–
Pospieszmy się! - krzyknął Halt, zrywając się z ziemi i biegnąc w kierunku
konia. – Może zdążymy ich jeszcze ostrzec. Może udało im się pokonać
Genoweńczyków. Może...
–
Uspokój się, Halt! Pomyśl chwilę. Dobrze wiesz, że jest już za późno. Jesteśmy
blisko miejsca zgromadzenia. Czujesz zapach ognisk? Rozmowy, jakieś
krzyki?
Gilan
dobrze wiedział, że panika starszego zwiadowcy była spowodowana troską o jego
byłego czeladnika. Na samą myśl o tym, że chłopcu mogło się coś stać, zwiadowcę
przechodziły ciarki po plecach. Musiał jednak nakłonić Halta, aby zaczął
myśleć.
–
Nie, masz rację. Przepraszam, poniosło mnie. Ale gdy pomyślę o tym, że Will
może być w rękach tych bandziorów, to... - Zwiadowca nie był w stanie dokończyć
zdania.
–
Powinniśmy zobaczyć, co się stało. Wtedy pomyślimy, co mamy zrobić -
zaproponował wysoki zwiadowca.
Halt
skinął głową. W jego oczach pojawił się stalowy błysk. Każdy, kto stanie mu na
drodze w najbliższym czasie, będzie miał przechlapane.
–
Chodź, staruszku! - zawołał żartobliwie Gilan, idąc pewnym krokiem przez
pobojowisko w stronę konia. Nagle jego oczy zarejestrowały jakiś błysk w
trawie, tuż obok ciała wierzchowca bojowego. Zaciekawiony chłopak podszedł
bliżej, starając się omijać wszystkie kałuże krwi, co było nie lada wyczynem.
Jego oczom ukazał się mosiężny naszyjnik. Na ozdobie wyryto herb - złocistego
lwa pożerającego węża. Zwiadowca zamarł w miejscu przerażony. Doskonale
wiedział, do kogo należał. Gdy był mały widywał go każdego dnia. W jego pokoju
znajdował się podobny symbol, a także nad wrotami do zamku, który był
własnością rodziny Lancasterów. A medalion należał do jego ojca. Porwanego
przez Genoweńczyków...
–
Halt, z królem byli najważniejsi obywatele królestwa. Stratedzy, mędrcy, dowódcy
lenn i Szkół Rycerskich - powiedział powoli, próbując oswoić się z myślą, że
Araluen został pozbawiony prawie wszystkich ludzi, którzy potrafili dowodzić i
obronić go przed najeźdźcami.
Starszy
zwiadowca podszedł do chłopaka, kładąc mu rękę na ramieniu. Wiedział, co
przeżywa. Strata ojca, nawet dla kogoś tak optymistycznego jak jego były
czeladnik, była wielkim ciosem. Halt sam martwił się o Willa, lecz młodzieniec
był sprytny, więc z łatwością wydostanie się z niewoli i ucieknie. Jednak sir
Dawid był największym rycerzem królestwa i dowódcą wojsk. Nic nie zmusi go do
haniebnej ucieczki i opuszczenia swojego króla - nawet groźba śmierci. Jego
honor i duma po prostu by tego nie zniosły. Na szczęście zwiadowcy nie
przejmowali się tak błahymi sprawami. Istnieje w takim razie możliwość, że...
Zaprzątnięty
myślami zwiadowca zbyt późno zdał sobie sprawę z poczucia zagrożenia. W tym
wypadku nawet Gilan nie wyczuł niebezpieczeństwa, a przecież był na to
wyczulony.
Z
szybkością i pewnością spowodowaną latami ćwiczeń mężczyzna wyjął z kołczana
strzałę, chwycił łuk i wycelował w stronę, z której usłyszał podejrzany hałas.
Gilan spojrzał na niego ze zdziwieniem. W ciągu sekundy otrząsnął się z
otępienia i zerwał się na nogi, ściskając w ręce miecz.
Hałas
z prawej strony lasu nasilił się. Halt napiął cięciwę i cierpliwie czekał.
