Lista utworów

03 czerwca 2017

Rozdział XXXVII

Mały statek zachybotał się niebezpiecznie, gdy uderzyła w niego kolejna fala. Żagiel naprężył się pod wpływem silnego podmuchu, a metalowe wiadro przeturlało się po pokładzie. Lyon Camdan, król Celtii, zacisnął palce wokół masztu, przyglądając się swojemu doradcy, który próbował poradzić sobie ze sterem. Wciąż nie wiedział, jakim sposobem w ogóle płynął – statek był wręcz mikroskopijnych rozmiarów i sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał zatonąć. Podczas ucieczki z Genowesy nie mieli czasu na szukanie jakiejś porządnej łodzi, więc zadowolili się tym, co pierwsze wpadło im w ręce. Lyon nie przypuszczał, że będzie kiedykolwiek zmuszony do kradzieży.
Na horyzoncie powoli zbierały się ciemne chmury, a wiatr przynosił z sobą zapach burzy.
– Zginiemy tutaj, zginiemy – wymamrotał, przywierając jeszcze mocniej do masztu, gdy do jego uszu dotarł grzmot. Raegan obrzucił go zirytowanym spojrzeniem, chwytając jedną z wielu lin na podkładzie i ją naciągając. Dla Lyona wszystkie wyglądały tak samo, ale najwyraźniej doradca wiedział co robić. Nie pierwszy raz cię cieszył, że Raegan jest geniuszem.
– Rusz się i mi pomóż, bo skończymy jak pokarm dla ryb. Przynajmniej ty, bo nawet pływać nie potrafisz. Jakim cudem taki tchórz i niedołęga został królem pozostaje dla mnie tajemnicą – warknął doradca, rzucając w jego stronę zwój lin. Upadł on u stóp Lyona, który nie miał zamiaru go podnieść. Musiałby puścić maszt, a to wydawało się mu najgłupszym pomysłem na świecie. Pokręcił głową.
Oczy Raegana zabłysły niebezpiecznie, gdy zobaczył reakcję króla. Zostawił ster i stanął tuż przed nim, spoglądając na niego z góry. Lyona zawsze interesowało granatowe znamię wokół prawego oka. Ciągnęło się przez pół twarzy, lecz Raegan nie chciał mu nic o nim powiedzieć. Czasem, gdy na niego patrzył, przypominało węzeł celtycki, czasem symbol ankh. Nie wiedział od czego to zależy, lecz podejrzewał, że jego doradca ma je już od urodzenia. Teraz jednak przełknął ślinę, bo niebieskie oczy w zestawieniu z dziwnym tatuażem na tle burzowego nieba, sprawiały upiorne wrażenie.
– Kazałem ci się ruszyć. – Cichy głos bez trudu przebił się przez szum morza i sprawił, że Lyona przeszły dreszcze. Był królem, a Raegan sługą – on rozkazywał, mężczyzna wykonywał rozkazy. Lecz przecież nic nie poradzi na to, że był tchórzem. To nie on miał zostać królem, a jego starszy brat. Starszy brat, który zginął podczas burzy na morzu. Minęło wiele lat, ale lęk przed wodą nie osłabł. Król Celtii czuł ironię obecnej sytuacji.
– Hm… Raegan?
– Czego?
– Zostawiłeś ster. – Obserwował, jak oczy doradcy rozszerzają się ze strachu, gdy rzucił się w kierunku koła sterowego. Złapał je w ostatniej chwili, bo niekierowany przez nikogo statek zaczął się niebezpiecznie przechylać. Odetchnął z ulgą. Widocznie nawet on nie miał ochoty na morską kąpiel. Zerknął kątem oka na walające się po pokładzie liny, a potem na żagiel. Fale były coraz większe, nie mógł puścić steru, a je trzeba było naciągnąć.
