Obrzydliwa
blizna na twarzy Isabelle wyglądała jeszcze koszmarniej na trupiobladej twarzy.
Zamglone spojrzenie przerażało Jacklyn i tylko świszczący oddech świadczył o
tym, że jej towarzyszka wciąż żyje. Przycisnęła mocniej dłonie do rany na jej
piersi, a na ciemną sofę spłynęła kolejna strużka krwi. Materiał już dawno
przesiąkł szkarłatną posoką, ale tym zamierzała martwić się później. Nie
potrafiła zatrzymać krwawienia. Nigdy nie była dobra w magii leczniczej. Zawsze
uważała, że jest dla słabych czarowników, którzy tylko dzięki tej umiejętności
byli użyteczni. A ona? Nawet Marcus przyznawał, że posiada ogromny talent do
magii bitewnej – zarówno ofensywnej, jak i defensywnej. Podczas nauki nie
sądziła, aby uzdrawianie kiedykolwiek jej się przydało. Jej tarcza była nie do
pokonania, więc po co?
–
Błagam – powtórzyła, wpatrując się bezradnie w Marcusa. Czarnoksiężnik stał
bezczynnie tuż obok, z fascynacją przyglądając się krwi wypływającej z ciała
Isabelle. Gdy pojawiła się w drzwiach komnaty, słaniając się z wysiłku i ledwo
podtrzymując Isabelle, nawet nie drgnęła mu powieka. Poprosiła go o pomoc, a on
nawet na nią nie spojrzał. Ze spokojem przerzucił kolejną stronicę starej
księgi. Jej przyjaciółka umierała jej na rękach, a czarownik był głuchy na jej
prośby. Miała ochotę cisnąć w niego piorunem, lecz zakończyłoby się to jej
śmiercią.
Zaklęła
w myślach, w panice naciskając jeszcze mocniej na ranę. Isabelle jęknęła,
czując bolesny ucisk. Krew nie przestawała płynąć, a czarownica była coraz
bardziej odrętwiała. Genoweńskie strzały zwykle były nasączone działającą
wolno, lecz zabójczą trucizną. Groty Michaela nie stanowiły wyjątku.
–
Proszę, zrobię wszystko…
Spojrzała
na niego ponownie, ale zaraz odwróciła wzrok, gdy napotkała złote tęczówki ze
źrenicą w kształcie klepsydry. Zawsze była ciekawa, czy dzięki nim Marcus
widział czasem przyszłość?
–
Rozczarowałyście mnie. – Spokojny głos czarnoksiężnika był podszyty idealnie
skrywaną wściekłością. Jacklyn wyczuła ją tylko dlatego, że w towarzystwie maga
spędziła wiele miesięcy.
–
Przepraszam… Błagam, pomóż jej. Jak tylko wyzdrowieje, wszystko naprawimy. Nie
zawiedziemy. Będziesz miał u stóp martwego zwiadowcę, zabójcę i Genoweńczyka.
Czarownicę też zabijemy. Nawet Lysandra…
Marcus
drgnął, słysząc imię wroga.
–
Lysander jest mój.
–
Oczywiście. Wszystko co zechcesz. Tylko błagam, ocal Issie…
Nienawidziła
błagać, ale gdy miała do wyboru życie towarzyszki i własną dumę, nie
zastanawiała się ani chwili. Zrobi dla niej wszystko. A Isabelle dla niej.
Coś
błysnęło w oczach Marcusa, lecz zaraz zniknęło, a na ustach zagościł kpiący
uśmiech.
–
Jesteście do niczego. Waszym zadaniem zajmie się ktoś inny.
Jacklyn
ledwo złapała niewielką fiolkę, którą jej rzucił. Nie przyglądała się już
czarnoksiężnikowi, który chwilę potem opuścił pokój. Pospiesznie wyciągnęła
korek i wlała zawartość w usta Isabelle. Ta zakrztusiła się, ale przełknęła
miksturę. Rana na jej piersi przestała krwawić i zrastała się powoli.
Przyłożyła do niej ręce, przyspieszając zaklęciami proces leczenia.
Przynajmniej tyle potrafiła.
–
Już dobrze, Issie, już dobrze – wyszeptała, podchwytując zmęczony wzrok
przyjaciółki.
***
–
Dwie sztuki srebra – powtórzył twardo sprzedawca, krzyżując ręce na piersi.
