchnął
z ulgą. Widocznie nawet on nie miał ochoty na morską kąpiel. Zerknął kątem oka
na walające się po pokładzie liny, a potem na żagiel. Fale były coraz większe,
nie mógł puścić steru, a je trzeba było naciągnąć.
–
Posłuchaj, wasza wysokość – rzekł już spokojniej. Nie powinien się złościć, bo
w przypadku Lyona gniewem wiele by nie zdziałał. Król prędzej skuliłby się w
kącie niż zaczął wykonywać polecenia. – Musisz mi pomóc, bo sam nie dam rady. Widzisz
tą najgrubszą linę? Trzeba ją zwinąć, przyda się później. Tą z niebieskim
oznaczeniem trzeba poluzować, a czerwoną naciągnąć. Wiem, że się boisz – to naturalne.
Ale Genoweńczycy już nas tu nie dosięgną, a ty nie jesteś Filipem. Twój straszy
brat nie miał mnie, a ja nie pozwolę ci zginąć. Rozumiesz?
Monarcha
kiwnął głową. Gdyby zobaczył go teraz taki Duncan… Co prawda nie wyśmiałby go,
władca Araluenu był zbyt taktowny, ale jego opinia z pewności by się
pogorszyła. Dlaczego nie mógł być jak Filip? Zawsze odważny, mężny, bez
zastanowienia rzucający się na wroga w obronie słabszych. Walczący z honorem,
potrafiący wybaczać, kochany przez naród. A on? Nie znał się na gospodarce,
gdyby nie Rada, Celtia miałaby spore kłopoty. Młodszy brat, od którego nic nie
oczekiwano, który został królem. Słaby, strachliwy, chowający się za płaszczem
doradcy. Pozbawiony honoru, niezdecydowany, traktowany przez lud jak przykra
konieczność.
I on nie żyje. A ty tak.
Przełknął
ślinę, puszczając maszt. Był królem, a pozostali władcy potrzebowali pomocy. Pewnie
myśleli, ż uciekł, jak tchórz, co nie było dalekie od prawdy. Gdyby nie Raegan,
który chyba dokonał cudu, wciąż siedziałby w niewoli. A tak miał szansę, by
pokazać innym, że jest czegoś warty. By zdobyć wdzięczność i uznanie, gdy wróci
na czele armii, wyrywając ich z rąk porywaczy.
Chwycił
najgrubszą linę i zaczął sprawnie ją zwijać. Raegan odetchnął i uśmiechnął się lekko.
Jeszcze zrobi z niego kogoś wielkiego. Był mu to winny. Otworzył usta, by podać
kolejne wskazówki, gdy musiał gwałtownie skręcić sterem, by uniknąć zderzenia.
Lyon
prawie się przewrócił, gdy łajbą szarpnęło. Uniósł wzrok i zobaczył wielki
statek, który pojawił się dokładnie znikąd. Byli tak zaaferowani utrzymaniem
się w pionie, że nawet nie zauważyli, jak się zbliżył. Zbudowany z ciemnego
drewna, sprawiał wrażenie ciężkiego, ale szybkiego okrętu. Do dziobu
przytwierdzono żelazną głowę wilka z otwarta paszczą, a wzdłuż burt poustawiano
tarcze. Widział już takie statki.
–
Skandianie… - Myślał, że się przesłyszał. Nigdy jeszcze nie słyszał strach w
głosie swojego doradcy. Jednak teraz Raegan puścił ster i przylgnął do burdy,
jakby zastanawiając się nad opuszczeniem okrętu. Cały się trząsł, a szeroko
otwarte oczy wlepiał z przerażeniem w łódź Skandian.
Lyon
nie miał pojęcia, co się dzieje, ale najwyraźniej sam musiał wziąć sprawy w
swoje ręce. Choć teoretycznie mieszkańcy północy przestali napadać i rabować,
odkąd zmienił się oberjarl, to każdy wiedział, że istniały załogi, które nie
przestrzegały zakazu. Miał nadzieję, że nie natknęli się na taka jednostkę.
Niespecjalnie uśmiechało mu się zostanie niewolnikiem.
–
Wybaczcie! Jesteście cali? – zawołał jeden ze Skandian, wychylając się poza
burtę. Pomimo poskręcanych włosów i długich wąsów wyglądał przyjaźnie. Po
chwili obok niego pojawiła się następna głowa z szerokim uśmiechem.