– Posłuchaj, wasza wysokość – rzekł już spokojniej. Nie powinien się złościć, bo w przypadku Lyona gniewem wiele by nie zdziałał. Król prędzej skuliłby się w kącie niż zaczął wykonywać polecenia. – Musisz mi pomóc, bo sam nie dam rady. Widzisz tą najgrubszą linę? Trzeba ją zwinąć, przyda się później. Tą z niebieskim oznaczeniem trzeba poluzować, a czerwoną naciągnąć. Wiem, że się boisz – to naturalne. Ale Genoweńczycy już nas tu nie dosięgną, a ty nie jesteś Filipem. Twój straszy brat nie miał mnie, a ja nie pozwolę ci zginąć. Rozumiesz?
Monarcha kiwnął głową. Gdyby zobaczył go teraz taki Duncan… Co prawda nie wyśmiałby go, władca Araluenu był zbyt taktowny, ale jego opinia z pewności by się pogorszyła. Dlaczego nie mógł być jak Filip? Zawsze odważny, mężny, bez zastanowienia rzucający się na wroga w obronie słabszych. Walczący z honorem, potrafiący wybaczać, kochany przez naród. A on? Nie znał się na gospodarce, gdyby nie Rada, Celtia miałaby spore kłopoty. Młodszy brat, od którego nic nie oczekiwano, który został królem. Słaby, strachliwy, chowający się za płaszczem doradcy. Pozbawiony honoru, niezdecydowany, traktowany przez lud jak przykra konieczność.
I on nie żyje. A ty tak.
Przełknął ślinę, puszczając maszt. Był królem, a pozostali władcy potrzebowali pomocy. Pewnie myśleli, ż uciekł, jak tchórz, co nie było dalekie od prawdy. Gdyby nie Raegan, który chyba dokonał cudu, wciąż siedziałby w niewoli. A tak miał szansę, by pokazać innym, że jest czegoś warty. By zdobyć wdzięczność i uznanie, gdy wróci na czele armii, wyrywając ich z rąk porywaczy.
Chwycił najgrubszą linę i zaczął sprawnie ją zwijać. Raegan odetchnął i uśmiechnął się lekko. Jeszcze zrobi z niego kogoś wielkiego. Był mu to winny. Otworzył usta, by podać kolejne wskazówki, gdy musiał gwałtownie skręcić sterem, by uniknąć zderzenia.
Lyon prawie się przewrócił, gdy łajbą szarpnęło. Uniósł wzrok i zobaczył wielki statek, który pojawił się dokładnie znikąd. Byli tak zaaferowani utrzymaniem się w pionie, że nawet nie zauważyli, jak się zbliżył. Zbudowany z ciemnego drewna, sprawiał wrażenie ciężkiego, ale szybkiego okrętu. Do dziobu przytwierdzono żelazną głowę wilka z otwarta paszczą, a wzdłuż burt poustawiano tarcze. Widział już takie statki.
– Skandianie… - Myślał, że się przesłyszał. Nigdy jeszcze nie słyszał strach w głosie swojego doradcy. Jednak teraz Raegan puścił ster i przylgnął do burdy, jakby zastanawiając się nad opuszczeniem okrętu. Cały się trząsł, a szeroko otwarte oczy wlepiał z przerażeniem w łódź Skandian.
Lyon nie miał pojęcia, co się dzieje, ale najwyraźniej sam musiał wziąć sprawy w swoje ręce. Choć teoretycznie mieszkańcy północy przestali napadać i rabować, odkąd zmienił się oberjarl, to każdy wiedział, że istniały załogi, które nie przestrzegały zakazu. Miał nadzieję, że nie natknęli się na taka jednostkę. Niespecjalnie uśmiechało mu się zostanie niewolnikiem.
– Wybaczcie! Jesteście cali? – zawołał jeden ze Skandian, wychylając się poza burtę. Pomimo poskręcanych włosów i długich wąsów wyglądał przyjaźnie. Po chwili obok niego pojawiła się następna głowa z szerokim uśmiechem.
– Oberjarlu! Jest ich tylko dwóch! Nie stanowią zagrożenia.
W tym momencie Lyon usłyszał głośny plusk. Odwrócił się, ale Raegana już nie było na pokładzie. Woda była lodowata. Nie przeżyje tego.