Spod dziwnego kapelusza w wielkim rondem wystawały siwe włosy, spięte na karku
zgodnie z panującą ostatnio w Galii modą. Miał na sobie gruby fartuch, a na
ladzie obok towarów leżały rękawice. Zwykle kowale nie sprzedawali swoich
wyborów osobiście, wysyłając synów lub czasem nawet żony. Jednak mężczyzna
najwyraźniej uznał, że małżonka na broni się nie zna i dobrego interesu nie
ubije, zaś syna, zgodnie z obyczajami w Lutetii, posłał kilka miesięcy temu do
klasztoru, by tam uczył się czytania, pisania oraz filozofii.
–
Pan raczy sobie żartować. To nawet pięćdziesięciu miedziaków nie jest warte –
warknął Akarian, wymachując sztyletem przed nosem sprzedawcy. Broń od razu
wpadła mu w oko, gdy tylko pojawił się przy straganie kowala. Wśród zwykłych
mieczy wyróżniała się srebrną rękojeścią z wielkim rubinem, a przy tym
wyglądała bardzo delikatnie. To nie był sztylet do poderżnięcia gardła – go się
wbijało w serce, bo tylko na to pozwalało ostrze podobne do rapiera.
–
Cudzoziemcze, nie wiem, jakie u was panują zwyczaje, ale ja klientów nie
obrażam ani się z nich nie naśmiewam. Sztylet wykonano na zamówienie, jednak
zleceniodawca zmarł i nie zdążyliśmy dokonać transakcji. Cena, którą ci
podałem, jest i tak już bardzo zaniżona.
–
Bzdura. To ostrze zaraz się złamie. A z czego jest zrobiony? To nie srebro,
tylko jakaś tania podróbka. To samo z rubinem. To cacko tylko ładnie wygląda i
nic więcej. Czterdzieści miedziaków – zaproponował Akarian. Zobaczył w oczach
sprzedawcy błysk zwątpienia. Tak, nie był pewny autentyczności kamienia ani
czystości srebra. Sam się na tym nie znał, użył tego, co mu klient dostarczył.
–
Jestem pewien, że mam rację. Znam się na tym. Mój ojciec był właścicielem
kopalni, więc ze szlachetnymi kamieniami spotykałem się każdego dnia. Ten jest
po prostu czerwony, a powinien mieć kolor krwi. Podróbka i to kiepska. Trzydzieści
pięć miedziaków.
Sprzedawca
poczerwieniał na twarzy. Włożył w ten przedmiot wiele pracy, a sam stop, z
którego wykonano ostrze też do tanich nie należał. Normalnie wykłócałby się z
klientem lub nakazał mu odejść, lecz to mogło spowodować zamieszanie.
Cudzoziemiec nie wyglądał na takiego, co łatwo odpuści. Kapelusz z czerwonym
piórem, włosy dziwnego koloru i drogi płaszcz – typowy paniczyk z bogatego domu
na południu. Mężczyzna nienawidził takich ludzi – zapatrzeni w siebie,
przekonani, że wiedzą wszystko, a świat powinien paść im do stóp. Jednak ten
klient zdawał się być groźny. Rzemieślnik nie miał pojęcia dlaczego, ale coś
kazało mu z nim nie zaczynać.
–
Trzydzieści miedziaków za sztylet – to moje ostatnie słowo. Dokonujemy
transakcji albo idę po najbliższego strażnika. Jestem pewien, że ktoś
zainteresuje się człowiekiem, który próbuje oszukać biednego wędrowca. Tym
bardziej, że nie ma zapewne pozwolenia na handel w tym miejscu.
Sprzedawca
chciał się roześmiać, słysząc tak niską cenę, ale zamarł, gdy Akarian skończył
wypowiedź. Nie miał pozwolenia. Stanowiska na rynku głównym w Lutetii należały
do najdroższych w całym mieście. W poprzednich latach było go stać na
ustawienie straganu w tym miejscu, lecz tego roku spotkało go pasmo nieszczęść.
Tej wiosny deszcz nie padał często, więc część zboża uschła, a kupiec, który
według umowy miał sprzedawać jego owoce na dalekim wschodzie po niezwykle
wysokiej cenie został zabity przez zbójców. Kowal dowiedział się o tym za
późno, a zbiory zdążyły zgnić. Głównym źródłem utrzymania stał się wyrób broni,
a jeszcze musiał opłacić nauki syna. Nie było go stać na wykupienie stanowiska
w tak popularnym miejscu, lecz nikt tego nie sprawdzał, a inni sprzedawcy i
strażnicy byli przyzwyczajeni do jego obecności. Dopóki nikt na niego nie
doniósł, wszystko byłoby w porządku.