Wtem
z lasu wybiegł młody chłopak. Całe ubranie miał podarte, a brązową czuprynę
potarganą. Za nim powiewały resztki szaro-zielonego płaszcza, a koszula była
unurzana we krwi. Twarz i ręce umazane ziemią, co sprawiło, że wyglądał jak
siedem nieszczęść.
Serce
Halta zalała fala ulgi. Opuścił łuk, jednak nie zdjął strzały z cięciwy. To
dziecko mogło być przynętą.
Chłopak
rozejrzał się zdezorientowany widokiem rzezi i dwóch postaci pośrodku niej. Niepewnie
zaczął się cofać. Prawdopodobnie wziął zwiadowców za morderców. Zacisnął ręce w
pięści i nie odrywając wzroku od mężczyzn, zrobił następny krok w stronę lasu.
Wtem
całą polanę wypełnił radosny śmiech Gilana.
Chłopiec
zatrzymał się zaskoczony i jeszcze raz przyjrzał dwóm zwiadowcom. W chwili, gdy
młodzieniec ich rozpoznał, w jego brązowych oczach pojawiły się iskierki pełne
radości i ulgi.
–
Halt! Gilan! – zawołał, biegnąc ku nim
W
momencie, gdy usłyszał głos, Halt uświadomił sobie, kto to jest.
–
Will!
***
Adriana
Miramontes zacisnęła usta w wąską kreskę. Z ponurą miną obserwowała zamek. Był
dobrze strzeżony. Ale nawet dziesięciotysięczna armia nie stanowiłaby dla niej
przeszkody. Jeśli dostała zadanie, to je wykonywała nie patrząc na konsekwencje.
Jej
cel: zabójstwo Charlesa di Britania.
Dziewczyna
obserwowała wysoko postawionego arystokratę przez ostatni tydzień. Po
oględzinach stwierdziła, że faktycznie zasłużył na śmierć. Bił żonę, dzieci,
gwałcił służące oraz nękał i karał nielitościwie chłopów. Taki człowiek, według
oceny Adriany, nie miał prawa żyć. Dodatkowo zabójczyni dostawała za wykonanie
zlecenia niezłą sumkę.
Zegar
wybił pierwszą w nocy. Dziewczyna po cichu zsunęła się z drzewa, lądując na
dachu pomieszczeń gospodarczych, należących do dworku szlachcica. Z łatwością
utrzymując równowagę przemknęła przez dach. Powoli, nie wydając żadnego
dźwięku, zbliżyła się do krawędzi i spojrzała w dół. Dziesięć metrów niżej
przechadzał się strażnik. Był już wyraźnie zmęczony i znudzony. Dla niego
pomysł, że ktoś może zaatakować dwór był absurdalny. Mężczyzna zatrzymał się i
nieświadomy niebezpieczeństwa, zaczął jeść chleb z serem zabrany zawczasu ze
stróżówki.
Mały
sztylet należący do Adriany poszedł w ruch. Po chwili strażnik runął cicho na
ziemię z poderżniętym gardłem.
Zabójczyni
zeskoczyła z dachu, rozglądając się dookoła. Za swoimi plecami zauważyła drzwi.
Otworzyła je kopniakiem i wrzuciła ciało zamordowanego strażnika. Następnie,
niezauważona przez pozostałych ludzi, wtapiając się w cień pomknęła w kierunku
wieży, w której miał swoją sypialnię Charles. Po drodze natknęła się na dwóch
strażników, nieświadomych jeszcze, co spotkało ich wspólnika. Tym razem
dziewczyna użyła quattro. Dokładnie rzucone, śmiertelnie ostre gwiazdki utkwiły
w piesiach mężczyzn.
Nieczuła
na krew, Adriana ruszyła dalej. Przemykała przez noc jak cień. Szła pewnie
przed siebie, ściskając w dłoni rękojeść miecza, odziana w czarną pelerynę. W
oddali usłyszała alarm. Ktoś znalazł martwych strażników. Ale nic, nawet
dekonspiracja, nie mogła jej już zagrozić. Szła dalej, a każdy krok przybliżał
ją do celu.