–
Oberjarlu! Jest ich tylko dwóch! Nie stanowią zagrożenia.
W
tym momencie Lyon usłyszał głośny plusk. Odwrócił się, ale Raegana już nie było
na pokładzie. Woda była lodowata. Nie przeżyje tego.
W
tym samym momencie obok niego staną potężnej budowy Skandianin, ubrany nieco
lepiej niż jego towarzysze. W ręku trzymał dziwną laskę. Zmarszczył brwi,
patrząc na Raegana, który próbował odpłynąć jak najdalej od statku, jednak utrudniały
mu to duże fale. Lyon chciał się rzucić w jego kierunku, ale powstrzymała go
wielka ręka, która zacisnęła się na jego ramieniu.
–
Svengalu, człowiek za burtą! Natychmiast go wyciągnij! – ryknął blondwłosy
wojownik. Na jego rozkaz mężczyzna, który jako pierwszy się pokazał, odrzucił
miecz i skoczył do wody.
–
Zapraszam na pokład, wasza wysokość. Król Celtii nie powinien przebywać sam na
morzu.
–
Skąd wiesz? I nie jestem sam – mruknął Lyon, chwytając podaną mu linę. Nie miał
zbytnio wyboru.
–
Masz wyszyty królewski herb. I kiedyś cię już widziałem, gdy byłem z wizytą u
Duncana – wyjaśnił jasnowłosy, a Lyona olśniło. Wydawał się mu znajomy, ale nie
wiedział, skąd go kojarzył. Teraz sobie przypomniał.
–
Bardzo się cieszę, że się wreszcie spotykamy, oberjarlu. Wolałbym inne
okoliczności, ale los nie dla wszystkich jest łaskawy.
Chwycił
mocniej linę, gdy Skandianie znajdujący się na pokładzie Wilczego Wichru zaczęli
go wciągać. Po chwili przeszedł przez burtę i od razu został zarzucono na niego
futro. Nawet nie zdawał sobie sprawy jak bardzo zmarzł, póki nie poczuł ciepła okrycia.
Erak pojawił się koło niego i zaczął wydawać polecenia.
–
Gdzież ten Svengal? – mruknął do siebie, poszukując zastępcę wzrokiem. Jako
jedyny z ich drużyny umiał pływać, dlatego spotkał go nieprzyjemny zaszczyt
wyłowienia towarzysza Lyona, który według Eraka postradał rozum. Wreszcie
dostrzegł ich bliżej dziobu. Podszedł do burty i z zaciekawieniem przeglądał się
rozgrywającej się na dole sytuacji.
–
Nawet nie waż się zbliżyć… Nie podchodź… Nie podchodź! – Czarnowłosy mężczyzna próbował
krzyczeć, choć niezbyt dobrze mu to wychodziło. Powoli tracił siły i co chwila
woda dostawała mu się do ust.
Svengal
zacisnął zęby zirytowany. Było mu zimno, a ten jeszcze jakieś cyrki urządza.
Wydawał się autentycznie przerażony, ale, na Gorloga, jeśli dalej będzie się
tak zachowywał to utonie.
–
Raegan, co ty wyprawiasz? – Głos króla Cetlii dotarł do uszu doradcy, gdy ten
stanął obok Eraka. Przez chwilę zdezorientowany patrzył na władcę, a potem zniknął,
przykryty wielką falą. Svengal zaklął i zanurkował. Erak będzie mu winny kilka
beczek najlepszego piwa.
Po
chwili wyłonił się z wody, ciągnąc za sobą Raegana. Mężczyzna krztusił się i
ledwo łapał oddech, ale i tak starał wyrwać. Lyon zmarszczył brwi. Dlaczego
jest tak spanikowany?
Przyglądał
się, jak Skandianie wyciągają z wody jego doradcę i skrila Wilczego Wichru.
Raegan od razu odsunął się i skulił w najbliższym kącie, starając się zniknąć. Svengal
obrzucił go ponurym spojrzeniem i wszedł pod pokład, po drodze przyjmując od
towarzysza suchy koc.
–
Nie mamy już nic ciepłego – mruknął do Lyona Erak, przypatrując się trzęsącemu
się doradcy. Próbował podejść bliżej, ale automatycznie skutkowało to tylko
większym strachem. Podejrzewał, że poprzedni oberjarl nie wywarł dobrego
wrażenia na czarnowłosym, skoro jest tak przerażony.