–
Czterdzieści miedziaków – spróbował ratować sytuację handlarz. Akarian
zmarszczył gniewnie brwi, gromiąc go wzrokiem. Otworzył usta, ale zanim zdołał
cokolwiek powiedzieć, zaskrzypiały wielkie drzwi biblioteki. Budynek był
naprawdę imponujący – coś takiego trudno było spotkać w Galii. Był
pozostałością po zdobywcach z południa, którzy w przeszłości podbili większość
znanego świata. Po setkach lat wycofali się jednak na swoje tereny, które
później zaczęli nazywać Toscano. W Galii pozostały tym masywne i piękne
budowle, będące świadectwem potęgi dawnego imperium.
Do
wnętrza biblioteki prowadziły wielkie wrota, mające za zadanie strzec zbiory
przez pospolitymi rabusiami. Długo nie oliwione, skrzypiały okropnie przy
każdym ruchu. Akarian był za to wdzięczny, bo nie chciał zgubić swojego celu.
Od razu skupił na nim wzrok, jakby bał się, że mag zaryzykuje teleportację
pośród tego wielkiego tłumu. Głupota.
Alaric
przystanął na szczycie schodów, rozglądając się wokół. Akarian odwrócił się do
niego tyłem i rzucił na ladę trzydzieści miedzianych monet. Zanim kowal zdążył
zareagować, chwycił sztylet i oddalił się pospiesznie. Nie miał ochoty na
konfrontację, podążanie tropem maga na razie mu wystarczyło. Miał nadzieję, że
nadarzy się sytuacja, aby zdobyć te cholerne błyskotki. Był dzień drogi od karczmy,
gdy zorientował się, że Alaric go oszukał i zamiast kamieni, które pragnął
Marcus, ma przy sobie podróbki. Początkowo zamierzał dopaść maga i siłą zabrać
kryształy, ale kilka dni później zmienił zdanie. Obserwowanie, jak czarodziej
miota się z jednego kraju do drugiego w poszukiwaniu jakiegoś zaklęcia,
sprawiało mu dziwną przyjemność. Może i on na tym jakoś skorzysta?
Skręcił
w jedną z bocznych uliczek i wychylił się zza rogu, szukając wzrokiem Alarica.
Mag zdążył wmieszać się w tłum, ale niewyczuwalna dla zwykłych ludzi magia
zdradzała jego lokalizację. Akarian przylgnął do ściany, gdy mężczyzna
przeszedł tuż obok niego. Ludzie zazwyczaj nie spoglądali w ciemne, boczne
uliczki, ale on nie był normalny, więc najemnik wolał mieć się na baczności. Na
szczęście mag nie odrywał spojrzenia od stronic starej księgi, którą trzymał w
ręku. Akarian nigdy nie rozumiał ludzi, którzy postępowali podobnie.
To tylko książka – przecież nie
ucieknie, a siedząc w gospodzie znacznie lepiej się czyta – pomyślał,
obserwując, jak Alaric przeprasza straszą kobietę, na którą wpadł.
Już
miał opuścić zaułek, gdy zatrzymał go znajomy głos. Skrzywił się wewnętrznie,
lecz jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Skoro Marcus może z nim rozmawiać,
będąc tysiące mil stąd, to czemu nie mógłby go zobaczyć?
–
Nie wywiązałeś się ze swojego zadania. – Chłodny głos czarnoksiężnika sprawił,
że ręka najemnika automatycznie powędrowała do rękojeści sztyletu. Instynktownie
wyczuwał niebezpieczeństwo – w tym momencie nie mógł sobie przypomnieć,
dlaczego chciał mieć cokolwiek wspólnego z Marcusem. Ten facet go przerażał,
ale do tego nawet przed samym sobą było się mu ciężko przyznać.
–
Zaszły pewne komplikacje…
–
A twoim zadaniem było się upewnić, że owe komplikacje ci nie przeszkodzą.
Dlaczego nie otrzymałem od ciebie tych kamieni?
Akarian
przełknął ślinę i przylgnął go muru, gdy z mlecznobiałej chmury, z której
dobiegał głos, wynurzyła się widmowa ręka. Uchylił się przed ostrymi szponami i
wycofał w głąb uliczki. Wolał nie wiedzieć, jakiego zaklęcia użył Marcus i do
kogo należała dłoń. Obstawiał jakiegoś nieboszczyka, który niegdyś podpadł
czarownikowi, a po śmierci służył jako jeden z elementów wywoływania presji na
odległość.
