Koń zarżał
cicho, niespokojnie kręcąc łbem na wszystkie strony. Angeline poklepała go
uspokajająco po chrapach. Nieprzytomny i związany genoweński strażnik leżał
przy pniu pobliskiego drzewa. Zlikwidowała go ciosem głowę, odpłynął do krainy
sennych marzeń na następne kilka godzin. Na szczęście Michael nie życzył sobie
zbyt wiele wart w pobliżu swojego namiotu. Potem będzie tego żałował.
Sprawdziła
jeszcze raz, czy uśpiony chłopak trzyma się w siodle. Dla pewności wymamrotała
kilka zaklęć, przywiązując go tym samym do konia. Jedna czwarta ludzi umierała
przez przypadek, a upadek ze grzbietu wierzchowca i skręcenie karku znajdowały
się na czele listy. Lysander chciał dowódcę żywego, to go dostanie.
Spojrzała na
księżyc, doskonale widoczny na nieboskłonie. Znajdował się coraz wyżej, została
jej co najmniej godzina, aby znaleźć się w miejscu, które wskazał jej Lysander.
Nie wiedziała, po co ma się tam udać, lecz ufała swojemu mistrzowi
bezgranicznie i nie zadawała pytań. Jeśli musiała coś wiedzieć, mężczyzna sam
jej o tym mówił.
Drgnęła, w
oddalonym o pół kilometra obozie Genweńczyków wyczuła magię. Złą magię. Lilith
już wróciła, wyczuwając, że straciła kontrolę nad Michaelem. Musiała się
spieszyć, jeśli nie chce dopuścić do konfrontacji.
***
Gilan po raz
setny wyrzucał sobie nieuwagę i beztroskość. Gdy Halt mu kiedyś o tym
wspominał, ignorował jego uwagi, nigdy by nie przypuszczał, że są aż tak
trafne. Chociaż znając swojego mistrza, powinien wziąć pod uwagę to, iż stary
zwiadowca nie mówi nic bez powodu.
I tak oto,
latał teraz po piwnicach pełnych pułapek, w nieznanym sobie domu, należącym do
płatnej zabójczyni i sadystki, uciekając przed czarownicą, która postawiła
sobie najwyraźniej za cel spopielenie go na popiół. W dodatku jego jedyną
bronią były dwa sztylety. Łuk ze strzałami leżał na stole w kuchni, natomiast
miecz pozostawił przy wejściu, gdy musiał ratować się ucieczką. Ale co tam,
dzień jak każdy inny…
Drgnął, gdy
obok jego nogi przeleciał duży szczur. Był ciekawy, czy rudowłosa czarownica
boi się ich, jak na normalną kobietę przystało. Jednak po chwili odrzucił ten
pomysł. Ona nie była normalna, z całą pewnością.
Zatrzymał się,
nasłuchując. Przedtem słyszał wyraźnie kroki kobiety, teraz wszystko ucichło.
Istniały dwie opcje. Albo coś kombinowała, albo zniknęła. Był pewien, że
potrafi się przemieszczać z miejsca na miejsce w ułamku sekundy. To, że jeszcze
był cały, zawdzięczał głównie temu, że chciała się zabawić, goniąc go po
korytarzach.
Rozejrzał się
dookoła i westchnął. Naprawdę, nie miał pojęcia, w której części twierdzy się
znajduje. Pozostawało mu pójść ślepo przed siebie, aż znajdzie schody
prowadzące na wyższe piętra. W dodatku musiał cały czas uważać na pułapki,
które nie oszczędzały go tylko dlatego, że goniła go psycholka.
Po kilku
minutach marszu, przysiadł na starej skrzyni, jednej z wielu stojących w
korytarzu. Odległość jaką pokonał, była tak duża, że utwierdził się w
przekonaniu, że nie znajduje się już w granicach twierdzy. Pod tym mrocznym
lasem musiała się kryć cała sieć tuneli, prowadząca nie wiadomo dokąd i
strzegąca nie wiadomo czego. Kto wie, co assasyni pragnęli ukryć przed światem?
Jakieś skarby, kosztowności, może bezcenne pergaminy zabrane ich ofiarom?