W tym samym momencie obok niego staną potężnej budowy Skandianin, ubrany nieco lepiej niż jego towarzysze. W ręku trzymał dziwną laskę. Zmarszczył brwi, patrząc na Raegana, który próbował odpłynąć jak najdalej od statku, jednak utrudniały mu to duże fale. Lyon chciał się rzucić w jego kierunku, ale powstrzymała go wielka ręka, która zacisnęła się na jego ramieniu.
– Svengalu, człowiek za burtą! Natychmiast go wyciągnij! – ryknął blondwłosy wojownik. Na jego rozkaz mężczyzna, który jako pierwszy się pokazał, odrzucił miecz i skoczył do wody.
– Zapraszam na pokład, wasza wysokość. Król Celtii nie powinien przebywać sam na morzu.
– Skąd wiesz? I nie jestem sam – mruknął Lyon, chwytając podaną mu linę. Nie miał zbytnio wyboru.
– Masz wyszyty królewski herb. I kiedyś cię już widziałem, gdy byłem z wizytą u Duncana – wyjaśnił jasnowłosy, a Lyona olśniło. Wydawał się mu znajomy, ale nie wiedział, skąd go kojarzył. Teraz sobie przypomniał.
– Bardzo się cieszę, że się wreszcie spotykamy, oberjarlu. Wolałbym inne okoliczności, ale los nie dla wszystkich jest łaskawy.
Chwycił mocniej linę, gdy Skandianie znajdujący się na pokładzie Wilczego Wichru zaczęli go wciągać. Po chwili przeszedł przez burtę i od razu został zarzucono na niego futro. Nawet nie zdawał sobie sprawy jak bardzo zmarzł, póki nie poczuł ciepła okrycia. Erak pojawił się koło niego i zaczął wydawać polecenia.
– Gdzież ten Svengal? – mruknął do siebie, poszukując zastępcę wzrokiem. Jako jedyny z ich drużyny umiał pływać, dlatego spotkał go nieprzyjemny zaszczyt wyłowienia towarzysza Lyona, który według Eraka postradał rozum. Wreszcie dostrzegł ich bliżej dziobu. Podszedł do burty i z zaciekawieniem przeglądał się rozgrywającej się na dole sytuacji.
– Nawet nie waż się zbliżyć… Nie podchodź… Nie podchodź! – Czarnowłosy mężczyzna próbował krzyczeć, choć niezbyt dobrze mu to wychodziło. Powoli tracił siły i co chwila woda dostawała mu się do ust.
Svengal zacisnął zęby zirytowany. Było mu zimno, a ten jeszcze jakieś cyrki urządza. Wydawał się autentycznie przerażony, ale, na Gorloga, jeśli dalej będzie się tak zachowywał to utonie.
– Raegan, co ty wyprawiasz? – Głos króla Cetlii dotarł do uszu doradcy, gdy ten stanął obok Eraka. Przez chwilę zdezorientowany patrzył na władcę, a potem zniknął, przykryty wielką falą. Svengal zaklął i zanurkował. Erak będzie mu winny kilka beczek najlepszego piwa.
Po chwili wyłonił się z wody, ciągnąc za sobą Raegana. Mężczyzna krztusił się i ledwo łapał oddech, ale i tak starał wyrwać. Lyon zmarszczył brwi. Dlaczego jest tak spanikowany?
Przyglądał się, jak Skandianie wyciągają z wody jego doradcę i skrila Wilczego Wichru. Raegan od razu odsunął się i skulił w najbliższym kącie, starając się zniknąć. Svengal obrzucił go ponurym spojrzeniem i wszedł pod pokład, po drodze przyjmując od towarzysza suchy koc.
– Nie mamy już nic ciepłego – mruknął do Lyona Erak, przypatrując się trzęsącemu się doradcy. Próbował podejść bliżej, ale automatycznie skutkowało to tylko większym strachem. Podejrzewał, że poprzedni oberjarl nie wywarł dobrego wrażenia na czarnowłosym, skoro jest tak przerażony.
– W porządku – odpowiedział Lyon, podchodząc do Raegana. Wahał się chwilę, ale zdjął z siebie ciepłe futro i narzucił je na doradcę. Skrzywił się, gdy owiało go chłodne powietrze. Zignorował zaskoczone spojrzenie niebieskich oczu. Porozmawiają później. Teraz najwyższy czas, aby zaczął zachowywać się jak król.