W
jego ręku pojawił się miecz, choć wątpił, aby był on w stanie zniszczyć zjawę. Ta
pojawiła się już prawie w całości, a przez Akarianem stało widmo wikińskiego
wojownika. Zaklął cicho – walczył kiedyś z jednym z nich i nie wspominał tego
dobrze. To był jeden z niewielu momentów, gdy prawie przegrał.
–
Chcesz mnie zabić? – warknął w jego kierunku, mając nadzieję, że Marcus wciąż
go słucha.
–
Nie, nic z tych rzeczy. Nawet daruję ci niepowodzenie, jeśli wrócisz i zajmiesz
się sprawą, którą spartaczyły twoje wspólniczki.
Akarian
powstrzymał się przed wytknięciem czarownikowi, że zawsze, ale to zawsze
pracuje sam. Nie miał nic wspólnego z resztą idiotów, którzy pracowali dla
Marcusa. Ich łączyły interesy i nic więcej.
–
Za ile?
–
Za ile? – powtórzył Marcus, jakby nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. – Daruję
ci plugawe życie. Zapomnę o twych niepowodzeniach. A ty chcesz jeszcze
pieniędzy?! Nie irytuj mnie, najemniku. Jesteś przydatny, ale nie aż tak, bym
znosił twoją arogancję.
Wiking
drgnął, jakby wyczuwając złość w głosie czarownika. Palce zacisnęły się na
toporze, a z gardła wydobyło zwierzęce warknięcie. Teoretycznie nie chciał tak
skończyć - był pewien, że Marcus nawet po śmierci nie dałby mu spokoju. Jednak
nawet Akarian Rosserau posiadał zasady, których się trzymał. Nie było ich wiele
i z pewnością nie takie, jakie powinien mieć zwyczajny obywatel, ale zawsze się
z nimi liczył. Zasada pierwsza: nie pakuj się w układ, który nie przyniesie ci
korzyści. Nie ma zadowalającej sumy pieniędzy bądź innej formy zapłaty –
Akarian nie wykonuje zlecenia. Proste i często ratuje od kłopotów.
–
Cóż, Marcusie, z pewnością miło się współpracowało. Jednak jeśli tak stawiasz
sprawę…
–
Powtórzę jeszcze tylko raz, psie – warknął czarnoksiężnik. – Wracasz, zabijasz
zabójcę, wiedźmę i Genoweńczyka, a potem wykonujesz kolejne polecenia. Żyjesz.
Lub odmawiasz mi i giniesz.
–
Jestem pewny, że jeśli zapłacisz, to dojdziemy do porozumienia. Innym razem,
oczywiście. Teraz jestem odrobinę zajęty.
Kopał
sobie grób. Teoretycznie. W praktyce był pewien, że będzie potrafił uciekać
przed gniewem czarownika przez jakiś czas. A potem Marcus dojdzie do wniosku,
że jednak by się przydał i mu zapłaci. Wtedy wykona swoje zadanie, jakie by nie
było.
–
Ścierwo.
Energia
czarnoksiężnika zniknęła, gdy przerwał zaklęcie. Pozostało tylko widmo, które
najwyraźniej miało zamiar zabić najemnika.
–
Ja też cię kocham – warknął Akarian, mrucząc pod nosem formułkę, której nauczył
się w wieku pięciu lat. Poczuł przyjemny dreszcz, gdy w powietrzu
zmaterializowało się kilkadziesiąt ostrzy. Uwielbiał to uczucie, wiedział, że w
tym momencie jest warty tyle, co oddział rycerzy.
Zmierzył
wzrokiem zjawę, która nadal nie odważyła się zaatakować. Prawdopodobnie zwykłe
miecze nie zrobią jej krzywdy. Mógł jednak odwrócić nimi jej uwagę i przemknąć
obok. Jeśli wbiegnie w tłum, będzie miał szansę uciec bez zbędnego pojedynku.
To nie tak, że był tchórzem. Kochał walkę, ocieranie się o śmierć, śmianie się jej
w oczy, jednak preferował zwykłych ludzi jako przeciwników. Magów w
ostateczności – w końcu czym jest życie bez wyzwań? Natomiast zdecydowanie nie
miał ochoty na starcie z kimś, kto już umarł. Miał asa w rękawie na wypadek
takiej sytuacji, ale użył go niedawno, więc wolał nie ryzykować.
Wiking
ryknął i rzucił się na niego, unosząc topór. Akarian machnął ręką, posyłając na
widmo lśniące ostrza. Broń przeleciała przez wojownika, nie czyniąc mu żadnej
krzywdy. Odbiła się od kamiennej ściany i zniknęła. Najwyraźniej pupilek
Marcusa różnił się od Nosferatu, którym przynajmniej można było odciąć głowę.