Trzeba by było spytać Adriany, ale temat rodziny zdawał się ja wyjątkowo
drażnić. Jednak zawsze uważał, że jeśli coś ci leży na sercu, to należy się
wygadać. W takim razie dziewczyna powinna…
Cichy zgrzyt,
jakby przesuwanie ostrzem po kamiennych ścianach. Zbliżał się coraz bardziej, a
z nim odgłos kroków, należących do pewnej siebie osoby. Psychopatka
najwyraźniej wróciła i albo znała te korytarze jak własną kieszeń, albo
posługiwała się magią w celu orientacji w terenie. Gdy zbliżyła się bardziej,
usłyszał, że nuci sobie cichą melodię. Kojarzyła mu się podświadomie z cyrkiem.
Teraz nie będzie mógł do niego pójść, bo będzie miał nieprzyjemne skojarzenia.
O ile przeżyje ten wieczór.
– Chodź chłopczyku, do mnie
chodź, do mnie chodź, do mnie chodź. Chodź zwiadowco, do mnie chodź, ku swej
śmierci…
Gilan zerwał
się na nogi, nie zważając na hałas, który powoduje. I tak wiedziała, że jest
gdzieś w pobliżu, a nie mógł dłużej znieść jej nucenia. W tej piosence była
zawarta pewnie jakaś magia, bo przyłapał się na tym, że nieświadomie chce
podejść bliżej, chodź tekst, melodia jak i sam wykonawca go przerażał, co było
doprawdy wielkim osiągnięciem. Zapominając o wszystkich, co nauczył go Halt,
rzucił się do ucieczki. Po prostu biegł, nie zważał, gdzie skręca. Za sobą
wciąż słyszał cyrkową melodyjkę, kroki czarownicy, która go goniła oraz jej
cichy chichot. Chyba z minuty na minutę pod względem psychicznym było z nią
coraz gorzej.
Powoli się od
niej oddalał, codzienne bieganie było jednak dobrym wyborem. Pomimo dobrej
kondycji czuł ucisk w okolicach brzucha, coraz trudniej było mu łapać oddech.
Już dawno tak szaleńczo nie biegł. Nie słysząc pogoni, zatrzymał się, opierając
czołem o zimną ścianę z kamienia. Był wilgotna, ale w tej sytuacji przywitał to
z radością. Oparł się o nią całym ciałem, czując, że kręci mu się przed oczami.
Osunął się
powoli na ziemię, nie wiedział co się dzieje. Zmusił się, aby spojrzeć w dół.
Jęknął cicho, zaskoczony i przerażony. W jego boku tkwił mały sztylet. Ostrze w
całości zanurzyło się w ciele, z rany nieubłagalnie spływała krew, nic
dziwnego, że nie mógł daleko biec. Ale kiedy to się stało?! I jak mógł czegoś
takiego nie zauważyć?! Może adrenalina krążąca w jego żyłach znieczuliła go
całkowicie. Nie spodziewał się, że wiedźma będzie potrafić rzucać sztyletami. Ten
był mały, jego przeznaczeniem było ranić i opóźniać ucieczkę, powodując
jednocześnie cierpienia, ale nie zabijać.
Zacisnął zęby,
chwycił za rękojeść ostrza i zamykając oczy, pociągnął. Wyszło z ciała z cichym
plasknięciem, krew polała się obficie z rany. Tłumiąc krzyk i mrucząc pod nosem
przekleństwa w językach, których nie powinien znać, oderwał rękawy białej
koszuli i przycisnął do rany, tamując na chwilę krwotok.
Miał coraz
gorsze przeczucia. Dzisiejszy dzień dobrze się nie skończy. Powinien nosić ze
sobą chociaż bandaż, o czym Crowley przypominał mu przy każdej okazji. Sam
Dowódca Korpusu zawsze miał przy sobie małą apteczkę oraz zbiór ziół. Jednak
Gilan wątpił, aby mogło mu to teraz w czymś pomóc. Wykrwawiał się, to był fakt
i niedługo umrze, jeśli nie zdarzy się jakiś cud. A on w cuda nie wierzył,
więc…
– Krew się leje, leje krew, leje
krew, leje krew. Zgon nadchodzi, nie martw się, śmierć już czeka. Śmierć już
czeka, czeka, czeka. Śmierć już czeka, wrota otwiera, moje kochanie…
Z trudem
podniósł się z ziemi i podpierając jedna ręką o ścianą, drugą uciskając ranę,
szedł przed siebie. Przecież nie usiądzie i nie będzie grzecznie czekał, aż go
znajdzie. Gdzie jest Adriana, gdy jej potrzebuje? Jej dziwny świat go wciągnął,
a on nie potrafił się w nim odnaleźć. A ona go zostawiła.
Nagle stanął
zamurowany. Ślepy zaułek. Dlaczego?!