– Chodź, Eraku. Porozmawiajmy o tym, jak możemy pomóc naszym przyjaciołom w Genowesie.

***

Wpadające przez okno słońce obudziło Gilana z niezbyt przyjemnego snu. Znów śnił o ponurym zamku otoczonym cierniami. Wszystko było niezwykle realistyczne – nawet po przebudzeniu czuł ból, jaki spowodowały ostre kolce, gdy próbował przedostać się do głównej bramy. Nie wiedział w jakim celu chciał wejść do środka, ale podobne sny nawiedziły go już kilka razy. Zakopał się głębiej w ciepłej pościeli, pragnąc poczuć więcej ciepła. W pokoju nie było zimno, ale na myśl o mroźnym powietrzu otaczającym pałac dostawał dreszczy. Wszędzie, gdzie by nie spojrzeć, był lód. Płaska lodowa powierzchnia ciągnęła się aż po horyzont, lśniąc co jakiś czas, gdy księżyc wyłonił się zza chmur. Gilan nie miał pojęcia, gdzie takie miejsce miałoby się znajdować – w końcu nawet Daleka Północ nie wygląda jak gładkie lodowe lustro – dlatego postanowił uznać ten cały krajobraz za wytwór własnej wyobraźni. Od tego całego magicznego otoczenia zaczynał powoli świrować i dopatrywać się znaków nawet w głupich snach.
Wyjrzał niechętnie spod pierzyny, oceniając wygląd pokoju. Wczoraj był tak zmęczony, że mózg wyłączył mu się, gdy tylko zobaczył łóżko. Cała reszta mało go interesowała, nawet kolacja. Teraz mógł stwierdzić, że pokój był nijaki. Żadne inne określenie nie przychodziło mu do głowy, gdy patrzył na puste białe ściany i meble wykonane z ciemnego drewna. Pusty regał, na komodzie także nic nie stało. Nawet pościel była biała. W całym pomieszczeniu nie zauważył ani grama koloru, ani jednego drobiazgu, który mówiłby cokolwiek na temat właściciela dworku. Czasem nawet kolor ścian pomagał zorientować się, jaką jest osobą. Ciepłe barwy – człowiek otwarty, łatwo nawiązujący znajomości. Zimne kolory i minimalizm – zdystansowany i zamknięty w sobie. Lecz ta biel była taka… bezosobowa.
Słońce było już wysoko na niebie, więc powinien już dawno wstać. Był przyzwyczajony do wczesnych pobudek, ale ostatnie dni tak bardzo dały mu w kość, że najchętniej przeleżałby cały dzień w łóżku. Na wpółprzytomny znalazł tobołek z ubraniami i wciągnął na siebie pierwszą lepszą koszulę. Stare rzeczy nie nadawały się już do użycia, więc kilka dni wcześniej zaopatrzył się w nowe podczas pobytu w niewielkim miasteczku. Te były czyste i wygodne, ale powoli zaczynał tęsknić za typowym zwiadowczym strojem, który pozwalał mu się wtopić w leśne tło. W dobrym stanie pozostał tylko płaszcz, choć nawet on zyskał niewielkie rozdarcie. Halt go zabije.
Wyszedł z pokoju w poszukiwaniu kuchni. Jego organizm stanowczo domagał się jedzenia i kawy. Zatrzymał się na chwilę, nie wiedząc, gdzie się skierować. Dwór Lysandra nie był szczególnie duży, dorastał w dwa razy większym, ale korytarze zdawały się tu ciągnąć w nieskończoność. Otworzył drzwi naprzeciwko swojego pokoju, zaglądając niepewnie do środka. Na niepościelonym łóżku leżały rozrzucone ubrania, a na podłodze walał się sztylet. Najwyraźniej Adriana nie była tego ranka w dobrym humorze. Pokój Michaela był również pusty, podobnie jak Angeline. Komnata wiedźmy była identyczna jak jego i pozostałych gości. Z ich rozmów wynikało, że czarownica tutaj mieszkała, więc nie mógł zrozumieć, dlaczego jej pokój również miał takie same kolory ścian i ani jednego obrazu. Dzięki obserwacji matki wiedział, że kobiety uwielbiały wszelkie dzieła sztuki i rozmaite drobiazgi.