–
W porządku – odpowiedział Lyon, podchodząc do Raegana. Wahał się chwilę, ale
zdjął z siebie ciepłe futro i narzucił je na doradcę. Skrzywił się, gdy owiało
go chłodne powietrze. Zignorował zaskoczone spojrzenie niebieskich oczu. Porozmawiają
później. Teraz najwyższy czas, aby zaczął zachowywać się jak król.
–
Chodź, Eraku. Porozmawiajmy o tym, jak możemy pomóc naszym przyjaciołom w
Genowesie.
***
Wpadające
przez okno słońce obudziło Gilana z niezbyt przyjemnego snu. Znów śnił o
ponurym zamku otoczonym cierniami. Wszystko było niezwykle realistyczne – nawet
po przebudzeniu czuł ból, jaki spowodowały ostre kolce, gdy próbował przedostać
się do głównej bramy. Nie wiedział w jakim celu chciał wejść do środka, ale
podobne sny nawiedziły go już kilka razy. Zakopał się głębiej w ciepłej
pościeli, pragnąc poczuć więcej ciepła. W pokoju nie było zimno, ale na myśl o
mroźnym powietrzu otaczającym pałac dostawał dreszczy. Wszędzie, gdzie by nie
spojrzeć, był lód. Płaska lodowa powierzchnia ciągnęła się aż po horyzont,
lśniąc co jakiś czas, gdy księżyc wyłonił się zza chmur. Gilan nie miał
pojęcia, gdzie takie miejsce miałoby się znajdować – w końcu nawet Daleka
Północ nie wygląda jak gładkie lodowe lustro – dlatego postanowił uznać ten
cały krajobraz za wytwór własnej wyobraźni. Od tego całego magicznego otoczenia
zaczynał powoli świrować i dopatrywać się znaków nawet w głupich snach.
Wyjrzał
niechętnie spod pierzyny, oceniając wygląd pokoju. Wczoraj był tak zmęczony, że
mózg wyłączył mu się, gdy tylko zobaczył łóżko. Cała reszta mało go
interesowała, nawet kolacja. Teraz mógł stwierdzić, że pokój był nijaki. Żadne
inne określenie nie przychodziło mu do głowy, gdy patrzył na puste białe ściany
i meble wykonane z ciemnego drewna. Pusty regał, na komodzie także nic nie
stało. Nawet pościel była biała. W całym pomieszczeniu nie zauważył ani grama
koloru, ani jednego drobiazgu, który mówiłby cokolwiek na temat właściciela
dworku. Czasem nawet kolor ścian pomagał zorientować się, jaką jest osobą.
Ciepłe barwy – człowiek otwarty, łatwo nawiązujący znajomości. Zimne kolory i
minimalizm – zdystansowany i zamknięty w sobie. Lecz ta biel była taka…
bezosobowa.
Słońce
było już wysoko na niebie, więc powinien już dawno wstać. Był przyzwyczajony do
wczesnych pobudek, ale ostatnie dni tak bardzo dały mu w kość, że najchętniej
przeleżałby cały dzień w łóżku. Na wpółprzytomny znalazł tobołek z ubraniami i
wciągnął na siebie pierwszą lepszą koszulę. Stare rzeczy nie nadawały się już
do użycia, więc kilka dni wcześniej zaopatrzył się w nowe podczas pobytu w
niewielkim miasteczku. Te były czyste i wygodne, ale powoli zaczynał tęsknić za
typowym zwiadowczym strojem, który pozwalał mu się wtopić w leśne tło. W dobrym
stanie pozostał tylko płaszcz, choć nawet on zyskał niewielkie rozdarcie. Halt
go zabije.
Wyszedł
z pokoju w poszukiwaniu kuchni. Jego organizm stanowczo domagał się jedzenia i
kawy. Zatrzymał się na chwilę, nie wiedząc, gdzie się skierować. Dwór Lysandra
nie był szczególnie duży, dorastał w dwa razy większym, ale korytarze zdawały
się tu ciągnąć w nieskończoność. Otworzył drzwi naprzeciwko swojego pokoju,
zaglądając niepewnie do środka. Na niepościelonym łóżku leżały rozrzucone
ubrania, a na podłodze walał się sztylet. Najwyraźniej Adriana nie była tego
ranka w dobrym humorze. Pokój Michaela był również pusty, podobnie jak
Angeline. Komnata wiedźmy była identyczna jak jego i pozostałych gości. Z ich
rozmów wynikało, że czarownica tutaj mieszkała, więc nie mógł zrozumieć,
dlaczego jej pokój również miał takie same kolory ścian i ani jednego obrazu.