Po
krótkim czasie dotarła do stóp wieży. Nie zawracając sobie głowy szukaniem
schodów, chwyciła po prostu wystający kamień i rozpoczęła wspinaczkę. Podążała
w górę sprawnie, szukając kolejnych wyłomów w murze. Miała doświadczenie. Nie
robiła tego po raz pierwszy.
–
To zabawne, że wszyscy arystokraci sądzą, że będą bezpieczniejsi w wieży -
mruknęła do siebie rozbawiona, nie przerywając wspinaczki.
Pięć
minut później dotarła do okna sypialni szlachcica. Na dole słyszała
zaalarmowanych strażników, biegnących do swojego pana i nawołujących go.
W
chwili, gdy przeskoczyła przez parapet, Charles podniósł się z posłania. Był
grubym mężczyzną z rudymi, siwiejącymi włosami. Przez chwilę próbował dojrzeć
powód paniki straży. Jednak w półmroku nic nie widział.
Adriana
ruszyła w jego kierunku, wyciągając miecz z pochwy. Nie było z nim jego żony.
Prawdopodobnie leżała pobita w kuchni, starając się ukryć to przed dziećmi.
Niedługo poczuje ulgę, gdy ten człowiek zniknie z tego świata.
Charles
di Britania otworzył oczy z przerażenia, gdy przyzwyczaiły się wystarczająco do
ciemności. Wiedział bowiem, że zobaczył swojego kata. Stała wyprostowana, pewna
siebie, oblewana z tyłu przez światło księżyca wpadające przez okno. Dzięki
temu mógł ujrzeć jej twarz. Nawet w takich okolicznościach, zmuszony był
przyznać, że była piękna. Czarne, kręcone włosy opadały na ramiona, a z bladej
twarzy patrzyły na niego zielone oczy. Ich wyraz był przerażający, o wiele
bardziej przerażający niż srebrny miecz połyskujący w jej dłoni. Były bowiem bez wyrazu. Jakby nie
obchodziło jej, co się stanie z nim, z innymi ludźmi, z całym światem. Charles
widział już takie oczy u kilku osób. Jedyny cel ich życia stanowiła zemsta.
Zlękniony, wcisnął swoje pulchne ciało w materac.
–
Nie, błagam... - zaskomlał.
–
Trzeba było o tym pomyśleć, zanim zacząłeś bić swoją rodzinę. I za nim
zaszedłeś za skórę mojemu pracodawcy. – W pokoju rozległ się zimny, dźwięczny
głos. Szlachcic stwierdził, że należy do młodej kobiety.
–
Błagam! Ja się zmienię! Nie będę już... - Dalsze słowa zniknęły w bulgocie
wydobywającym się z gardła mężczyzny. Srebrny miecz śmignął w powietrzu i po
chwili był cały we krwi nieszczęśnika.
Adriana
pochyliła się nad nim z zimnym uśmiechem na ustach. Patrzyła w brzydkie, szare
oczy, z których szybko uciekało życie.
–
Lord Valerian pozdrawia - oznajmiła głosem pełnym sarkazmu. Zdążyła zobaczyć
zrozumienie w oczach swojej ofiary, zanim ta wyzionęła ducha.
Na
schodach słychać było biegnących żołnierzy.
Niestety
na pomoc było już za późno. Zabójczyni wytarła miecz o koszulę martwego,
wsadziła broń do pochwy i swobodnym krokiem ruszyła w stronę okna. Po chwili
rozpłynęła się w ciemności. Jedynym znakiem jej obecności było martwe ciało
szlachcica i melodyjny śmiech, który wciąż było słychać w powietrzu, gdy
przybyli strażnicy.
*******************************************************************
Więc miało być inaczej.
Miałam najpierw napisać kilka rozdziałów na brudno, a później je wstawić. Jednak wyszło inaczej. Następny rozdział pojawi się, kiedy będę miała czas. A za dużo go ostatnio nie mam. Może się pojawić za tydzień albo nawet za trzy. To zależy jak się ułoży.Proszę o komentarze i o poprawianie błędów.Mentrix