Ruszył dalej korytarzem, mając nadzieję znaleźć schody. Minęło trochę czasu, zanim zdecydował się zawołać któregoś ze swoich towarzyszy. Skrzywił się, gdy nikt nie odpowiedział. To było śmieszne. Jak on, zwiadowca z wieloletnim stażem, mógł utknąć w jakimś pokręconym dworze?
            Otworzył pierwsze lepsze drzwi i wszedł do środka. W ostatniej chwili cofnął się o krok, ratując się przed przygnieceniem stertą książek. W pierwszym momencie, gdy jedna i ciężkich ksiąg uderzyła go w głowę, był pewien, że znalazł bibliotekę. Dopiero po chwili rozejrzał się po pomieszczeniu i dostrzegł stojące pod oknem łóżko. Obok zauważył stół zawalony woluminami i dębową szafę. Na regale przy drzwiach stały przeróżne fiolki, każda ponumerowana i oznaczona dziwnymi znakami, których Gilan nigdy na oczy nie widział. I książki. Wszędzie były książki. Nie mieściły się na półkach, więc ich stosy zajmowały prawie całą wolną przestrzeń jaka pozostała. Zwiadowca pochylił się i sięgnął po rozrzucone u jego stóp tomy. Otworzył jeden z nich, ciekawy treści. Z rozczarowaniem wpatrywał się w dziwne znaki, które pokrywały stronice. Znów pismo, którego nie znał. Odłożył księgę na szczyt stosu, który, pomimo jego starań, nie wydawał się stabilny. Rzucił jeszcze raz na pokój z niebieskimi ścianami – wszystko było pokryte warstwą kurzu, jakby właściciel nie zaglądał tu od kilku miesięcy. Gilan odnosił wrażenie, że nie powinno go tu być.
Zamknął cicho drzwi i odwrócił się. Nie był specjalnie zdziwiony, gdy tuż przed sobą ujrzał schody. Miał wrażenie, że ten dom żył i o ile wcześniej nie chciał go wypuścić, to teraz próbował się go pozbyć. Może otworzył niewłaściwe drzwi?

***

Salon odnalazł dzięki wydobywających się z niego dość głośnym przekleństwom. Z pełnym brzuchem i kubkiem ciepłej kawy wszedł do środka, mając nadzieję znaleźć tam Adrianę. Musieli porozmawiać i wyjaśnić sobie parę spraw, a okoliczności były wręcz idealne. Żadnych Genoweńczyków, wrogich magów ani potworów. Miał wrażenie, że lepsza sytuacja się nie powtórzy.
Jednak zastał tam tylko Angeline, Michaela i Lysandra. Mag siedział w fotelu i czytał jakąś opasłą księgę, nawet nie zwrócił uwagi na pojawienie się zwiadowcy. Tuż obok niego na drewnianym stole stała szachownica i pionki. Nad grą pochylała się pozostała dwójka, wpatrując się w planszę z wielkim skupieniem. Michael znowu zaklął, przez co został uderzony lekko w głowę przez czarownicę. Spojrzał na nią wilkiem i znów pochylił się nad pionkami. Lysander przerzucił kolejną stronę.
– Widzieliście Adrianę? – spytał zwiadowca podchodząc bliżej. Angeline posłała mi ciepły uśmiech, wskazując ręką przeszklone drzwi.
– Na dworze. Chyba była zła i poszła poćwiczyć, więc uważaj. Zjadłeś śniadanie? – Zmieniła nagle temat, a Gilan znów poczuł się jak siedmiolatek pod przewiercającym spojrzeniem matki.
– Tak, choć dość trudno było dotrzeć do kuchni. Nie mogłem znaleźć schodów.