Dzięki obserwacji matki wiedział, że kobiety uwielbiały wszelkie dzieła sztuki
i rozmaite drobiazgi.
Ruszył
dalej korytarzem, mając nadzieję znaleźć schody. Minęło trochę czasu, zanim
zdecydował się zawołać któregoś ze swoich towarzyszy. Skrzywił się, gdy nikt
nie odpowiedział. To było śmieszne. Jak on, zwiadowca z wieloletnim stażem,
mógł utknąć w jakimś pokręconym dworze?
Otworzył pierwsze lepsze drzwi i wszedł do środka. W
ostatniej chwili cofnął się o krok, ratując się przed przygnieceniem stertą
książek. W pierwszym momencie, gdy jedna i ciężkich ksiąg uderzyła go w głowę,
był pewien, że znalazł bibliotekę. Dopiero po chwili rozejrzał się po
pomieszczeniu i dostrzegł stojące pod oknem łóżko. Obok zauważył stół zawalony
woluminami i dębową szafę. Na regale przy drzwiach stały przeróżne fiolki,
każda ponumerowana i oznaczona dziwnymi znakami, których Gilan nigdy na oczy
nie widział. I książki. Wszędzie były książki. Nie mieściły się na półkach,
więc ich stosy zajmowały prawie całą wolną przestrzeń jaka pozostała. Zwiadowca
pochylił się i sięgnął po rozrzucone u jego stóp tomy. Otworzył jeden z nich,
ciekawy treści. Z rozczarowaniem wpatrywał się w dziwne znaki, które pokrywały
stronice. Znów pismo, którego nie znał. Odłożył księgę na szczyt stosu, który,
pomimo jego starań, nie wydawał się stabilny. Rzucił jeszcze raz na pokój z
niebieskimi ścianami – wszystko było pokryte warstwą kurzu, jakby właściciel
nie zaglądał tu od kilku miesięcy. Gilan odnosił wrażenie, że nie powinno go tu
być.
Zamknął
cicho drzwi i odwrócił się. Nie był specjalnie zdziwiony, gdy tuż przed sobą
ujrzał schody. Miał wrażenie, że ten dom żył i o ile wcześniej nie chciał go
wypuścić, to teraz próbował się go pozbyć. Może otworzył niewłaściwe drzwi?
***
Salon
odnalazł dzięki wydobywających się z niego dość głośnym przekleństwom. Z pełnym
brzuchem i kubkiem ciepłej kawy wszedł do środka, mając nadzieję znaleźć tam
Adrianę. Musieli porozmawiać i wyjaśnić sobie parę spraw, a okoliczności były
wręcz idealne. Żadnych Genoweńczyków, wrogich magów ani potworów. Miał
wrażenie, że lepsza sytuacja się nie powtórzy.
Jednak
zastał tam tylko Angeline, Michaela i Lysandra. Mag siedział w fotelu i czytał jakąś
opasłą księgę, nawet nie zwrócił uwagi na pojawienie się zwiadowcy. Tuż obok
niego na drewnianym stole stała szachownica i pionki. Nad grą pochylała się
pozostała dwójka, wpatrując się w planszę z wielkim skupieniem. Michael znowu
zaklął, przez co został uderzony lekko w głowę przez czarownicę. Spojrzał na
nią wilkiem i znów pochylił się nad pionkami. Lysander przerzucił kolejną
stronę.
–
Widzieliście Adrianę? – spytał zwiadowca podchodząc bliżej. Angeline posłała mi
ciepły uśmiech, wskazując ręką przeszklone drzwi.
–
Na dworze. Chyba była zła i poszła poćwiczyć, więc uważaj. Zjadłeś śniadanie? –
Zmieniła nagle temat, a Gilan znów poczuł się jak siedmiolatek pod
przewiercającym spojrzeniem matki.