– Dalszej drogi brak, drogi brak…
Oparł się o
mur, ledwo trzymając się na nogach. Spojrzał na rudowłosą, szła powoli w jego
kierunku z kpiącym wyrazem twarzy.
– Czas umierać, umierać czas…
No dlaczego?!
Naprawdę miał tu zginąć i to dodatkowo w niechwalebny sposób. Jeśli miał
stracić życie, to zawsze wyobrażał sobie, że stanie się to z mieczem w ręku
podczas jakiejś bitwy lub podczas zadania wyznaczonego przez króla. Ale nie w
ciemnym i wilgotnym korytarzu, i tak słaniając się na nogach, zabity przez
jakąś pokręcona laskę, która będzie się cieszyła tą chwilą.
Pochyliła się
nad nim, zaciskając zaskakująco mocno palce na jego gardle. Nie miał nawet siły
ruszyć ręką. Jak można być tak bezsilnym w stosunku do kobiety? Wcześniej się
mu to nie mieściło w głowie, a teraz doświadczał tego na własnej skórze. Mógł
jedynie patrzeć. Jeśli to przeżyje, to nigdy nie dopuści to tego, aby być tak
bezsilnym i podatnym na ciosy. Ale raczej nie będzie w stanie wprowadzić tego
postanowienia w życie. Zaraz będzie martwy.
– Jestem Lilith – odezwała się,
rezygnując z nuconej melodii i owiewając jego twarz ciepłym oddechem. Pachniała
różami. Skierowała wzrok na jego ranę. Uśmiech przemknął jej po ustach,
wymamrotała coś pod nosem, a młody zwiadowca poczuł, że traci władzę w lewej
ręce. Materiał, którym próbował zatamować krwawienie, spadł na ziemię, jego
ręka zwisała bezwładnie wzdłuż boku. Z rany leciało coraz więcej krwi, plamiąc
spodnie i skapując na kamienie. Czuł, że traci siły, z każdą sekundą wszystko
robiło się coraz bardziej zamglone.
– Tak jest lepiej, nie sądzisz? –
spytała, przesuwając jedną ręką po jego policzku i ścierając drobne kropelki
krwi, które wypłynęły z płytkiej rany pod okiem. Spojrzała na czerwony płyn na
swoim palcu i z lubością zlizała. Czym ona była?!
– Po co przedłużać to, co
nieuniknione? Jak umrzesz, to cię wskrzeszę za pomocą nekromancji, a wtedy
będziesz musiał odpowiedzieć na moje pytania. To o wiele prostsze, mniej
zachodu, niż z tym całym wydobywaniem z ciebie informacji. Jeśli cię wskrzeszę,
to będziesz całkowicie w mojej władzy, powiesz mi wszystko co wiesz – ciągnęła,
obserwując jak walczy z zamykającymi się oczami. Nekromancja? O czym ona gada? I
jakie informacje? Powoli wszystko mu się mąciło w głowie. Poczuł mocny uścisk
na swoim gardle.
– Pozwól, że pomogę, coś za wolno
umierasz. Nie mam tyle czasu – mruknęła, zaciskając ręce jeszcze mocniej,
kciukiem głaskała miejsce, gdzie znajdowała się tętnica. Powietrze przestało
dochodzić do płuc, miał mroczki przed oczami.
– Wiesz, ja tak bardzo lubię
odbierać Adrianie to, co należy do niej…
Normalnie
zaprotestowałby, powiedział, że się myli lub że nie ma pojęcia o co jej chodzi,
ale w tym momencie nie był w stanie nawet otworzyć oczu, że o wyartykułowaniu
kilku słów nie wspominając. Powietrze nie docierało do jego mózgu, tracił
świadomość. Umrze tu, jak nic.
Głowa opadła
mu do tyłu, czemu towarzyszył pełen zadowolenia pomruk Lilith. Miał nadzieję,
że Adriana ją znajdzie i zabije. Ktoś taki nie powinien chodzić po świecie.
– Jeszcze chwila… - szepnęła
Lilith. Jeszcze minuta i będzie mogła rozpocząć rytuał chwilowego wskrzeszania,
zdobyć potrzebne informacje i powrócić do Marcusa. Mistrz powinien jej wybaczyć
utratę Michaela, jeśli przyniesie mu upragnione dane. Naprawdę się bała
czarnoksiężnika, ale jednocześnie podziwiała. A jeśli wykonując dla niego
jakieś zadanie, mogła znów sprawić ból Adrianie, na przykład przez pozbawienie
życia jej zwiadowcy, to była w siódmym niebie.