– Miałem ten sam problem – mruknął Michael, ze zwycięską miną przesuwając jeden z pionków. Nawet nie spojrzał na Gilana, tylko wpatrywał się natarczywie w maga. Lysander wreszcie uniósł głowę znad czytanego tekstu i spojrzał na planszę. Przesunął gońca i wrócił do lektury.
– Szach.
Michael zmarszczył brwi.
– I co zrobiłeś? – spytał zwiadowca, również wpatrując się w szachownicę. Był dobry w tej grze, właściwie bardzo dobry. Jednak gdzie by się nie ruszył, tam zagrażał już mu czarny pionek.
– Wybiłem szybę i wyszedłem przez okno.
– Dlatego Lysander się zdenerwował, a Michael wyzwał go na pojedynek. Na szczęście byłam na miejscu i udało mi się przekonać tego durnego Genoweńczyka, że szachy będą lepszym wyjściem niż walka na śmierć i życie – westchnęła Angeline, wzruszając bezradnie ramionami. Mało brakowało, a mieliby jednego trupa więcej, bo Lysander był w wyjątkowo złym humorze.
Gilan pokiwał głową, udając, że wszystko rozumie. Choć wyjście przez okno było bardzo pomysłowe, musiał to zabójcy przyznać.
– Coś dzisiaj musimy zrobić? – spytał niepewnie, zerkając na maga. Tak naprawdę nie wiedział, po co tu są, ale niewątpliwie mieli coś zrobić. Chwila, czy to chodziło o ratowanie świata? Prawie że codzienność.
– Mamy jeszcze czas.
„Mamy jeszcze czas” powiedział król Alesii, ignorując swoich doradców, którzy przynosili mu wieści z pola bitwy. Godzinę później stolicę zdobyli najeźdźcy, a królestwo przestało istnieć. Gilan nie do końca takiej odpowiedzi się spodziewał, ale sądząc po minie Angeline, powinien się z niej cieszyć.
– Skoro tak mówisz… Przesuń króla w lewo. To jedyne wyjście – rzucił do Michaela, otwierając drzwi na zewnątrz. Zanim zamknęły się za nim, usłyszał jeszcze ciche szach-mat Lysandra.

***

– Musimy pogadać.
Adriana oderwała wzrok od pnia drzewa pełnego jej sztyletów. Dwa z nich nie trafiły do celu, co było niedopuszczalne. Takie zaniedbania i błędy mogły kosztować życie. Odwróciła się do zwiadowcy, stającego na skraju niewielkiej polanki. Chłopak podał jej bukłak z wodą. Nie była świadoma tego, jak bardzo jest spragniona, póki chłodna ciecz nie spłynęła jej w gardle.
– Dziękuję. O czym chcesz rozmawiać?
O wszystkim.
– Czułbym się pewniej, gdybyś powiedziała mi wszystko, co wiesz.
Westchnęła, siadając na lekko wilgotnej trawie. Słońce niby świeciło, ale nie czuła ciepła promieni słonecznych. Wciąż czuła się niepewnie, przebywając w tym lesie, ale nie mogła ćwiczyć w innym miejscu. Dlatego starała się zignorować wrażenie, że cała puszcza jest martwa.
– Jeśli powiedziałabym ci wszystko, to musiałabym cię zabić.
– Próbuj, życzę powodzenia.
– Nie kuś, zwiadowco, nie kuś. Jesteś lepszy żywy niż martwy.
– W jakim sensie lepszy? – Oczy Gilana jawnie się z niej naśmiewały. Od jakiegoś czasu próbował ja zagiąć, ale na razie wychodziła z tego obronną ręką. Będzie gorzej, jeśli nie przestanie mówić takich dziwnych rzeczy, które pojawiały się w jej umyśle nie wiadomo skąd.
– Bardziej przydatny – sprostowała szybko.
– Szkoda, już zaczynałem mieć nadzieję, że mnie choć trochę lubisz.
Zerknęła na niego zdziwiona. Nie żartował, mówił poważnie. Zawahała się, nie wiedząc co odpowiedzieć.
– Powiedzmy, że… Zyskujesz przy bliższym poznaniu – dokończyła niepewnie, wbijając palce w ziemię. Nienawidziła braku kontroli nad sytuacją lub rozmową.