–
Tak, choć dość trudno było dotrzeć do kuchni. Nie mogłem znaleźć schodów.
–
Miałem ten sam problem – mruknął Michael, ze zwycięską miną przesuwając jeden z
pionków. Nawet nie spojrzał na Gilana, tylko wpatrywał się natarczywie w maga.
Lysander wreszcie uniósł głowę znad czytanego tekstu i spojrzał na planszę.
Przesunął gońca i wrócił do lektury.
–
Szach.
Michael
zmarszczył brwi.
–
I co zrobiłeś? – spytał zwiadowca, również wpatrując się w szachownicę. Był
dobry w tej grze, właściwie bardzo dobry. Jednak gdzie by się nie ruszył, tam
zagrażał już mu czarny pionek.
–
Wybiłem szybę i wyszedłem przez okno.
–
Dlatego Lysander się zdenerwował, a Michael wyzwał go na pojedynek. Na
szczęście byłam na miejscu i udało mi się przekonać tego durnego Genoweńczyka,
że szachy będą lepszym wyjściem niż walka na śmierć i życie – westchnęła
Angeline, wzruszając bezradnie ramionami. Mało brakowało, a mieliby jednego
trupa więcej, bo Lysander był w wyjątkowo złym humorze.
Gilan
pokiwał głową, udając, że wszystko rozumie. Choć wyjście przez okno było bardzo
pomysłowe, musiał to zabójcy przyznać.
–
Coś dzisiaj musimy zrobić? – spytał niepewnie, zerkając na maga. Tak naprawdę
nie wiedział, po co tu są, ale niewątpliwie mieli coś zrobić. Chwila, czy to
chodziło o ratowanie świata? Prawie że codzienność.
–
Mamy jeszcze czas.
„Mamy jeszcze czas”
powiedział król Alesii, ignorując swoich doradców, którzy przynosili mu wieści
z pola bitwy. Godzinę później stolicę zdobyli najeźdźcy, a królestwo przestało
istnieć. Gilan nie do końca takiej odpowiedzi się spodziewał, ale sądząc po
minie Angeline, powinien się z niej cieszyć.
–
Skoro tak mówisz… Przesuń króla w lewo. To jedyne wyjście – rzucił do Michaela,
otwierając drzwi na zewnątrz. Zanim zamknęły się za nim, usłyszał jeszcze ciche
szach-mat Lysandra.
***
–
Musimy pogadać.
Adriana
oderwała wzrok od pnia drzewa pełnego jej sztyletów. Dwa z nich nie trafiły do
celu, co było niedopuszczalne. Takie zaniedbania i błędy mogły kosztować życie.
Odwróciła się do zwiadowcy, stającego na skraju niewielkiej polanki. Chłopak
podał jej bukłak z wodą. Nie była świadoma tego, jak bardzo jest spragniona,
póki chłodna ciecz nie spłynęła jej w gardle.
–
Dziękuję. O czym chcesz rozmawiać?
O
wszystkim.
–
Czułbym się pewniej, gdybyś powiedziała mi wszystko, co wiesz.
Westchnęła,
siadając na lekko wilgotnej trawie. Słońce niby świeciło, ale nie czuła ciepła
promieni słonecznych. Wciąż czuła się niepewnie, przebywając w tym lesie, ale
nie mogła ćwiczyć w innym miejscu. Dlatego starała się zignorować wrażenie, że
cała puszcza jest martwa.
–
Jeśli powiedziałabym ci wszystko, to musiałabym cię zabić.
–
Próbuj, życzę powodzenia.
–
Nie kuś, zwiadowco, nie kuś. Jesteś lepszy żywy niż martwy.
–
W jakim sensie lepszy? – Oczy Gilana jawnie się z niej naśmiewały. Od jakiegoś
czasu próbował ja zagiąć, ale na razie wychodziła z tego obronną ręką. Będzie
gorzej, jeśli nie przestanie mówić takich dziwnych rzeczy, które pojawiały się
w jej umyśle nie wiadomo skąd.
–
Bardziej przydatny – sprostowała szybko.
–
Szkoda, już zaczynałem mieć nadzieję, że mnie choć trochę lubisz.
Zerknęła
na niego zdziwiona. Nie żartował, mówił poważnie. Zawahała się, nie wiedząc co
odpowiedzieć.