Zagubiona w
myślach nie zauważyła światła, które rozbłysło na ścianie, tuż nad głową
chłopaka. Zamarła, wpatrując się w dobrze znany jej symbol. Ludzka czaszka ze
skrzyżowanymi pod nią mieczami. Znak rozpoznawczy assasynów z Czarnej Wieży.
Odrobinę różnił się od aktualnego, musiał już mieć jakieś sześćset lat.
Rozbłysnął, a jakaś nieznana siła spowodowała, że puściała gardło zwiadowcy i
uderzyła w ścianę naprzeciwko. Cały korytarz zalało jasne światło, chwilowo ją
oślepiając. Dwie minuty później znak zniknął.
Podniosła się
z ziemi, patrząc wściekła w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał zwiadowca.
Teraz zniknął. Wrzasnęła na całe gardło, ciskając mocą w korytarz przed sobą.
Odrobinę spokojniejsza obserwowała, jak cały się zawala. Powinna zacząć szukać
chłopaka, ale wyczuła, że nadciąga większy problem. Zabójcom najwyraźniej nie
udało się wykonać zadania. Chociaż tego się spodziewała, Leonardo zawalił
sprawę. Adriana wracała do domu. Najpierw ja zlikwiduje, potem zajmie się
zwiadowcą. Nieważne, gdzie zniknął. Był tak ranny, że śmierć była tylko kwestią
chwili, biorąc pod uwagę truciznę, którą zatruła sztylet i która krążyła teraz
we krwi chłopaka. Nie miał szans.
A teraz
musiała powitać właścicielkę domu.
***
Adriana czuła,
że powoli odzyskuje siły. W samą porę, bo Cazador zbliżał się do Wieży, a ona
wyczuwała krążącą w powietrzu magię. Ktoś się dostał do twierdzy, to było
pewne. Nie wyczuwała nigdy aury Gilana, już wcześniej zauważyła, że ma kolor
złoty, niezmącony żadną inną barwą. O ile się orientowała w zapiskach rodziny,
to podobnej nie widziano od sześciuset lat. Może był to zbieg okoliczności, a
może nie. Nie jej o tym decydować, a zastanowi się nad wszystkimi możliwościami
później. Aktualnie sprawą niecierpiącą zwłoki było znalezienie Gilana, a potem
wycofanie się stąd jak najszybciej. Musiała mu potem opowiedzieć o wszystkim,
bo przez swoją nieuwagę zaplątała go w swój świat, w którym zwykły człowiek
mógł się nie odnaleźć. Z drugiej strony, zwiadowca raczej do zwykłych ludzi nie
należał.
Nagle koń
stanął dęba. Przytrzymała się siodła i szarpnęła za lejce, aby nie spaść. Zza
krzaków wyskoczyła Sombra, zagradzając jej drogę. Po zębach ściekała jej krew,
najwidoczniej w lesie pojawiło się kilku Genoweńczyków, teraz pozostały tylko
trupy. Dziki kot zaczął kopać jedną łapą w ziemi. Adriana zbladła, gdy
uświadomiła sobie co to znaczy. Coś się stało w podziemnym labiryncie
korytarzy. A przecież zabroniła Gilanowi tam schodzić. Teraz minie wiele czasu,
zanim go w nich znajdzie. Powinna przewidzieć, że chłopak jej nie posłucha.
Jakby w
odpowiedzi ziemia zadrżała od silnych wyładowań magicznych. Zaklęła i popędziła
konia. Musiała dotrzeć do drzwi. Tylko w Wieży znajdowały się wejścia do
podziemi. Kryły sobie w one najważniejszy skarb jej zakonu, mogło więc być
tylko jedno wejście i wyjście.
Kilka minut od
twierdzy zsiadła z konia i dalej pobiegła pieszo. Już z dala widziała, że drzwi
są wyłamane i leżą kilka metrów od wejścia. Właśnie przez nie wychodziła jakaś
postać. Zabójczyni wyciągnęła dwa sztylety i ściskając je w rękach, pobiegła je
dalej. Nie miała czasu na równą walkę. Zwykle miała pewne opory przed wbiciem
ostrza w plecy przeciwnika, ale dziś wszystkie opory ją opuściły. Była wściekła
na Genoweńczyków, a dodatkowa martwiła się o Gilana. Ciężko jej to było
przyznać, ale takie były fakty.