            – Cudownie. Jak się poznamy jeszcze bliżej, to pewnie się we mnie zakochasz. A teraz mów, bo obawiam się, że to cisza przed burzą i nie będziemy mieć potem czasu.
            Powstrzymała się od sarkastycznej uwagi, zastanawiając się, od czego zacząć. Gilan miał prawo wiedzieć przynajmniej tyle, co ona. W końcu sama wpakowała go w tą całą sytuację, więc czuła się odpowiedzialna. Od momentu, w którym otrzymał medalion, nie było już dla niego odwrotu. Jednak w tą historię były wplecione także jej losy, przez co czuła pewien opór. Jeszcze nigdy nikomu o tym nie opowiadała.
– Wszystko zaczyna się ponad dwa wieki temu. Wtedy został założony Zakon Assassynów z Czarnej Wieży. Naszym pierwotnym celem nie jest wykonywanie morderstw na zlecenie, ale ochrona skarbu, który powierzył nam nasz założyciel. Przypuszczam nawet, że go spotkałeś. Nazywał się Henrik Salazar von Arrindgen i był potężnym magiem. Nie wiadomo o nim zbyt wiele, ale pojawił się znikąd w Araluenie, wiodąc za sobą oddział świetnie wyszkolonych zabójców. Następnie zniknął na kilka tygodni, a gdy powrócił, podarował przywódcy assassynów medalion, którego mieliśmy strzec do końca świata. Podobno kryje w sobie wskazówkę, jak dotrzeć do Excalibura, najpotężniejszego miecza w historii, który ukrył Henrik.
– To legenda? – spytał sceptycznie zwiadowca, wpatrując siew złoty medalion, który wyjął z kieszeni. Czy dzięki niemu można było zdobyć potężną broń?
– Nie mamy pewności. Wiesz, zwiadowco, zabójcy są ludźmi chciwymi, więc niejeden próbował odkryć tajemnicę, którą skrywa ten przedmiot. Jednak żaden nic nie widział. W końcu, jakieś sto lat temu, umieściliśmy go w podziemiach i zapieczętowaliśmy. W niczym nam nie pomógł, a mieliśmy go strzec, więc to wydawało się najlepszym wyjściem. Znałam go tylko ze szkiców moich przodków, aż zobaczyłam, jak trzymasz go w ręce.
– W porządku. Dostałem w prezencie magiczny przedmiot, który może doprowadzić mnie do magicznego miecza. Pomijając oczywiste pytanie, dlaczego ja, zostaje jeszcze sprawa Genoweńczyków, rudej wiedźmy, która prawie mnie zabiła oraz Lysandra z Marcusem.
– Z Marcusem i Lysandrem sprawa jest prosta. Nienawidzą się i chcą nawzajem zabić. Najwyraźniej Excalibur jest wystarczająco potężny, aby wyrządzić krzywdę nawet tak potężnym magom. I stąd się wzięli Genoweńczycy., których zadaniem było zdobyć medalion. Jednak niezbyt im to wyszło i teraz ścigają ciebie. Ruda wiedźma to Lilith, ona… kiedyś była z nami. Mieszkała w Czarnej Wieży, zastępowaliśmy jej rodzinę, której nie miała. I zdradziła, a teraz pomaga Marcusowi. Przez nią moi bliscy nie żyją. Zadłużyła na śmierć i chętnie się nią zajmę, gdy Lysander będzie uśmiercał Marcusa.
Po tych słowach zapadła cisza. Myślała, że pogodziła się ze zdradą przyjaciółki, ale wciąż czuła nieprzyjemne ukłucie w sercu, a jej część nie chciała w to uwierzyć.
– Jeśli tu chodzi o miecz, to czemu porwano zwiadowców i królów? – Historia w miarę się uzupełniała, ale nie potrafił znaleźć logicznej odpowiedzi na to pytanie.
Dziewczyna nie odpowiedziała od razu, przyglądając się spadającym na ziemię liściom. Były soczyście zielone, nie powinny oderwać się od gałęzi.