–
Powiedzmy, że… Zyskujesz przy bliższym poznaniu – dokończyła niepewnie,
wbijając palce w ziemię. Nienawidziła braku kontroli nad sytuacją lub rozmową.
– Cudownie. Jak się poznamy jeszcze bliżej, to pewnie się
we mnie zakochasz. A teraz mów, bo obawiam się, że to cisza przed burzą i nie
będziemy mieć potem czasu.
Powstrzymała się od sarkastycznej uwagi, zastanawiając
się, od czego zacząć. Gilan miał prawo wiedzieć przynajmniej tyle, co ona. W
końcu sama wpakowała go w tą całą sytuację, więc czuła się odpowiedzialna. Od
momentu, w którym otrzymał medalion, nie było już dla niego odwrotu. Jednak w
tą historię były wplecione także jej losy, przez co czuła pewien opór. Jeszcze
nigdy nikomu o tym nie opowiadała.
–
Wszystko zaczyna się ponad dwa wieki temu. Wtedy został założony Zakon
Assassynów z Czarnej Wieży. Naszym pierwotnym celem nie jest wykonywanie
morderstw na zlecenie, ale ochrona skarbu, który powierzył nam nasz założyciel.
Przypuszczam nawet, że go spotkałeś. Nazywał się Henrik Salazar von Arrindgen i
był potężnym magiem. Nie wiadomo o nim zbyt wiele, ale pojawił się znikąd w
Araluenie, wiodąc za sobą oddział świetnie wyszkolonych zabójców. Następnie
zniknął na kilka tygodni, a gdy powrócił, podarował przywódcy assassynów
medalion, którego mieliśmy strzec do końca świata. Podobno kryje w sobie
wskazówkę, jak dotrzeć do Excalibura, najpotężniejszego miecza w historii,
który ukrył Henrik.
–
To legenda? – spytał sceptycznie zwiadowca, wpatrując siew złoty medalion,
który wyjął z kieszeni. Czy dzięki niemu można było zdobyć potężną broń?
–
Nie mamy pewności. Wiesz, zwiadowco, zabójcy są ludźmi chciwymi, więc niejeden
próbował odkryć tajemnicę, którą skrywa ten przedmiot. Jednak żaden nic nie
widział. W końcu, jakieś sto lat temu, umieściliśmy go w podziemiach i
zapieczętowaliśmy. W niczym nam nie pomógł, a mieliśmy go strzec, więc to
wydawało się najlepszym wyjściem. Znałam go tylko ze szkiców moich przodków, aż
zobaczyłam, jak trzymasz go w ręce.
–
W porządku. Dostałem w prezencie magiczny przedmiot, który może doprowadzić
mnie do magicznego miecza. Pomijając oczywiste pytanie, dlaczego ja, zostaje
jeszcze sprawa Genoweńczyków, rudej wiedźmy, która prawie mnie zabiła oraz
Lysandra z Marcusem.
–
Z Marcusem i Lysandrem sprawa jest prosta. Nienawidzą się i chcą nawzajem
zabić. Najwyraźniej Excalibur jest wystarczająco potężny, aby wyrządzić krzywdę
nawet tak potężnym magom. I stąd się wzięli Genoweńczycy., których zadaniem
było zdobyć medalion. Jednak niezbyt im to wyszło i teraz ścigają ciebie. Ruda
wiedźma to Lilith, ona… kiedyś była z nami. Mieszkała w Czarnej Wieży,
zastępowaliśmy jej rodzinę, której nie miała. I zdradziła, a teraz pomaga Marcusowi.
Przez nią moi bliscy nie żyją. Zadłużyła na śmierć i chętnie się nią zajmę, gdy
Lysander będzie uśmiercał Marcusa.
Po
tych słowach zapadła cisza. Myślała, że pogodziła się ze zdradą przyjaciółki,
ale wciąż czuła nieprzyjemne ukłucie w sercu, a jej część nie chciała w to
uwierzyć.
–
Jeśli tu chodzi o miecz, to czemu porwano zwiadowców i królów? – Historia w
miarę się uzupełniała, ale nie potrafił znaleźć logicznej odpowiedzi na to
pytanie.
Dziewczyna
nie odpowiedziała od razu, przyglądając się spadającym na ziemię liściom. Były
soczyście zielone, nie powinny oderwać się od gałęzi.