Nagle stanęła
jak wryta. Światło księżyca oświetliło nieznaną postać. Nie mogła uwierzyć
własnym oczom. Rudowłosa kobieta uśmiechnęła się złośliwie. Zielone oczy
patrzyły na nią z kpiną. W ręku nagle pojawił się ogień.
Nie, to niemożliwe…
Ubrana w
długą, zieloną suknie, była niczym zjawa z koszmarów.
– Kopę lat, prawda, Ari?
– Lili…
***
Pokój
rozświetlony za pomocą pochodni i tysiąca świec można było uznać za normalny,
gdyby nie wielka szachownica, która zajmowała jedną czwartą pomieszczenia i
unosiła się w powietrzu. Stało na niej mnóstwo pionków mieniących się różnymi
barwami, połowa pól migotała srebrem, a druga czernią.
Siedzący na
fotelu mężczyzna, także nie był normalny. Pochylał się nad srebrną połową,
mrucząc coś pod nosem. Światło jakby załamywało się w jego oczach, które lśniły
w blasku płomieni. Czerwone włosy zasłaniały mu część twarzy, kontrastując z
czernią szaty, dopasowane kolorystycznie do srebrnych wykończeń.
Z satysfakcją
wpatrywał się w planszę. Zupełnie z boku, niezagrożony przez wrogów, stał król
mieniący się złotem. Wokół niego utworzyła się mała trąba powietrzna.
– Doskonale – mruknął Lysander,
przenosząc uwagę na inną część. Połączone ze sobą fioletowy goniec i granatowy
koń przesuwały się w miejsce, które im wcześniej wyznaczył. Angeline spisała
się na medal. Jego seledynowa wieża stałą na terytorium wroga, otoczona wraz z
pomniejszymi pionkami przez przeciwnika. W tym momencie nie mogła się ruszyć.
Na szczęście w jej kierunku zmierzała druga, brązowa wieża. Reszta pionków nie
ruszyła się z miejsca. Wieża przeciwnika leżała na boku, wyłączona przez chwilę
z walki.
Jednak
najciekawsza sytuacja była na samym środku planszy. Dwie królowe, czerwona i
zielona, starły się w boju. Lysander nie mógł powiedzieć, która wygra, wszystko
zależało od losu toczonego w tej chwili pojedynku.
Mimowolnie
jego wzrok skierował się na sam koniec pola przeciwnika. Stały tam obok siebie
dwa gońce. Nie było kolorów, te osoby nie zostały jeszcze użyte w rozgrywce.
Podobne jak król. Czarownik był ciekawy, kim on był. Marcus czasami potrafił go
zaskoczyć. Spojrzał na kartę, która symbolizowała jego wroga. Unosiła się nad
dwoma gońcami, które stanowiły jej straż przyboczną. Na papierze widoczny był
Joker. Cała postać była otoczona czernią i krzykami. Nikt, oprócz ich dwóch,
nie orientował się w zasadach tej gry. Bo tam, gdzie karty mieszały się z
szachami, nie było żadnych zasad. W walce o wygraną wszystko było dozwolone.
Tuż przed nim
migotała w powietrzu jego karta. Przedstawiała boga śmierci z kosą. Pierwotnie
nie było jej w zestawach kart, ale oddawały ona charakter i prawdziwą postać
osób, które przedstawiały. Jemu przypadła śmierć, Marcusowi Joker. Sam nie
wiedział, które jest silniejsze. W tej grze wszystko zależało od tego, jak się
spiszą pionki. Musiał się jak najszybciej dowiedzieć, kto jest królem Marcusa.
Inaczej mogło się zrobić nieciekawie. Sam zniszczyłby tego człowieka bez
problemu, ale pewnie wtrąci się Marcus. Dlatego koniecznie potrzebował
informacji, z kim będzie się mierzył jego król.
Mały wybuch na
środku planszy zwrócił jego uwagę z powrotem i tamto miejsce. Wokół królowych
krążyły czerwone i zielony obłoki dymu.
Pojedynek się
zaczął.
***
Mam wrażenie, że trochę przesadziłam w tym rozdziale. Chyba za bardzo poznęcałam się nad Gilanem. Naprawdę, nie wiem, skąd u mnie taki humor. No nic, późno już, nawet nie chce mi się przepraszać za taką długą nieobecność, ale przepraszam. Oficjalnie potwierdzona, że ma się największą wenę i chęć pisania w momentach, gdy powinno się uczyć, więc w wakacje jest z nią krucho.