– To tylko moje spekulacje, ale podejrzewam, że istnieje inny sposób, aby znaleźć miejsce ukrycia Excalibura. Zakon nie jest pewnym rozwiązaniem, bo może się rozpaść, wszyscy mogą zginąć, co prawie się stało. Dlatego sądzę, że ktoś w królestwie posiada informacje, które potrafią wskazać kryjówkę. To nie może być jeden człowiek, więc stawiam na to, że to zwiadowcy. Nie zdają sobie sprawy z tego, że każdy posiada małą część wskazówki, która prowadzi do miecza. To pewnie dlatego Genoweńczycy ich porwali. A królowie? Państwo bez władcy jest pełne chaosu, można się dopuścić wielu niegodziwych czynów, co ułatwia sprawę. Nie musisz się martwić, że w twoim kierunku wyruszy wojsko, bo nie ma ani króla, ani dowódców, którzy mogliby je poprowadzić. No i Genoweńczycy muszą dostać coś w zamian. Prawdopodobnie Marcus obiecał im ziemie lub coś podobnego.
Zwiadowca włożył z powrotem medalion do kieszeni. Może powinni go ponownie ukryć? Jeśli to, co mówił Lysander jest prawdą, król Duncan i zwiadowcy niedługo będą wolni. A mając cały Korpus w Araluenie, bez trudu będzie można namierzyć miejsce, w którym spoczywał Excalibur. Wiedział, że przypuszczenia Adriany były prawdziwe. Dokładnie pamiętał moment, w którym w zaciszu leśnej chaty stary zwiadowca Filon przekazał mu uprawnienia.
– Przysięgnij na honor, chłopcze. Przysięgnij za cenę życia chronić Araluenu i rodziny królewskiej. Przysięgnij, że nie pozwolisz, by szerzyła się niegodziwość, by cierpieli słabsi. Przysięgnij, że dobro królestwa ponad wszystko. I pamiętaj, chłopcze… Zapamiętaj to słowo i z nikim się nim nie dziel. Woda. Zapamiętaj, chłopcze…
Przysiągł. I dlatego nie zamierzał przyznać Adrianie racji. To była tylko i wyłącznie jego sprawa i miał nadzieję, że inni zwiadowcy także dotrzymają przysięgi. Jeśli tak, to miecz był bezpieczny. Może nie powinni go w ogóle wyciągać i pozostawić obu magów w spokoju, pozwalając im toczyć swoją grę? Gilan chętnie by to uczynił, ale najwyraźniej on i jego przyjaciele stali się pionkami i raczej nie uda im się tego zignorować.
– A jeśli będzie odwrotnie? Jeśli zabiorą nam medalion, a Marcus zabije Lysandra?
– Nie mam pojęcia, ale myślę, że to nie będzie już nasz problem. Jeśli zabiorą medalion, to po moim trupie. Przysięgałam go chronić i obietnicy dotrzymam. Jeśli go zdobędą… Cóż, martwych losy świata nie obchodzą.
– Przysięgnij, Adriano, przysięgnij na naszą krew chronić medalionu. Przysięgnij strzec jego tajemnicy i nie dopuścić do tego, by dostał się w niepowołane ręce. Przysięgnij bronić tego, który został wybrany. Za cenę życia.

           
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~Przepraszam za tak długą nieobecność. Przynajmniej rozdział jest w miarę długi.  Wypowiedź Adriany może się wydawać chaotyczna, ale trudno, żeby wszystko do siebie idealnie pasowało, jak się wszystkiego nie wie. A pochyła czcionka w Adriany i Gilana to przeszłość, jakby ktoś sienie zorientował :D
Jak zawsze rozdział niepoprawiony (to chyba staje się moją tradycją). Pewnie jakoś w wakacje usiądę i wszystkie posty przejrzę i popoprawiam. Jak coś zauważycie, to dajcie znać w komentarzu.
Pozdrawiam,
Mentrix
P.S. A tak przy okazji: dlaczego z ankiety wynika, że chcecie, by zabić prawie wszystkich? Czy ja mam z tego zrobić jaka Grę o Tron?
Mia LOG