–
No cóż… - mruknął do siebie, wyczarowując kolejne ostrza. Mógł to robić w
nieskończoność, lecz co mu po tym, jeśli zjawa była niematerialna? Spróbuje
jeszcze raz, a potem się zobaczy. Albo ucieknie albo…
Nim
zdążył rzucić kolejne zaklęcie, Wiking wrzasnął, pod jego nogami pojawiła się
pięcioramienna gwiazda, a po chwili nie było po nim śladu. Akarian podniósł
wzrok, napotykając niebieskie oczy Alarica.
–
Nawet nie wiesz, jak się stęskniłem – wyszczerzył się do niego, z radością
rozkopując popiół, jaki pozostał po zjawie.
–
Przedziwne, biorąc pod uwagę, że obserwujesz mnie prawie cały czas – odparł mag,
uśmiechając się sarkastycznie. Oczywiście, wiedział, że jest śledzony. Musiał
jednak przyznać, że Akarian znał się na rzeczy. Zdołał wyczuć jego magię, lecz
samego najemnika ani razu nie zauważył. Jeśli nauczyć by go ukrywania aury,
były nie do wykrycia. Na razie Alaric nie zamierzał dawać wrogowi dodatkowej
broni do ręki.
–
W nadziei, że doprowadzisz mnie do reszty klejnotów, które potem ci zabiorę.
Jako zapłatę za moją fatygę, oczywiście.
–
A może ja je zatrzymam. W końcu właśnie uratowałem ci życie – przypomniał mu
czarodziej. Akarian od razu stracił dobry humor. Zdenerwował przeklętego
Marcusa. Teraz będzie musiał uważać na każdym kroku. I znaleźć jakieś źródło
pieniędzy.
–
Nie potrzebowałem pomocy – syknął, mrużąc oczy ze złości. Alaric spojrzał na
unoszącą się jeszcze w powietrzu broń.
–
Wybacz, ale tym zjawy nie pokonasz, najwyżej rozzłościsz.
–
Zdaję sobie z tego sprawę. To miało odwrócić jego uwagę, podczas…
–
Gdy będziesz uciekał? W tłum? – dokończył mag, patrząc na niego rozbawiony.
–
Oczywiście. Czy kiedykolwiek twierdziłem, że jestem honorowy i za żadną cenę nie
narażę innych osób na niebezpieczeństwo?
–
Faktycznie. Honor nie powinien występować z tobą w jednym zdaniu. Jedno
zaprzecza drugiemu.
–
Oto ja. Cudowny, niesamowity i potężny. – Ukłonił się, teatralnie wywijając
kapeluszem. Zaraz jednak spoważniał. – Dlaczego Marcus przywołał sobie zmarłego
na posyłki? On widzi przyszłość. O ile się orientuję, nekromantą jest Lysander.
Dlaczego na to pozwala?
–
Marcus nie powinien bawić się duszami. Nie jest Królem Duchów, więc nie ma
prawa. A Lysander… Chyba nie sądzisz, że będę rozmawiał o przyjacielu z
wrogiem?
Akarian
prychnął i rozłożył ręce.
–
W tej chwili jestem bezstronny. Wielki Czarnoksiężnik nie płaci, nie kiwnę dla
niego nawet palcem. Więc jeśli chcesz się wyżalić, to jestem tuż obok. Za
odpowiednią cenę oczywiście.
Kpiące
spojrzenie maga mówiło wszystko, co myśli o tym pomyśle. Najemnik wzruszył
ramionami. Nie to nie. Przydałyby się mu teraz informacje, jeśli ma jakimś
cudem unikać Marcusa, ale nie będzie o nie żebrał. Wbrew temu, co sądził
Alaric, miał swój honor. Lub jego resztki.
–
Mniejsza o to. Wracam co gospody. Idziesz?
–
Ja? – Zdziwiony Akarian nie za bardzo rozumiał, o co chodzi magowi.
–
A kogo innego mam ograć w karty?
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Bardzo przepraszam za tak długą nieobecność. Postaram się teraz w miarę regularnie pisać. Rozdział niesprawdzony, bo chciałam się zmieścić w terminie (do piątku). Jest krótki i nudny, ale po prostu jestem wybita z rytmu i muszę się z powrotem przyzwyczaić, bo ostatnio pisałam tylko wypracowania.
Pozdrawiam,
Mentrix