–
To tylko moje spekulacje, ale podejrzewam, że istnieje inny sposób, aby znaleźć
miejsce ukrycia Excalibura. Zakon nie jest pewnym rozwiązaniem, bo może się
rozpaść, wszyscy mogą zginąć, co prawie się stało. Dlatego sądzę, że ktoś w
królestwie posiada informacje, które potrafią wskazać kryjówkę. To nie może być
jeden człowiek, więc stawiam na to, że to zwiadowcy. Nie zdają sobie sprawy z
tego, że każdy posiada małą część wskazówki, która prowadzi do miecza. To
pewnie dlatego Genoweńczycy ich porwali. A królowie? Państwo bez władcy jest
pełne chaosu, można się dopuścić wielu niegodziwych czynów, co ułatwia sprawę.
Nie musisz się martwić, że w twoim kierunku wyruszy wojsko, bo nie ma ani
króla, ani dowódców, którzy mogliby je poprowadzić. No i Genoweńczycy muszą
dostać coś w zamian. Prawdopodobnie Marcus obiecał im ziemie lub coś podobnego.
Zwiadowca
włożył z powrotem medalion do kieszeni. Może powinni go ponownie ukryć? Jeśli
to, co mówił Lysander jest prawdą, król Duncan i zwiadowcy niedługo będą wolni.
A mając cały Korpus w Araluenie, bez trudu będzie można namierzyć miejsce, w
którym spoczywał Excalibur. Wiedział, że przypuszczenia Adriany były prawdziwe.
Dokładnie pamiętał moment, w którym w zaciszu leśnej chaty stary zwiadowca
Filon przekazał mu uprawnienia.
– Przysięgnij na honor, chłopcze.
Przysięgnij za cenę życia chronić Araluenu i rodziny królewskiej. Przysięgnij,
że nie pozwolisz, by szerzyła się niegodziwość, by cierpieli słabsi.
Przysięgnij, że dobro królestwa ponad wszystko. I pamiętaj, chłopcze… Zapamiętaj
to słowo i z nikim się nim nie dziel. Woda. Zapamiętaj, chłopcze…
Przysiągł.
I dlatego nie zamierzał przyznać Adrianie racji. To była tylko i wyłącznie jego
sprawa i miał nadzieję, że inni zwiadowcy także dotrzymają przysięgi. Jeśli
tak, to miecz był bezpieczny. Może nie powinni go w ogóle wyciągać i pozostawić
obu magów w spokoju, pozwalając im toczyć swoją grę? Gilan chętnie by to
uczynił, ale najwyraźniej on i jego przyjaciele stali się pionkami i raczej nie
uda im się tego zignorować.
–
A jeśli będzie odwrotnie? Jeśli zabiorą nam medalion, a Marcus zabije Lysandra?
–
Nie mam pojęcia, ale myślę, że to nie będzie już nasz problem. Jeśli zabiorą
medalion, to po moim trupie. Przysięgałam go chronić i obietnicy dotrzymam.
Jeśli go zdobędą… Cóż, martwych losy świata nie obchodzą.
– Przysięgnij, Adriano, przysięgnij
na naszą krew chronić medalionu. Przysięgnij strzec jego tajemnicy i nie
dopuścić do tego, by dostał się w niepowołane ręce. Przysięgnij bronić tego,
który został wybrany. Za cenę życia.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~Przepraszam za tak długą nieobecność. Przynajmniej rozdział jest w miarę długi. Wypowiedź Adriany może się wydawać chaotyczna, ale trudno, żeby wszystko do siebie idealnie pasowało, jak się wszystkiego nie wie. A pochyła czcionka w Adriany i Gilana to przeszłość, jakby ktoś sienie zorientował :D
Jak zawsze rozdział niepoprawiony (to chyba staje się moją tradycją). Pewnie jakoś w wakacje usiądę i wszystkie posty przejrzę i popoprawiam. Jak coś zauważycie, to dajcie znać w komentarzu.
Pozdrawiam,
Mentrix
P.S. A tak przy okazji: dlaczego z ankiety wynika, że chcecie, by zabić prawie wszystkich? Czy ja mam z tego zrobić jaka Grę o Tron?
P.S. A tak przy okazji: dlaczego z ankiety wynika, że chcecie, by zabić prawie wszystkich? Czy ja mam z tego zrobić jaka Grę o Tron?